Kiedy pisałem pierwsze kryminały, chciałem jak najbardziej ułatwić sobie życie. Od jakiegoś czasu próbuję maksymalnie je utrudnić.
Pierwszą książkę napisałem po to, aby się sprawdzić. Zweryfikować, czy potrafię z sensem wypełnić kilkaset stron. Zgrabnie opowiedzieć historię, która ma początek, rozwinięcie i zakończenie. Aby sprawdzić, czy tworzenie książek i artykułów to dwa rozłączne światy, czy może w jednym i drugim fachu chodzi mniej więcej o to samo. Nie dostałem odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale przynajmniej odkryłem, że tworzenie thrillera psychologicznego rozgrywającego się w postapokaliptycznej Łodzi nie jest najlepszym wyborem dla startującego autora. Do tego stopnia byłem niezadowolony z owoców swojej nieprzemyślanej pracy, że wolałem całkowicie się ich pozbyć – również z szuflady – zamiast gmatwać się w długą, bolesną i nierokującą redakcję.
Do następnej książki, z której zrodził się „Detoks”, a właściwie cała trylogia łódzka, podszedłem już bardziej świadomie i metodycznie. Przygotowałem plan, stworzyłem uproszczoną charakterystykę bohaterów, rozpisałem główne wątki. Ale przede wszystkim zmierzyłem siły na zamiary, dochodząc do buńczucznego wniosku, że jestem w stanie napisać porządny kryminał.
Właśnie – kryminał. Choć zawsze lubiłem policyjne historie, nigdy nie sądziłem, że dołączę do grona ich opowiadaczy. Jednak gdy przerabiałem serię z detektywem Royem Grace’em autorstwa Petera Jamesa, uderzyła mnie myśl, że tworzenie takich powieści nie może być aż takie trudne. Przecież wystarczy wymyślić trzymającą się kupy intrygę, dopasować do niej bohaterów, a całą opowieść włożyć w miejsce, które się dobrze zna.

fot: unsplash.com/Patrick Fore
Pewnie nie jestem pierwszym autorem, u którego poważne pisanie wzięło się z połączenia przemożnej chęci opowiadania zmyślonych historii z pewnego rodzaju arogancją. A do tego z dążenia do prostoty. Z pragmatyzmu. Bo kiedy stąpasz po nieznanej ziemi, w dodatku czując podskórnie, że porywasz się na coś irracjonalnego (wiele miesięcy pracy, z której może nic nie wyniknąć), siłą rzeczy szukasz punktów bezpieczeństwa. Czegoś, co dobrze znasz. Ulubionych motywów literackich, scenerii, w jakiej się wychowałeś, albo bohaterów, których od lat trzymasz w głowie. W myśl zasady, że skoro już się zapędziłeś do lasu, lepiej nie wpaść na drzewo
Sam dwukrotnie zdecydowałem się na taki manewr. W przypadku trylogii łódzkiej moim wentylem bezpieczeństwa była Łódź, miasto, w którym przeżyłem ponad dwadzieścia lat. W przypadku „Sprzedawcy” taką rolę pełni świat biznesu, z którym jako dziennikarz ekonomiczny stykam się na co dzień.
Ale im dłużej bawię się w tworzenie powieści, tym wyraźniej widzę, że to przed laty, wymyślając naprędce postapokaliptycznego potworka, nieświadomie porwałem się na najprzyjemniejszą formę pisania. Bo największą frajdę daje mi wtedy, kiedy zderzam się z nieznanym. Gdy sięgam po nowe tematy czy sposoby narracji, gdy miksuję gatunki, gdy kreuję bohaterów, w których butach jeszcze nie chodziłem. Wtedy też pisarsko najbardziej się rozwijam.
Oczywiście to nie jest odkrycie Ameryki. W końcu wszelkiej maści coachowie od dawna przekonują, że trzeba wychodzić ze swojej strefy komfortu. Do mnie jednak bardziej przemawia powiedzenie zasłyszane na siłowni: jeśli boli, to znaczy, że rośnie. Bo literackie wycieczki do zamiejscowych krain bolą. Powodują dyskomfort psychiczny i rodzą ponadstandardowe obawy o jakość tworzonego materiału. Przypominają eksperymenty na żywym organizmie. Ale też dają niesamowitą satysfakcję, jeżeli kończą się powodzeniem.

www.danbrown.com
Jest tylko jedno „ale”: nie ma żadnej gwaranacji, że czytelnicy podzielą entuzjazm autora. W końcu wszyscy lubimy piosenki, które znamy. Dlatego największe komercyjne sukcesy zwykle odnoszą serie książkowe. Dlatego miliony ludzi podążają śladami Harry’ego Pottera, Roberta Langdona czy Christiana Greya. I dlatego z utęsknieniem czekam na kolejne tomy serii o Harrym Hole czy Johnie Rebusie. Cóż, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.
Na szczęście pisanie to jedno z niewielu kreatywnych zajęć zarobkowych, w których obowiązuje wolna amerykanka. W tej robocie nie ma przymusu. Jeżeli autor nie kieruje się imperatywem finansowym, może bazgrać, co mu się żywnie podoba. Nikt nie zmusi go do wyboru pisarskiej drogi – jedynym znanym mi wyjątkiem jest Arthur Conan Doyle, który uległ fanowskiej presji i wskrzesił Sherlocka Holmesa. A skoro tak, możemy nieskrępowanie szukać coraz to nowych fabularnych patentów i podążać własną literacką ścieżką. Choćby ścieżką cierpienia. Oby tylko uszlachetniającego.
Krzysztof Domaradzki