Nie będzie o książkach. No może trochę. Do kin trafił niedawno film „Ach śpij kochanie”. To już trzecia z kolei historia polskiego mordercy. I trzecia porażka naszej kinematografii.
Pierwszy był „Czerwony pająk”, adaptacja historii Karola Kota, mordercy z Krakowa. Na film Koszałki czekaliśmy długo, bo niemal dwa lata. Tyle czasu upłynęło od rozpoczęcia zdjęć do premiery kinowej. Na projekcję poszedłem pierwszego dnia. I oniemiałem. Pod względem artystycznym to była uczta. Doskonałe zdjęcia, świetna scenografia, kostiumy, dźwięk. Naprawdę doborowa obsada i dobra gra aktorów. Wszystko było doskonałe. Za wyjątkiem jednego drobnego szczegółu. Makabrycznego scenariusza. To co Koszałka zrobił z historią Kota zasługiwało na wieczne potępienie. W „Czerwonym pająku” pojawia się postać weterynarza wzorowana na Lucjanie Staniaku, rzekomym seryjnym mordercy. Rzekomym, bo poza wikipedią i jedną publikacją anglojęzyczną nigdzie niczego się o nim nie dowiemy. Adam Węgłowski z miesięcznika Focus Historia przeprowadził swego czasu śledztwo w tej sprawie. I ujawnił, że… Staniak nigdy nie istniał. Był wytworem bujnej wyobraźni dziennikarza, który w czasach PRLu uciekł na Zachód. Zmuszony okolicznościami musiał o czymś pisać, a że nie było o czym, to wymyślił mordercę i ofiary, podając nawet dokładne daty ataków. Nikt nie mógł tego sprawdzić, bo nie było internetu, a za Żelazną Kurtynę nie dało się zadzwonić i zapytać. W filmie Koszałki pojawia się też scena gdy Karol Kot podpisuje zdjęcia. Kłopot w tym, że zdjęcia podpisywał Marchwicki. Podobnych zaczerpnięć jest więcej, co czyni patchwork z filmu opartego o prawdziwą historię.

Przemysław Semczuk, fot: empik
Przed rokiem na ekrany kinowe wszedł film „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy. Opowiadał historię Zdzisława Marchwickiego. Przez cały okres produkcji scenarzysta i reżyser w jednej osobie, komunikował, że to nie jest dokument, a film fabularny zaledwie inspirowany prawdziwą historią. Ale na tydzień przed premierą producent zaczął publikować na Facebooku posty, które niosły prosty komunikat. To jest historia Marchwickiego. A pierwowzorem milicjanta prowadzącego śledztwo jest Jerzy Gruba, szef grupy operacyjnej Anna. Ten który schwytał zagłębiowskiego Wampira. I znowu otrzymaliśmy film doskonały, zrealizowany z porażającą dbałością o szczegóły. Scenografia, rekwizyty, kostiumy itd. I widzowie wychodzący z premiery, którzy mówili – Wow to tak było. O zgrozo! Tak nie było! Gruba nie miał kochanki, nie rozwiódł się i nie dołączył do śledztwa po zabójstwie Gierkówny. I nie był to przełom w śledztwie. A co najważniejsze Gruba nigdy się nie załamał i nie zwątpił w winę Marchwickiego. Ale mniejsza o to.
I wreszcie najnowsza produkcja „Ach śpij kochanie”. I znowu mówiąc kolokwialnie, film rzuca na kolana. Zdjęciami, scenografią, dźwiękiem. Jest doskonały niemal we wszystkim. Poza scenariuszem. To miała być historia Pięknego Władka, czyli Władysława Mazurkiewicza. Miała być, ale nie jest. Bo to, co zrobiono z prawdziwej historii jest parodią. Każdy kto czytał książkę Cezarego Łazarewicza „Elegancki morderca”, zauważy że scenarzysta miał niebywale bujną fantazję. Na domiar złego bohater kilkakrotnie przekonuje swoich przełożonych, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Kłopot w tym, że akcja toczy się w latach 50., a pojęcie seryjnego mordercy pojawiło się w USA dopiero w latach 70. W PRL-u nikt nawet szeptem nie używał takiego pojęcia. Marchwickiego dziennikarze nazywali metaforycznie „Hurtownikiem zbrodni”. Poza tym Mazurkiewicz nie był seryjnym mordercą, a wielokrotnym zabójcą. Różnica polega na motywie działania. Dla sprawcy seryjnego, morderstwo jest celem samym w sobie. Zabija by zaspokoić popędy. Tymczasem Mazurkiewicz mordował w celach rabunkowych. A to znacząca różnica.

www.unsplash.com/Jake Hills
Wszystkie trzy filmy nie odniosły kasowego sukcesu. Widownia najnowszej produkcji nie wróżyła sukcesu. W pierwszym dniu wyświetlania byłem jednym z kilkunastu zebranych na sali widzów. Film „Jestem mordercą” otrzymał nagrodę na festiwalu w Gdyni. Niestety, nawet to nie przyciągnęło widowni do kin. W sumie sprzedano trochę ponad dwieście tysięcy biletów. Taki wynik to sukces, ale po pierwszym weekendzie. „Dziennik Bridges Jones” w trzy dni zobaczyło pół miliona widzów. Pół miliona w Polsce.
Moim zdaniem wspólnym mianownikiem tych trzech filmów jest scenariusz. Za każdym razem mocno odbiegający od prawdziwej historii. Scenarzyści zamiast trzymać się faktów, to niepotrzebnie ubarwiali historię. Chcieli by było sensacyjnie i szokująco. I było. Ale widz tego nie kupił.
Na koniec wisienka na torcie. Właśnie odwiedziłem Archiwum Narodowe w Krakowie. Podczas rozmowy z archiwistą usłyszałem, że zdjęcia do jednej ze scen „Ach śpij kochanie” kręcono właśnie u nich. Gdy pojawiła się ekipa, szefowa zapytała czy chcą w filmie wykorzystać akta sprawy Mazurkiewicza. – Jakie akta? To one tu są? – dopytywali z zaskoczeniem producenci. Okazało się, że przypadkowo wybrano na zdjęcia właśnie to archiwum, w którym przechowywane są oryginały akt sprawy, o której opowiada film. Dopiero po zdjęciach pojawiła się asystentka scenarzysty aby je przejrzeć. I wszystko jasne.
Przemysław Semczuk