„Silverview” ukaże się nakładem Wydawnictwa Sonia Draga już na początku listopada w tłumaczeniu Jana Rybickiego. W ostatniej książce mistrza gatunku pierwsze skrzypce gra pewien księgarz, ale pojawia się także Edward, Polak mieszkający w dużej willi, który wie trochę za dużo…
Poniżej fragment, a klikając w okładkę przeniesiecie się na stronę, na której możecie już zamówić swój egzemplarz.
***
Tego samego ranka w małym nadmorskim miasteczku, uwieszonym u brzegów Anglii Wschodniej, trzydziestotrzyletni księgarz Julian Lawndsley wychynął z bocznego wyjścia swej nowiutkiej księgarni i zapinając pod szyją aksamitny kołnierz czarnego płaszcza – pozostałość po życiu biznesmena z londyńskiego City porzuconym dwa miesiące wcześniej – zaczął się przedzierać przez deszcz wzdłuż opustoszałej żwirowej plaży ku jedynej kawiarni w okolicy, w której o tej paskudnej porze roku można było zjeść śniadanie.
Nie był w zbyt przyjaznym nastroju ani względem siebie, ani względem całego świata. Poprzedniego wieczoru, gdy po wielogodzinnym remanencie wspiął się schodami na swój świeżo zaadaptowany strych nad księgarnią, okazało się, że nie ma ani prądu, ani bieżącej wody. U fachowca oczywiście włączała się poczta głosowa. Zamiast szukać hotelu – o tej porze roku pewnie i tak wszystko było nieczynne – zapalił sobie cztery świeczki, otworzył butelkę czerwonego wina, rzucił na łóżko parę dodatkowych koców, położył się i zajął rachunkami.
Ale nie dowiedział się z nich niczego nowego. Ucieczka z wyścigu szczurów, na którą zdecydował się tak nagle, nie przebiegała na razie zbyt pomyślnie. Zresztą wszystko, czego nie powiedziały mu rachunki, mógł dopowiedzieć sobie sam. Nie nadawał się do samotnego życia. Odległość od City nie stłumiła głosów niedalekiej przeszłości. A podstawowych braków w wiedzy o literaturze, jakiej wymaga się od porządnego księgarza, nie da się nadrobić w parę miesięcy.
Ta jedyna kawiarnia była w rzeczywistości budą z dykty, wciśniętą w rządek przedwojennych domków przy plaży, nad którymi na tle poczerniałego nieba wydzierały się wniebogłosy morskie ptaki. Mijał tę budę podczas porannych przebieżek, ale dotąd nawet nie przyszło mu do głowy, by tam wstąpić. Niesprawny zielony neon błyskał napisem LOD, bo Y było całkiem popsute. Musiał się dobrze wysilić, by otworzyć drzwi i powstrzymać napór wiatru. Wszedł i starannie je zamknął.
– Dzień dobry kochanemu panu! – rozległ się z kuchni donośny kobiecy głos. – Pan siada, gdzie pan chce! Już lecę, okej?
– Dzień dobry, dzień dobry! – zawołał nieco mniej wylewnie w odpowiedzi.
Jarzeniówki oświetlały kilkanaście pustych stolików nakrytych czerwoną kraciastą ceratą. Wybrał jeden i ostrożnie wyplątał jadłospis z gmatwaniny serwetek, sztućców, solniczek i flaszeczek z sosami. Przez otwarte drzwi kuchni płynął bełkot wiadomości w jakimś obcym języku. Trzask drzwi i ciężkie kroki oznajmiły pojawienie się kolejnego gościa. Spojrzawszy w lustro na ścianie, ze skrywanym rozbawieniem rozpoznał dziwaczną postać pana Edwarda Avona, natrętnego, ale sympatycznego klienta z poprzedniego wieczora – jeżeli można nazwać klientem kogoś, kto niczego nie kupił.
Choć jeszcze nie widać było jego twarzy – bo Avon, ruchliwy jak fryga, był na razie zbyt zajęty umieszczaniem na wieszaku kapelusza z szerokim rondem i poprawianiem beżowego, ociekającego wodą prochowca na poręczy krzesła – o pomyłce nie mogło być mowy: niesforna siwa czupryna, zaskakująco delikatne palce wydobywające z fałd płaszcza zwinięty egzemplarz „Guardiana” i rozprostowujące go na blacie stolika.
*
Poprzedni wieczór na pięć minut przed zamknięciem. W księgarni ani jednego klienta, podobnie jak przez prawie cały dzień. Julian stoi przy kasie i podlicza marny utarg. Już od kilku chwil jest świadomy obecności samotnej postaci w kapeluszu i beżowym prochowcu, zbrojnej w złożony parasol. Przez sześć tygodni prawie bez ruchu w interesie Julian stał się prawdziwym znawcą ludzi, którzy gapią się do środka, ale nie wchodzą. Powoli zaczynali grać mu na nerwach.
Co się tamtemu nie podoba? Może ta wściekła zieleń na ścianach? Pewnie stary sąsiad, nie lubi jaskrawych kolorów? A może przeszkadzają mu piękne książki na wystawie, oferta specjalna, na każdą kieszeń? Albo Bella, dwudziestoletnia praktykantka ze Słowacji, która ku utrapieniu Juliana zbyt często siedzi w oknie, wypatrując swoich licznych absztyfikantów? Nie, Bella nie, bo Bella wyjątkowo udziela się na zapleczu, pakując niesprzedane książki, które trzeba odesłać do wydawcy. I nagle – dziw nad dziwy! – postać z naprzeciwka przechodzi przez jezdnię, zdejmuje kapelusz, drzwi się otwierają i spod siwej czupryny spogląda na Juliana około sześćdziesięcioletni człowiek.
– Pan już zamyka – informuje go zdecydowany głos. – Pan już zamyka, przyjdę kiedy indziej, nalegam. – Ale jeden zabłocony trzewik już wsuwa się przez drzwi, zaraz potem drugi, za nimi parasol. – Wcale nie, wcale nie – zapewnia Julian takim samym grzecznym tonem. – Oficjalnie zamykamy o siedemnastej trzydzieści, ale możemy się dostosować, proszę bardzo, bez pośpiechu. – Po czym powraca do rachunków, podczas gdy nieznajomy wstawia parasol w wiktoriański stojak na parasole i wiesza kapelusz na wiktoriańskim wieszaku na kapelusze, w ten sposób czyniąc ukłon pod adresem wystroju księgarni w stylu retro, wybranym specjalnie, żeby dogodzić starszej klienteli, której w takim miasteczku nigdy nie brakuje.
– Szuka pan czegoś konkretnego czy chce się pan rozglądnąć? – pyta Julian, włączając pełne oświetlenie półek. Ale klient jakby tego nie słyszał. Jego szeroka wygolona twarz, ruchliwa jak u aktora, wyraża niczym nieskrępowany podziw.
– Kompletnie nie miałem pojęcia! – wykrzykuje, wyjaśniając powód tego podziwu. – Nareszcie! Nareszcie mamy księgarnię z prawdziwego zdarzenia. Jestem zaskoczony, kompletnie zaskoczony.
Wygłosiwszy to oświadczenie, rozpoczyna nabożny ogląd półek. Literatura piękna, reportaże, krajoznawstwo, podróże, klasyka, religia, sztuka, poezja – zatrzymuje się to tu, to tam, by sięgnąć po książkę i poddać ją niemal bibliofilskiej inspekcji: strona tytułowa, obwoluta, jakość papieru, obróbka introligatorska, waga, przyjazność w dotyku.
– Muszę to powiedzieć! – wykrzykuje znowu.
Czy to tak do końca angielski głos? Jest głęboki, interesujący, przykuwa uwagę. Ale czy rytm nie jest odrobinę obcy?
– Musi pan powiedzieć? Co takiego? – woła Julian ze swojego maleńkiego biura, gdzie teraz czyta e-maile z całego dnia.
Nieznajomy znów się odzywa, ale teraz innym, bardziej poufałym tonem.
– Proszę pana, domyślam się, że pana wspaniała księgarnia ma teraz nowy zarząd. Mam rację czy kompletnie się pomyliłem?
– Jak najbardziej, zarząd jest nowy. – Wciąż jeszcze mówi z biura, przez otwarte drzwi. O tak, niewątpliwie cudzoziemska nuta. Ledwo słyszalna, ale jest.
– I właściciel też nowy, jeśli wolno spytać?
– Wolno, wolno. I odpowiedź jest taka sama: jak najbardziej tak – potakuje wesoło Julian, powracając na swe stanowisko przy kasie.
– Czy w takim razie… Bardzo przepraszam… – Urywa, ale zaraz znów mówi dalej, jakby bardziej wojskowym tonem: – Chodzi mi o to, czy to pan jest tym młodym marynarzem, bo bardzo mnie to ciekawi. A może tylko jego zastępcą? Przedstawicielem? Czy kimś tam jeszcze? – Po czym uznawszy nie wiadomo czemu, że Julian mógł poczuć się urażony tymi wszystkimi pytaniami, dodaje:
– Zapewniam pana, nie chodzi mi o żadną osobistą urazę. Chodzi tylko o to, że chociaż pana niezbyt wybitny poprzednik nazwał swój przybytek Sędziwym Marynarzem, jak u naszego wielkiego poety, pan jako młodszy i moim zdaniem o wiele bardziej akceptowalny następca…
Teraz robi się z tego idiotyczny i prawdziwie angielski szlachetny wyścig, ale wreszcie wszystko się wyjaśnia. Julian przyznaje, że owszem, to on jest i właścicielem księgarni, i jej kierownikiem, a nieznajomy pyta:
– Czy to nie będzie za duży kłopot, jeżeli wezmę sobie jedną?
I nie czekając na odpowiedź, długimi palcami zręcznie wydobywa wizytówkę księgarni z leżącego przy kasie pudełka, po czym przechyla ją do światła, by na własne oczy się przekonać, że Julian mówi prawdę.
– A więc, o ile się nie mylę, mam przyjemność z panem J.J. Lawndsleyem we własnej osobie, jedynym właścicielem i kierownikiem Lepszych Książek Lawndsleya – podsumowuje, teatralnie opuszczając rękę w dół. – Prawda czy fałsz? – I odwraca się, by zobaczyć reakcję Juliana.
– Prawda – potwierdza Julian. – Co oznacza pierwsze J., jeśli można spytać? – Można. Julian. – Wielki cesarz rzymski. A skoro tak, to może zapytam jeszcze o drugie J.? – Jeremy.
– Ale nie na odwrót? – Nie, w żadnym wypadku. – Czy w takim razie należy zwracać się do pana per Dżej-Dżej? – Osobiście wolę po prostu Julian. Nieznajomy zastanawia się nad tym ze zmarszczonymi brwiami. Są bujne, rudawe, przyprószone siwizną.
– A więc nazywa się pan Julian Lawndsley. Nie jest pan ani jego portretem, ani cieniem, tylko Julianem Lawndsleyem z krwi i kości. Ja zaś za moje grzechy nazywam się Edward Avon, tak jak rzeka, nad którą urodził się nasz wieszcz. Są tacy, którzy mówią do mnie „Ted” lub „Teddy”, ale wśród sobie równych jestem po prostu Edward. Jak się masz, Julianie? – Podaje dłoń ponad ladą. Mimo delikatnych palców ma zdumiewająco silny uścisk.
– Miło cię widzieć, Edwardzie – odpowiada dziarsko Julian i wyswobadzając własną dłoń najszybciej jak może, żeby nie urazić rozmówcy, czeka, by Edward Avon przestał udawać, że zastanawia się nad kolejnym zdaniem.
– Julianie, czy mogę pozwolić sobie na uwagę, która może ci się wydać zbyt osobista i nawet trochę cię urazić?
– Byle nie była zbyt osobista – odpowiada ostrożnie Julian, lecz równie swobodnym tonem.
– Czy będziesz miał mi za złe, jeżeli z całym szacunkiem podpowiem ci pewien absolutny drobiazg, o który mógłbyś powiększyć swój jakże wspaniały asortyment?
– Proszę mi podpowiedzieć tyle drobiazgów, ile pan chce – odpowiada Julian uprzejmie, rad, że nic gorszego mu nie grozi.
– To kwestia osobistych gustów i jest odzwierciedleniem jedynie mojego własnego poglądu. Czy to zrozumiałe? – Zrozumiałe. – A więc tak: jestem całkowicie przekonany, że żaden dział krajoznawczy w księgarniach tego pięknego hrabstwa, jak zresztą każdego innego też, nie może się obejść bez Pierścieni Saturna Sebalda. Ale widzę, że Sebald nie jest ci znany.
John le Carre, fot: Stephen Cornwell for White Hare Productions Ltd 2010
Gdzie „widzę?”, pomyślał Julian, choć musiał przyznać w duchu, że dźwięk tego nazwiska jest mu obcy – tym bardziej że Edward Avon wypowiedział je z niemiecka: „Zajbalt”.
– Muszę cię jednak uprzedzić, że Pierścienie Saturna to nie jest przewodnik turystyczny sensu stricto. Chyba zachowuję się okropnie pretensjonalnie. Wybaczysz?
Wybaczy.
– Pierścienie Saturna to literacka mistyfikacja w najczystszej postaci. Pierścienie Saturna to duchowa podróż, która rozpoczyna się na bagnach Anglii Wschodniej, ale opowiada o dziedzictwie kulturowym całej Europy. Nawet o śmierci. Sebald W.G. – Tym razem wypowiada to po angielsku i czeka, by Julian zanotował. – Był profesorem literatury europejskiej na naszym uniwersytecie East Anglia, chorował na depresję jak my wszyscy. Niestety już nie żyje. Wypada zapłakać nad Sebaldem.
– Zapłaczę – obiecuje Julian, wciąż notując.
– Za długo już zabieram ci czas. W dodatku niczego nie kupiłem. Nicpoń ze mnie. Jestem pod wielkim wrażeniem. Dobranoc panu. Dobranoc, Julianie. Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Ale chwileczkę! Czy dobrze widzę, że ty masz tu też piwnicę?
Oczy Edwarda Avona roziskrzyły się na widok kręconych schodków prowadzących w dół obok regału z książkami przeznaczonymi na wyprzedaż i częściowo ukrytych za wiktoriańskim parawanem.
– Niestety, nic tam nie ma – mówi Julian, który zdążył już wrócić do rachunków.
– Jak to, Julianie? Nic tam nie ma? W księgarni? Przecież na pewno brakuje ci miejsca!
– Prawdę mówiąc, ciągle się zastanawiam. Może zrobię tam kiedyś część antykwaryczną. Zobaczymy. – Powoli zaczyna się niecierpliwić.
– A mogę zaglądnąć? – nalega niezrażony Edward Avon. – Z czystej bezwstydnej ciekawości? Pozwolisz?
Cóż mógł Julian zrobić – musiał pozwolić.
– Światło jest trochę niżej, po lewej. Tylko trzeba patrzeć pod nogi.
Z zaskakującą dla Juliana zwinnością Edward Avon znika w czeluści. Julian nasłuchuje, czeka, nic nie słyszy, sam się sobie dziwi. Dlaczego mu na to pozwalam? Przecież gość jest kopnięty, i to nieźle.
Avon pojawia się z powrotem tak zwinnie, jak zniknął.
– Wspaniała piwnica – oświadcza z nabożeństwem. – Miejsce przyszłych rozkoszy. Gratuluję bez- warunkowo. Jeszcze raz życzę dobrej nocy.
– Czy mogę zapytać, czym się pan zajmuje? – woła za nim Julian, gdy gość już rusza w stronę wyjścia.
– Ja, Julianie?
– Tak, pan. Czy pan jest pisarzem? Artystą? Dziennikarzem? Uczonym? Powinienem to wiedzieć, oczywiście, ale jestem tu nowy.
Pytanie to wydaje się dziwne nie tylko Edwardowi Avonowi, ale również samemu Julianowi.
– No cóż – odpowiada, najwyraźniej dobrze się nad tym zastanowiwszy. – Powiedzmy, że jestem takim brytyjskim mieszańcem, emerytem, byłym uczonym bez żadnych naukowych osiągnięć, jednym z tych ludzi, którzy robią nie wiadomo co. Czy to cię zadowala?
– No, chyba musi.
– Żegnam więc – oznajmia Edward Avon, rzucając spod drzwi ostatnie tęskne spojrzenie.
– I ja żegnam! – woła Julian wesoło w odpowiedzi.
Na co Edward Avon, co nazywa się jak rzeka, nakłada kapelusz, przechyla go na bakier i z parasolem w dłoni dzielnie wyrusza w noc. Nie dość szybko jednak, by Julian nie wyczuł ciągnącej się za gościem silnej woni alkoholu.
*
– Wie pan już, co pan dziś zje? – pytała Juliana właścicielka, mówiąc z tym samym silnym środkowoeuropejskim akcentem, z jakim go powitała. Ale nim zdążył odpowiedzieć, nad szumem morskiego wiatru i skrzypieniem rachitycznych ścian kawiarni wzbił się donośny głos Edwarda Avona: – Cóż za piękny poranek, Julianie. Mam nadzieję, że ten straszny hałas nie zakłócił ci nocnego odpoczynku. Gorąco cię namawiam na któryś ze wspaniałych omletów Adrianny. Są u niej wręcz przepyszne.
– Doskonale. Dziękuję – odpowiedział Julian. Wciąż nie czuł się komfortowo, mówiąc mu na ty, ale się przemógł. – Skoro tak polecasz… – A zwracając się do kelnerki o obfitych kształtach, która właśnie stanęła u jego boku, rzekł: – A do tego poproszę wypieczone grzanki i dzbanek herbaty.
– Omlet puszysty, jak dla pana Edka?
– Niech będzie puszysty. – Domyślił się, o kogo chodzi. Potem z rezygnacją zwrócił się do „pana Edka”: – Czyżby to był twój ulubiony lokal?
– Bywam tu, gdy tylko mam ochotę. Adrianna to jedna z najlepiej strzeżonych tajemnic w naszym miasteczku, prawda, Adrianno?
Mimo wszystkich wymyślnych zabiegów stylistycznych ten natrętny głos wydał się dziś Julianowi nieco mniej swobodny. Nic dziwnego – pamiętał przecież wczorajszy chuch.
Adrianna radośnie poczłapała do kuchni. Zapanował kruchy rozejm. Tylko wiatr od morza wył nieprzerwanie, wątła buda gięła się pod jego naporem, a Edward Avon studiował „Guardiana”. Julian musiał się zadowolić wyglądaniem przez ociekające deszczem okno.
– Julianie? – Tak, Edwardzie? – Cóż za niespotykany zbieg okoliczności. Wyobraź sobie, że jestem przyjacielem twojego świętej pamięci ojca.
Kolejne uderzenie deszczu.
– Doprawdy? To rzeczywiście niespotykane – odpowiedział Julian jak rasowy Anglik.
– Byliśmy uwięzieni w tej samej przerażającej szkole z internatem. Henry Kenneth Lawndsley. Ale szkolni koledzy wspominają go czule jako „Wielkiego H.K.”.
– Często mówił, że szkolne lata były najszczęśliwszymi w całym jego życiu – przyznał Julian, nie do końca jednak przekonany.
– I niestety znając jego życie, biedaka, trzeba przyznać ze smutkiem, że mówił prawdę i tylko prawdę – powiedział Avon.
A potem znowu nic, tylko huk wiatru i dobiegający z kuchni bełkot obcojęzycznego radia. Julian poczuł nagłą potrzebę powrotu do swej pustej księgarni, w której jeszcze nie czuł się jak u siebie w domu.
– Owszem, trzeba – zgodził się ponuro i z ulgą zobaczył, że Adrianna niesie mu puszysty omlet i herbatę.
– Pozwolisz, że się przysiądę?
Ale nie czekając, czy Julian pozwoli, czy nie, Avon już stał przy stoliku z filiżanką kawy w dłoni, a Julian sam nie wiedział, co bardziej go zdziwiło: że ten oryginał zna żałosne koleje życia jego ojca czy że ma oczy tak zaczerwienione i zapadłe w oczodołach i smutne zmarszczki na policzkach pokrytych szpakowatym zarostem. Jeżeli to tylko z kaca, to musiał wczoraj pić na umór.
– A czy twój drogi ojciec wspominał mnie kiedy? – zapytał, gdy już usiadł i pochylił się w przód z błagalnym spojrzeniem zmęczonych piwnych oczu. – O Avonie? O Edku Avonie?
Julian nie przypominał sobie. Tak mu przykro.
– A o Klubie Patrycjuszy? Nie opowiadał ci o Klubie Patrycjuszy?
– Opowiadał. Jak najbardziej! – zawołał Julian, wyzbywszy się już wszelkich wątpliwości na dobre czy na złe. – O tym klubie dyskusyjnym, co nigdy nie powstał. Założonym przez ojca i zakazanym w połowie pierwszego spotkania. O mało nie wyrzucili go ze szkoły. Tak to było, zdaje się – dodał przezornie, bo opowieści zmarłego ojca nie zawsze odpowiadały prawdzie.
– H.K. by prezesem, ja jego zastępcą. Mnie też wtedy o mało nie wyrzucili. Teraz bardzo żałuję, że nie. – Łyk wystygłej już kawy. – Anarchizm, bolszewizm, trockizm… Wszystko nas pociągało, każda doktryna, której nienawidził establishment.
– On też dokładnie tak to przedstawiał – przyznał Julian. Potem czekał, podobnie jak Avon. Obaj czekali, by ten drugi zagrał następną kartę.
– A potem, o mój Boże, twój ojciec poszedł na studia. Oczywiście do Oksfordu – zaczął wreszcie Avon z przesadnym, niemal scenicznym drżeniem, zniżając już i tak cichy głos, jak klaun unosząc krzaczaste brwi, i zaraz popatrzył z ukosa, jak reaguje Julian. – A tam wpadł w łapy… – Tu gestem współczucia położył dłoń na przedramieniu rozmówcy. – Ale może ty też jesteś głęboko wierzący?
– Wcale nie – odpowiedział dobitnie Julian z narastającym gniewem.
– Więc mogę mówić dalej? Julian postanowił go wyręczyć: – Gdzie ojciec wpadł w łapy bandy finansowanych z Ameryki, ogolonych na jeża kaznodziejów w eleganckich krawatach, którzy namącili mu w głowie, wywlekli go na jakąś górę w Szwajcarii i zrobili z niego chrześcijańskiego oszołoma. To chciałeś powiedzieć?
– Może nie tak brutalnie, ale sam bym tego lepiej nie wyraził. Więc ty w rzeczy samej nie jesteś głęboko wierzący?
– W rzeczy samej.
– A więc jesteś na najlepszej drodze do prawdziwej mądrości. Wyobraź sobie tego biedaka w Oksfordzie, gdzie z początku „czuł się jak ryba w wodzie”, jak mi pisał, gdzie miał dziewczyn bez liku… A tak, miał do nich słabość, czemu nie?… I nagle pod koniec drugiego roku…
– Otumanili go. W porządku? – wtrącił Julian. – Ale w dziesięć lat po wyświęceniu na pastora świętego Kościoła anglikańskiego wyszedł przed ołtarz i w obecności całej swojej niedzielnej trzódki wyparł się wiary: ja, wielebny H.K. Lawndsley, wyświęcony kapłan naszego obrządku, oświadczam niniejszym, że Boga nie ma. Amen. To też chciałeś powiedzieć?
Czy Edward Avon zamierzał teraz omawiać w szczegółach barwne życie seksualne ojca i jego inne wybryki, o których kiedyś tak chętnie rozpisywały się brukowce? Czy będzie wypytywał o sensacyjne szczegóły wyrzucenia niegdyś tak szanowanej rodziny Lawndsleyów na bruk bez pensa przy duszy? I o to, że z powodu przedwczesnej śmierci swego rodziciela Julian musiał porzucić nadzieję na studia i zatrudnić się w londyńskim City jako goniec w biurze maklerskim prowadzonym przez dalekiego krewnego, bo kto inny miał spłacać długi ojca i utrzymywać matkę? Bo jeżeli mamy o tym rozmawiać, to Julian bierze nogi za pas.
Ale twarz Edwarda Avona nie wyrażała lubieżnej ciekawości, tylko czyste i najszczersze współczucie.
– A ty tam byłeś, Julianie? – Gdzie? – Wtedy w kościele? – Tak się składa, że owszem, byłem. A gdzie ty byłeś? – Żałowałem, że wtedy nie mogłem stanąć u jego boku. Gdy tylko się dowiedziałem, co mu się przytrafiło… Niestety było już za późno… Gdy tylko się dowiedziałem, natychmiast do niego napisałem, oferując wszelką pomoc. Oczywiście nie miałem mu wiele do zaoferowania… Tylko pomocną dłoń, może trochę pieniędzy…
Teraz Julian nie śpieszył się z odpowiedzią.
– Pisałeś do niego – powtórzył z powątpiewaniem, czując nawrót wcześniejszej nieufności. – A doczekałeś się odpowiedzi?
– Nie doczekałem się odpowiedzi i nie zasługiwałem na nią. Przy naszym ostatnim spotkaniu nazwałem twego ojca religijnym maniakiem. Jak mogłem mieć mu za złe, że odrzucił moją pomoc? Niezależnie od wszystkiego nie wolno obrażać niczyich uczuć religijnych, choćby najbardziej absurdalnych. Zgadzasz się?
– Zapewne.
– No i naturalnie byłem z niego dumny, gdy wreszcie przejrzał na oczy. Zupełnie tak dumny, jak dumny, na pewno niezasłużenie, jestem z ciebie, Julianie.
– Ze mnie?! – wykrzyknął Julian, nie mogąc powstrzymać śmiechu. – Jesteś dumny z tego, że jestem synem swojego ojca i że otwarłem księgarnię?
Ale Edwardowi Avonowi wcale nie było do śmiechu.
– Jestem dumny z tego, że podobnie jak twój ojciec miałeś dość odwagi, by się czegoś wyprzeć: on Boga, ty mamony.
– A cóż to ma znaczyć?
– O ile wiem, świetnie sobie radziłeś jako makler w City.
– Kto ci to powiedział? – Julian wciąż wypytywał.
– Wczoraj wieczorem po wizycie w twojej księgarni ubłagałem Celię, by użyczyła mi swego komputera, i wszystko natychmiast stało się jasne ku mojej rozpaczy, oczywiście. Twój biedny ojciec zmarł w wieku pięćdziesięciu lat. Miał jednego syna, Juliana Jeremy’ego.
– Jaką Celię? Swoją żonę?
– Celia ma sklep z antykami o dźwięcznej nazwie Dawne Czasy Celii. To twoja sąsiadka z tej samej ulicy, znasz ją przecież. Jej salon jest ulubionym miejscem spotkań bogatych londyńczyków, którzy spędzają tutaj weekendy, a których niestety mamy coraz więcej.
– Po to chodziłeś aż do Celii? Nie mogłeś zapytać mnie od razu, u mnie w księgarni?
– Nie wiedziałem, czy wypada. Ty też byś nie wiedział. Miałem nadzieję, że wypada, ale nie byłem pewny.
– W dodatku, o ile dobrze pamiętam, byłeś nieźle podchmielony.
Avon jakby tego nie usłyszał.
– Natychmiast zwróciłem uwagę na twoje nazwisko. Niestety wiedziałem aż za dobrze, że był skandal. Natomiast nie miałem pojęcia ani jak to się wszystko skończyło, ani o śmierci twojego ojca. Ale wiedziałem, jak bardzo musiałeś cierpieć, jeśli byłeś synem H.K.
– A skąd wiesz, że uciekłem z City? – zapytał wciąż nieufny Julian.
– Celia wspomniała, że ni stąd, ni zowąd porzuciłeś wielki biznes, i bardzo się dziwiła.
W tym miejscu Julian miał jeszcze wielką ochotę powrócić do twierdzenia Edwarda Avona, jakoby zamierzał finansowo wspomóc ojca w potrzebie, ale Edward Avon co innego planował. Wyraźnie się ożywił, w oczach na nowo pojawił mu się błysk, jego mowa odzyskała kwiecistość, a głos głębię:
– Julianie, mówię do ciebie teraz w imieniu twojego kochanego ojca oraz dlatego, że za sprawą opatrzności spotkaliśmy się dwukrotnie w ciągu ostatnich kilku godzin. Chodzi mi o twoją wielką a piękną piwnicę. Czy zastanawiałeś się, jakie skarby można by tam zgromadzić, jakie mogą dziać się tam cuda?
– No cóż, szczerze mówiąc, nie bardzo, Edwardzie – odpowiedział Julian. – A ty się zastanawiałeś?
– Właściwie o niczym innym nie myślę, od kiedy cię poznałem.
– Miło mi to słyszeć – powiedział Julian nie bez powątpiewania.
– Bo pomyśl: a gdyby tak udało ci się stworzyć w tych czterech ścianach, w tej dziewiczej jeszcze przestrzeni coś, co dotąd nie udało się nikomu, coś tak pociągającego i oryginalnego, że będą o tym mówić wszyscy obecni i przyszli konsumenci dobrej literatury z całej okolicy?
– Czy ja wiem…
– Ale niech to nie będzie byle księgarnia. Ani pozbawiony charakteru przypadkowy księgozbiór, tylko starannie dobrana kolekcja dzieł najwybitniejszych umysłów naszych czasów i innych czasów też. Miejsce, gdzie może trafić z ulicy dowolna kobieta i dowolny mężczyzna, i opuścić je, będąc lepszym, mądrzejszym, pragnącym dowiedzieć się jeszcze więcej. Czemu się uśmiechasz?
Aha. Miejsce – pomyślał złośliwie Julian – gdzie facet, który dopiero co ogłosił się księgarzem i poniewczasie się zorientował, że i ten zawód wymaga odpowiednich umiejętności i wiedzy, mógłby nabyć je niepostrzeżenie i łatwo, równocześnie sprawiając wrażenie, że przez cały czas właśnie nimi służy wdzięcznej publiczności.
Ale nawet w chwili, gdy ta brzydka myśl pojawiła się na chwilę w głowie Juliana, zaczął wierzyć, że sama idea jest bardzo interesująca. Oczywiście nie zamierzał od razu przyznawać się do tego Edwardowi Avonowi.
– Przez chwilę mówiłeś zupełnie jak ojciec. Bardzo przepraszam. Proszę, mów dalej.
– Znaleźliby się tam nie tylko wielcy pisarze, choć wiadomo, że oni przede wszystkim. Ale też filozofowie, wolnomyśliciele, założyciele wielkich ruchów umysłowych, nawet takich, którymi się brzydzimy. Wybrane nie martwą dłonią rządzących nami biurokratów kultury, ale przez Jeszcze Lepsze Książki Lawndsleya. Mogłoby się to nazywać…
– No właśnie, na przykład jak? – zapytał Julian całkiem wytrącony z równowagi.
Avon odczekał chwilę, by jeszcze bardziej zaciekawić rozmówcę.
– Nazwiemy to Republiką Literatury – oświadczy, założył rękę na rękę, rozparł się na krześle i patrzył, czy Julian to kupuje.
A prawda była taka, że choć z początku Julian uważał, że to najbardziej przesadna reklama, jaką kiedykolwiek słyszał, i w dodatku podejrzanie bezbłędnie trafiająca w jego własny kompleks braku kultury – nie mówiąc już o tym, że wygłaszał ją człowiek, co do którego wciąż miał bardzo poważne wątpliwości – to teraz musiał przyznać, że szalona wizja Edwarda Avona trafia mu do serca i jest jak najbardziej zgodna z tym, co Juliana tu sprowadziło.
Republika Literatury…
Kupił to. Tak, to dobrze brzmi. Nawet lepiej niż dobrze: z klasą. I równocześnie może spodobać się każdemu. Tak, to jest myśl.
I może nawet zdobyłby się na bardziej zachęcającą odpowiedź niż odruchowa reakcja byłego człowieka z City, na coś w rodzaju: „Nieźle to brzmi, przemyślę sprawę”, gdyby nie to, że Edward Avon już wstawał od stolika i porywając po drodze kapelusz, beżowy płaszcz i parasol, ruszał ku ladzie, gdzie zaraz pogrążył się w rozmowie z korpulentną Adrianną.
Tylko po jakiemu oni ze sobą rozmawiają? Julianowi przypominało to język spikera z radia w kuchni. W każdym razie w tym języku odezwał się Edward Avon, Adrianna się zaśmiała i coś mu odpowiedziała. Potem znowu Edward i teraz już śmiali się oboje, dopóki nie doszedł do drzwi. Tu Edward odwrócił się do Juliana i posłał mu ostatni znużony uśmiech.
– Trochę się już zmęczyłem. Ufam, że mi wybaczysz. Jak to miło było poznać syna starego druha. Niezwykła sprawa.
– Wcale nie wyglądasz na zmęczonego. Prawdę mówiąc, przedstawiłeś to bardzo zachęcająco. To, co mówiłeś o Republice Literatury. Nawet pomyślałem sobie, czy nie wpadłbyś jeszcze do mnie, żeby mi trochę doradzić.
– Ja? – Dlaczego nie? No właśnie, dlaczego nie: skoro ktoś zna się na Sebaldzie, jest swojego rodzaju uczonym, uwielbia książki i ma czas?
– Bo nad księgarnią chcę otworzyć bar kawowy – zachęcał Julian. – Jak dobrze pójdzie, będzie gotowy za tydzień. Przyjdź, poszperasz w książkach, znowu sobie pogadamy.
– Mój drogi, co za miła propozycja. Zrobię, co w mojej mocy.
Siwe włosy niesfornie wystawały mu spod kapelusza, gdy Edward Avon jeszcze raz wyruszył w deszcz, podczas gdy Julian udał się do kasy.
– Co, omlecik nie smakował?
– Był pyszny, tylko ogromny. Czy może mi pani powiedzieć, po jakiemu rozmawialiście przed chwilą?
– Z panem Edkiem? – Tak, z panem Edkiem.
– No, po polsku. A po jakiemu? Edek to swój chłop, z Polski. Nie wiedziałeś pan?
Nie, pan nie wiedział.
– Tak, tak. Tylko teraz smutny. Żona mu choruje. I zaraz umrze. Nie wiedziałeś pan?
– Jestem tu nowy – wyjaśnił.
– Mój Krzysiek jest pielęgniarz. Robi w Ipswich General. On mi mówił. Że ona już z panem Edkiem nie gada. Że go pogoniła.
– Własna żona go pogoniła?
– Może chce umrzeć sama. Są ludzie, co tak chcą. Chcą umrzeć, bo może pójdą do nieba.
– A jego żona też jest Polką?
– No coś pan! – Wybuch śmiechu. – Ona jest angielska lady. – Palcem podnosi w górę nos na znak wyższości. – Wydać panu resztę?
– Nie, dziękuję, to dla pani. Naprawdę pyszny omlet.
*
Julian dociera szczęśliwie z powrotem do księgarni i tu na nowo ogarniają go wątpliwości. W życiu miał do czynienia z niejednym oszustem, ale jeżeli Edward jest jednym z nich, to musi być klasą samą w sobie. Czy to możliwe, że od ósmej rano sterczał na tej ulewie, w nadziei że Julian wychynie z księgarni, a potem szedł za nim aż do kawiarni Adrianny po to tylko, żeby się tam do niego doczepić? I czy przypadkiem nie Avon był tą skuloną sylwetką skrytą pod parasolem, którą widział przed chwilą kilka bram dalej na ulicy?
Tylko po co to wszystko?
Bo jeżeli Avon pragnął tylko jego, Juliana, towarzystwa, to czy nie jest świętym obowiązkiem zająć się trochę dawnym kolegą szkolnym zmarłego ojca – tym bardziej kolegą, którego pogoniła jego własna umierająca żona?
No i najważniejsze: skąd Edward Avon – czy ktokolwiek inny – mógł wiedzieć, że u Juliana nie ma prądu ani wody?
Wstydząc się tych wszystkich niegodnych myśli, Julian w ramach pokuty wydzwania po rzemieślnikach, a potem włącza laptopa i odwiedza stronę walijskiej szkoły z internatem, do której uczęszczał świętej pamięci tatuś. Szkoła akurat znalazła się w centrum uwagi, bo toczy się w niej śledztwo w sprawie przemocy wobec dzieci.
Znajduje potwierdzenie, że AVON, Ted (sic) przyszedł do szkoły w szóstej klasie. Uczęszczał do niej tylko przez rok.
Julian szuka dalej, ale tym razem bez powodzenia. Wpisuje w wyszukiwarkę najpierw po prostu „Edward Avon”, potem „Edward Avon uczony”, potem „Edward Avon Polak”. Nie znajduje nic konkretnego.
W miejscowej książce telefonicznej nie ma ani jednego Avona. Próbuje w internetowej książce telefonicznej – numer zastrzeżony.
W południe wreszcie, choć bez uprzedzenia, pojawiają się robotnicy. Siedzą prawie do wieczora. Media zostają przywrócone. Wieczorem Julian przegląda złożone jeszcze przez poprzednika i niezrealizowane zamówienia na rzadkie i używane książki i przypadkowo znajduje wymiętą kartkę z napisem „AVON”, bez skrótu imienia, bez adresu, bez numeru telefonu.
Ten (lub ta) AVON jest zainteresowany nabyciem dowolnego dzieła autora „Chomsky N.”, byle w dobrym stanie i koniecznie w twardej oprawie. Julian uznaje lekceważąco, że ten Chomsky to pewnie jakiś mało znany rodak AVONA i już ma wyrzucić kartkę do śmieci, ale się rozmyśla i wpisuje „Chomsky N.” w wyszukiwarkę:
Noam Chomsky jest jednym z najczęściej cytowanych naukowców na świecie, auto- rem ponad stu książek. Zajmuje się filozofią analityczną, nauką o poznaniu, logiką. Działacz polityczny, krytyk amerykańskiej polityki zagranicznej i kapitalizmu. Uważany za jednego z najważniejszych żyjących intelektualistów oraz za ojca nowoczesnego językoznawstwa.
Zawstydzony Julian wcześniej udaje się na spoczynek po samotnie – jak zwykle – zjedzonej kolacji i przekonuje się, że nie potrafi skupić myśli na niczym innym, jak tylko na Edwardzie Avonie. Na panu Edku. Uznaje, że jak dotąd poznał dwie zupełnie różne wersje tego samego człowieka. Zastanawia się, czy jest ich jeszcze więcej. Tuż przed zaśnięciem medytuje, czy przypadkiem nie odkrył w sobie skrytej potrzeby znalezienia zastępczej postaci ojca. Dochodzi do wniosku, że jedna mu wystarczy, dziękuję bardzo.