„Gambit”, czyli najlepsza powieść, którą przeczytałem w tym roku

www.unsplash.com/Felix Mittermeier

Tak jak w tytule, niewiele więcej mam do dodania. Na ten moment to najlepsza powieść, którą przeczytałem w tym roku. Nie będę Wam zdradzał fabuły, bo granica jest tak cienka, że mówiąc o jednej rzeczy, mogę popsuć lekturę. Powiem tylko tyle, że gdyby Maciej Siembieda to wszystko wymyślił, to nikt by tego pewnie nie wydał. Wstrząsające jest to, że mamy do czynienia z historią, która wydarzyła się naprawdę. W głowie rezonuje do dziś, łapcie fragment.

Wiedział, jak to się odbędzie. Przewidywał tę scenę setki razy. Śniła mu się, nieustannie była obecna w jego wyobraźni, więc zamykał oczy i potrafił odtworzyć każdy detal tego, co musi nastąpić.

Z pewnością będzie ich dwóch. Dwóch mężczyzn bez właściwości. Ani wysokich, ani niskich, ani krępych, ani szczupłych, o bezbarwnych oczach i twarzach, do których nie da się dopasować rysopisu. Tanie krajowe płaszcze, popelinowe koszule o nieokreślonym kolorze, wypchane na kolanach spodnie z elany, zakurzone wojskowe półbuty. Dwóch smutnych panów. Ile razy słyszał to określenie? Koledzy z biura wrocławskiego Motozbytu najczęściej używali je w żartach. Brzmiała w nich wtedy złowieszcza nuta. „Nie mów źle o Gomułce, bo się zainteresują tobą smutni panowie”. „Śmiej się, śmiej z politycznych dowcipów, zobaczymy, czy smutni panowie też będą mieć poczucie humoru”. „Myślisz o wycieczce do Paryża? Chyba chcesz się spotkać ze smutnymi panami”. Reagował na te stwierdzenia bezradnym uśmiechem, chociaż wszystko w nim drżało. Nikt z kolegów nie mógł nawet przypuszczać, że jeśli smutni panowie rzeczywiście pojawią się w biurze, to właśnie z jego powodu. Że władze PRL-u nigdy nie wybaczą zniewagi, jaką jego brat rzucił im w twarz. Zniewagi, za którą teraz on będzie musiał zapłacić. Prędzej czy później. Czekał na nich codziennie od dwudziestu jeden lat.

Weszli bez pukania i bez „dzień dobry”. Było ich dwóch. Dokładnie tacy, jak przewidział.

Obywatel Jerzy Ostrowski? – rzucił ten z lewej, taksując twarze kilku inżynierów, zastygłe nad biurkami.

Jestem – odpowiedział jak w szkole, zmienionym głosem. Serce podeszło mu do gardła.

Pójdziecie z nami – stwierdził ten z lewej.

Koledzy jak na komendę wbili wzrok w rysunki, na których hamował prototyp warszawy 210; już startowała do produkcji, gdy wyprzedziła ją licencja włoskiego fiata.

Mogę zabrać rzeczy? – spytał.

Tylko palto – odrzekł tym razem ten z prawej.

Z biura wyszli bez słowa. Inżynier Ostrowski gorączkowo się zastanawiał, czy powiedzieć coś na pożegnanie, ale wszystko wydawało mu się głupie lub patetyczne. Przed budynkiem czekała nowa czarna wołga. Ten z prawej otworzył tylne drzwi i władczym ruchem głowy wskazał Jerzemu kanapę obszerną jak przedwojenna sofa. Sam zajął przedni fotel pasażera. Ten z lewej usiadł za kierownicą, co chwilę kontrolnie zerkając w lusterko wsteczne. Mechanicy przechodzący przez dziedziniec Motozbytu wciskali głowy w ramiona i stawiali kołnierze waciaków, jakby nagle przypomnieli sobie o zimie. Nikt nie patrzył w stronę samochodu. Kierowca uruchomił silnik. Jego warkot rozwiał resztkę wątpliwości. Jerzy znał ten dźwięk. Pod maską wołgi pracował potężny ośmiocylindrowy motor o pojemności pięć i pół litra. Montowano go tylko w jednej wersji GAZ-a 24; tej przeznaczonej dla rządu i służb bezpieczeństwa. Ruszyli powoli w stronę szlabanu uniesionego przez funkcjonariusza straży przemysłowej. Kiedy opuszczali teren przedsiębiorstwa, wartownik poprawił uszankę z orzełkiem, trzasnął obcasami i zasalutował.

Maciej Siembieda, fot: Renata Dąbrowska/Wydawnictwo Agora

Wołga pokonała kilka ulic, wreszcie zawróciła w stronę Nadodrza. Wiozą mnie do więzienia na Klęczkowskiej, przemknęło Jerzemu przez głowę. Nagle jednak skręcili w Podwale. Ostro, aż zapiszczały opony. A więc nie więzienie.Wcale go to nie uspokoiło. Zaskoczony, patrzył na domy na Krzykach, próbując zebrać myśli. Gdy znaleźli się na szosie wylotowej w kierunku Opola, odważył się zapytać:

Czy mogą panowie powiedzieć, dokąd jedziemy?

Cisza. Nic. Jakby pytanie w ogóle nie padło. Poczuł się skrępowany. Chrząknął, a potem lekko pochylił się w stronę kierowcy.

Gaźnik trochę się krztusi. Słyszy pan?

Dalej cisza.

Pracuje nierówno – wyjaśnił, zwracając się do tego drugiego w poszukiwaniu potwierdzenia, ale tajniak ani drgnął.

W tych radzieckich motorach, dwugardzielowych z oszczędzaczem dokończył Jerzy jakby z obowiązku – trzeba często regulować gaźnik. Najlepiej… – urwał, widząc, że mówi w próżnię. Ludzie, którzy wieźli go w nieznane, milczeli jak roboty zaprogramowane tylko na wykonanie zadania. Jerzy poczuł na plecach zimny pot. Czego ja się spodziewam?, zganił się w duchu. Wyjaśnień? Koleżeńskiej pogawędki? Oni mają rozkazy. Zlikwidować i zatrzeć ślady. Przecież za to, co zrobił brat, nie wytoczą mi procesu po dwudziestu latach. Im chodzi o wyrównanie rachunków. Kula w tył głowy i do bezimiennego dołu. Tylko dlaczego jedziemy tak daleko za Wrocław? Pewnie mają jakieś swoje miejsce. Zwykłego grobu w lesie nie wykopią, bo ziemia zamarznięta na kość. Tymczasem wołga wjechała do Siechnic, a widok kilkunastu mężczyzn przytupujących z zimna na przystanku PKS-u wywołał u Jerzego rozpaczliwy przebłysk optymizmu. Ludzie! Przecież w Motozbycie widzieli, jak go zabierają. Koledzy z biura, mechanicy na placu, wartownik. Skoro było tylu świadków, nie mogą go tak po prostu wywieźć i zastrzelić. Nie mogą, wmawiał sobie, ale lęk powrócił ze zdwojoną siłą. Pewnie pojawią się oficjalne zarzuty w sprawie brata, a on udowodni, że też jest winny, podejmując próbę ucieczki, podczas której zginie. Prasa odpowiednio to wszystko opisze, piętnując Włodzimierza i Jerzego Ostrowskich, potomków obszarników, z których pierwszy zhańbił ludowe państwo polskie, a drugi mu w tym pomagał. Po dwudziestu jeden latach został zdemaskowany i dosięgła go surowa ręka sprawiedliwości. Teraz Jerzy drżał już jak w ataku febry. Wykorzystując moment, gdy tajniak przestał obserwować go w lusterku wstecznym i gapił się na coś za szybą, sięgnął do kieszonki marynarki, w której zawsze przechowywał tabletkę owiniętą w kawałek bibułki. Szybkim ruchem umieścił ją w ustach, ale nie miał ani grama śliny. Pokonał gorycz pigułki, którą udało mu się przełknąć dopiero po minucie. Obsesyjnie myślał o tym, co prasa napisze o jego śmierci. Redagował treść notatki, zastanawiając się, na której szpalcie zostanie zamieszczona. Nagłówek w „Gazecie Robotniczej”, który podsunęła mu wyobraźnia, był na początku bardzo wyraźnym obrazem, ale po paru chwilach zaczął tracić ostrość i kształt czcionek, wreszcie rozmył się jak farba spłukana strumieniem wody.