„Biały wieloryb świata”, wspomnienie o Czesławie Miłoszu

Czesław Miłosz, fot: Maciej Billewicz, Klimczyce, czerwiec 1981

Pamiętam dokładnie tamten dzień. Byłem w ostatniej klasie liceum i profesor od polskiego posłał mnie do kiosku po prenumerowane czasopisma. Takie niby wyróżnienie za literackie zamiłowania, chacha. Wracając wertowałem ciekawie grubaśne zeszyty i w jednym z nich znalazłem parę wierszy polskiego poety emigracyjnego, który właśnie w Sztokholmie odebrał literacką nagrodę Nobla. Nic wtedy o Czesławie Miłoszu nie wiedziałem, moje literackie zamiłowania nigdy na niego nie natrafiły, później dowiedziałem się dlaczego. Nie tylko jego twórczość, ale nawet nazwisko peerelowska cenzura usunęła w niebyt. Nie miałem szans go poznać. I oto nagle w połowie drogi z kiosku do gimpla (tak nazywaliśmy nasze liceum) staję w pół kroku, bo mnie zatkało. Otwarłem na chybił trafił i słowa dosłownie przykuły mnie do chodnika:

Porwał mnie w otchłań ze sobą

Biały wieloryb świata.

I teraz nie wiem

Co było prawdziwe.

Wiersz nazywał się Tak mało i musiał trafić w coś we mnie tamtym, młodym i głodnym świata, a niewiedzącym jeszcze nic o niespełnieniu. Zanim doszedłem z powrotem do klasy, nauczyłem się wiersza na pamięć i powtarzałem później przez wiele lat w chwilach, kiedy czułem się zmęczony „zachwytem, rozpaczą, gorliwością, nadzieją”. W tamtym wierszu było wszystko, co najważniejsze: przeżywanie świata i nazywanie. Rzecz i słowo. Młody i kompletnie zielony już wiedziałem, że to będzie mój ciężar życia. Jako się rzekło, relacje z poezją mogą być albo intymne, albo żadne.

Inne wiersze Miłosza były za trudne, wymagające intelektualnie, długo i żmudnie dochodziłem do nich z mojej wiejskiej prowincji. Ale ten jeden o białym wielorybie świata, na opowieść o którym nigdy nie starczy czasu i słów, zakarbowałem sobie w pamięci. Był początkiem jedwabnej nici, którą Miłosz omotywał mnie niepostrzeżenie, ale konsekwentnie, by nareszcie owładnąć mną bez reszty tak, że czytałem właściwie tylko jego.

Czesław Miłosz, fot: Maciej Billewicz, Klimczyce, czerwiec 1981

Nazwał wszystko, to najtrudniejsze i to najprostsze. Najzwyklejszym czynnościom życiowym potrafił nadać głęboki sens, najtrudniejsze metafizyczne zawiłości przedstawiał tak, że z abstrakcyjnych stawały się twoimi osobistymi. Cokolwiek mnie w życiu spotkało ciekawego, strasznego, nieoczekiwanego, zdumiewającego – natychmiast z pamięci wyłaniał się pasujący do tego wiersz Miłosza. Mówiliśmy nim w domu przy każdej okazji, mówimy do dzisiaj. Siedzę dajmy na to przed pustym ekranem, ślęczę nad układaniem słów wściekły na próżność tego zajęcia , i zaraz z mroku twórczych mąk wyłania się fraza: „Co nie wymówione, zmierza do nieistnienia”. Chłoniemy zachwycający soplicowski krajobraz, polskie pagórki i dolinki z rzadko siedzącymi na miedzy gruszami, a w tyle głowy tętni: „pochyłe pola i trąbka”. Kiedy obrażony na głupią, beznadziejną i odrażającą rzeczywistość mam ochotę leżeć i nic nie robić, aniołowie z jego wiersza szepczą mi do ucha:

zaraz dzień

jeszcze jeden

zrób co możesz.

Nie, nie będę cytował, bo musiałbym przytoczyć pięć tomów jego Dzieł zebranych, które czasem na głos poczytujemy w domu przed zaśnięciem. Gdyby ktoś powątpiewał, czy poezja może wpływać na życie ludzkie, niech się zgłosi do mnie i zarezerwuje sobie co najmniej trzy dni na słuchanie. Mam co opowiadać. Był dla mnie wzorem niezależności, wolności myślenia i przekonania. Od niego uczyłem się nieufności do wszelkich ideologii, z prawa i z lewa, niechęci do pewnych siebie inżynierów od kierowania ludzkimi losami, odrazy do krzykaczy wycierających sobie gęby wielkimi słowami. Słowo wypowiedziane ma swój ciężar i skutek, dlatego należy z nim ostrożnie. Należał do tej garstki samotników w naszej literaturze, którzy z uporem powtarzali mądre słowa z tragiczną świadomością, że nikt ich nie wysłucha, że będą zakrzyczani przez głupstwo. Przez wiele lat wygnania pisał dla nikogo „w jednym z mniej znanych afrykańskich narzeczy”. Ile trzeba mieć w sobie siły, by mimo to pisać!

Był zawsze ponad doraźną polityką, chociaż polityka nieustannie wciągała go w swoje wiry. Twórcy naprawdę niezależni są największymi wrogami polityków, cała historia literatury jest właściwie o tym. Kiedy z nienawiści do przedwojennego faszyzmu polskiego zaangażował się w idee socjalistyczne, zrobiono z młodego Miłosza komucha i wrzucono do jednego worka ze stalinowcami. Kiedy z nienawiści do reżimu komunistycznego uciekł na Zachód, wymazano jego nazwisko z polskiej kultury. W kraju nazwano go zdrajcą, na emigracji bolszewickim agentem. Co ciekawe, to miano przylgnęło do niego na stałe i dzisiaj również prawica lubi go nazywać zdrajcą. Duch prawdziwie wolny drażni duchowych niewolników. Jak on to powiedział? „Jest ONR-u spadkobiercą partia”. A także odwrotnie.

Śmiech mnie pusty zbiera (tak, to ostatnio u mnie częsty stan), kiedy na forum polskiego parlamentu jakaś posłanka z Bożej łaski debatuje publicznie nad tym, czy Czesław Miłosz był polskim pisarzem i czy jego utwory mogą być lekturami w szkole. Nic nie przeczytała, tym bardziej nic nie zrozumiała, ale wyrokuje. Gdyby kształt i sens naszego życia zależał tylko od polityków, żylibyśmy w piekle. Które zresztą Miłosz dość dokładnie opisał.

To dzięki niemu zacząłem jeździć w kraje bałtyckie, uczył mnie bogactwa kulturowego tamtych ziem, z ich skomplikowaną historią, wielonarodowymi i wielowyznaniowymi regionami. Z jego wnikliwych litewskich analiz brała się moja pasja do Inflant Polskich, a nie dlatego, że marzy mi się jakieś posttraumatyczne odzyskiwanie polskich kresów.

Czesław Miłosz, fot: Maciej Billewicz, okolice Klimczyc, czerwiec 1981

Po latach miłości bezgranicznej i pozbawionej nadziei na jakiekolwiek spełnienie miałem cudowną okazję poznać go osobiście. Przyszedł na obronę mojego doktoratu, który był o nim. Usiadł w kącie sali i wodził wzrokiem po szacownym gronie profesorskim, które w jego obecności jeszcze stężało w swojej szacowności. Umierałem ze strachu i przejęcia, zupełnie nie pamiętam co mówiłem, ale ostatecznie wyszło na moje, ponieważ w obliczu żywego i słuchającego przedmiotu badań żaden z naukowców nie odważył się postawić trudnego pytania. Obroniłem się. „Wczytał się pan w te moje wiersze, wczytał…” – te jego słowa nosiłem później jak talizman.

Przyszedł na promocję mojej książki „Miłosz i filozofia”. Coś tam pogadaliśmy próżno o egzystencji i literaturze, aż w końcu Mistrz wyciągnął z kieszeni swój ostatni zbiorek wierszy i zaczął czytać do mikrofonu. To był najlepszy moment promocji Zajasa. Mam w domu pióro, którym podpisywał mi książkę. Leży sobie spokojnie jak ten grzebień weneckiej kurtyzany, który „w próchnie, pod płytą, sam, czeka na światło”.

Jeden z najbardziej religijnych polskich pisarzy. Najgłębiej, może oprócz Mickiewicza, sięgnął w metafizyczne otchłanie, by wydobyć stamtąd sens ludzkiego działania w kosmosie, wspartego na boskich prawach. Gdyby polscy katolicy mieli w sobie choć odrobinę prawdziwej wiary i nie ograniczali spraw religijnych do polityki i finansów, uczyniliby z niego swojego patrona i skarbnicę cytatów dla własnych rozmów z Bogiem, tak jak chociażby robił to Jan Paweł II. Ale gdzie tam! Komuch i zdrajca! Śmiech pusty i gorzki zbiera…

Jeden z najbardziej uniwersalnych polskich pisarzy. W najdalszych zakątkach świata można znaleźć humanistów, którzy znają to nazwisko i potrafią zacytować choć jeden jego wers, a których próżno pytać o Mickiewicza czy Sienkiewicza. Tłumaczony, czytany, podziwiany nie tylko jako poeta, ale i wielki myśliciel, jeden z największych w XX wieku. Gdyby nasi ideolodzy narodowi naprawdę chcieli rozsławiania kultury polskiej w świecie, powinni Miłosza i jego dzieło na rękach nosić, do poduszki czytać, na wyrywki znać i deklamować gdzie popadnie, przy każdej międzynarodowej okazji. Ale gdzie tam! Śmiech gorzki zbiera…

prof. Krzysztof Zajas

Kiedy umierał 14 sierpnia 2004 roku, byłem w końcowej fazie ostatniego w życiu ciągu alkoholowego. Półprzytomny i skupiony na głaskaniu wódczanego demona, niewiele skojarzyłem z przekazywanych mi informacji. Właściwie tylko tyle, że to dobry powód, by znowu się napić. Dopiero wieczorem przyszło jakieś otrzeźwienie. Umarł. Nie ma go. Zostały tylko wiersze. Zaraz dzień, jeszcze jeden, zrób co możesz. Odstawiłem niedopity mazut (wódka z colą), oddałem rodzinie portfel i kluczyki od samochodu, po czym zległem na trzy dni by wytrzeźwieć. Oprócz Miłosza czuwała nade mną również Najświętsza Panienka, bo przecież jutro Matki Boskiej Zielnej. Obolały i pusty jak flaszka w koszu na śmieci, snułem się po słonecznych sierpniowych łąkach i usiłowałem myśleć, nie o nim, o sobie. Pozbierać wszystko do kupy. A wkoło biały wieloryb świata.

Gdy już wróciłem z alkoholowego matrixa do rzeczywistości i zabukowałem termin rozpoczęcia terapii, przyszedł czas pogrzebu Miłosza i cała ta żałosna narodowa jatka, czy nasz noblista zasługuje na kryptę na Skałce. Ile wtedy jadu i bredni wylano, nie czas tu i miejsce wyliczać, dość powiedzieć, że jeszcze raz potwierdziły się gorzkie wersy o samotności poety w tym niby tak poetyckim kraju. W moim przekonaniu Miłosz zasługuje nie tylko na Skałkę, ale na Wawel, i to znacznie bardziej niż ofiary różnych nieszczęśliwych wypadków. Mam nadzieję, że kiedyś przeniosą tam jego szczątki z należnymi im honorami.

Jeśli za żadne skarby nie wchodzi w was poezja, czytajcie jego eseje. Uczą rzadkiej umiejętności nieulegania cudzym sądom i myślenia własną głową. A także skłaniają do nieustannego podczytywania rzeczy nieznanych, pogłębiania wiedzy i czynienia z niej należytego użytku, czyli adaptacji jej do własnego życia. Wiem, niełatwe, ale łatwizna jest dla głupców, a tych wkoło legion. Nie ma innego wyjścia. Jeśli chcesz być sobą, musisz umieć myśleć niezależnie. W czasach wszechobecnej bredni to jedyny ratunek. Oczywiście, jeśli ktoś chce się ratować.

A wiecie, jak się skończyło z tym wielorybem? Obraz nie dawał mi spokoju, coś z tą wielką białą bestią było na rzeczy i po powrocie ze szkoły do domu, powtarzając w pamięci wiersz Tak mało, zacząłem kombinować. Wtedy wpadła mi w oko reprodukcja jakiegoś religijnego obrazu przedstawiającego zdjęcie z krzyża. Chrystus był na nim oplątany linami, zupełnie jak… kapitan Ahab z Moby Dicka! Metafora przeszyła mnie jasnym gromem i zrozumiałem całą uniwersalną wielkość opowieści Hermana Melville’a. Jak na wiejskiego osiemnastolatka całkiem nieźle. Lata później w esejach Miłosza znalazłem rozwinięcie tej metafory, z silnym wątkiem autobiograficznym i autotematycznym. Więź została zadzierzgnięta. I została do dzisiaj, Mistrzu mojej młodości.

Krzysztof Zajas