Jeśli boli, to znaczy, że rośnie. Sierpniowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Kiedy pisałem pierwsze kryminały, chciałem jak najbardziej ułatwić sobie życie. Od jakiegoś czasu próbuję maksymalnie je utrudnić.

Pierwszą książkę napisałem po to, aby się sprawdzić. Zweryfikować, czy potrafię z sensem wypełnić kilkaset stron. Zgrabnie opowiedzieć historię, która ma początek, rozwinięcie i zakończenie. Aby sprawdzić, czy tworzenie książek i artykułów to dwa rozłączne światy, czy może w jednym i drugim fachu chodzi mniej więcej o to samo. Nie dostałem odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale przynajmniej odkryłem, że tworzenie thrillera psychologicznego rozgrywającego się w postapokaliptycznej Łodzi nie jest najlepszym wyborem dla startującego autora. Do tego stopnia byłem niezadowolony z owoców swojej nieprzemyślanej pracy, że wolałem całkowicie się ich pozbyć – również z szuflady – zamiast gmatwać się w długą, bolesną i nierokującą redakcję.

Do następnej książki, z której zrodził się „Detoks”, a właściwie cała trylogia łódzka, podszedłem już bardziej świadomie i metodycznie. Przygotowałem plan, stworzyłem uproszczoną charakterystykę bohaterów, rozpisałem główne wątki. Ale przede wszystkim zmierzyłem siły na zamiary, dochodząc do buńczucznego wniosku, że jestem w stanie napisać porządny kryminał.

Właśnie – kryminał. Choć zawsze lubiłem policyjne historie, nigdy nie sądziłem, że dołączę do grona ich opowiadaczy. Jednak gdy przerabiałem serię z detektywem Royem Grace’em autorstwa Petera Jamesa, uderzyła mnie myśl, że tworzenie takich powieści nie może być aż takie trudne. Przecież wystarczy wymyślić trzymającą się kupy intrygę, dopasować do niej bohaterów, a całą opowieść włożyć w miejsce, które się dobrze zna.

fot: unsplash.com/Patrick Fore

Pewnie nie jestem pierwszym autorem, u którego poważne pisanie wzięło się z połączenia przemożnej chęci opowiadania zmyślonych historii z pewnego rodzaju arogancją. A do tego z dążenia do prostoty. Z pragmatyzmu. Bo kiedy stąpasz po nieznanej ziemi, w dodatku czując podskórnie, że porywasz się na coś irracjonalnego (wiele miesięcy pracy, z której może nic nie wyniknąć), siłą rzeczy szukasz punktów bezpieczeństwa. Czegoś, co dobrze znasz. Ulubionych motywów literackich, scenerii, w jakiej się wychowałeś, albo bohaterów, których od lat trzymasz w głowie. W myśl zasady, że skoro już się zapędziłeś do lasu, lepiej nie wpaść na drzewo

Sam dwukrotnie zdecydowałem się na taki manewr. W przypadku trylogii łódzkiej moim wentylem bezpieczeństwa była Łódź, miasto, w którym przeżyłem ponad dwadzieścia lat. W przypadku „Sprzedawcy” taką rolę pełni świat biznesu, z którym jako dziennikarz ekonomiczny stykam się na co dzień.

Ale im dłużej bawię się w tworzenie powieści, tym wyraźniej widzę, że to przed laty, wymyślając naprędce postapokaliptycznego potworka, nieświadomie porwałem się na najprzyjemniejszą formę pisania. Bo największą frajdę daje mi wtedy, kiedy zderzam się z nieznanym. Gdy sięgam po nowe tematy czy sposoby narracji, gdy miksuję gatunki, gdy kreuję bohaterów, w których butach jeszcze nie chodziłem. Wtedy też pisarsko najbardziej się rozwijam.

Oczywiście to nie jest odkrycie Ameryki. W końcu wszelkiej maści coachowie od dawna przekonują, że trzeba wychodzić ze swojej strefy komfortu. Do mnie jednak bardziej przemawia powiedzenie zasłyszane na siłowni: jeśli boli, to znaczy, że rośnie. Bo literackie wycieczki do zamiejscowych krain bolą. Powodują dyskomfort psychiczny i rodzą ponadstandardowe obawy o jakość tworzonego materiału. Przypominają eksperymenty na żywym organizmie. Ale też dają niesamowitą satysfakcję, jeżeli kończą się powodzeniem.

www.danbrown.com

Jest tylko jedno „ale”: nie ma żadnej gwaranacji, że czytelnicy podzielą entuzjazm autora. W końcu wszyscy lubimy piosenki, które znamy. Dlatego największe komercyjne sukcesy zwykle odnoszą serie książkowe. Dlatego miliony ludzi podążają śladami Harry’ego Pottera, Roberta Langdona czy Christiana Greya. I dlatego z utęsknieniem czekam na kolejne tomy serii o Harrym Hole czy Johnie Rebusie. Cóż, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.

Na szczęście pisanie to jedno z niewielu kreatywnych zajęć zarobkowych, w których obowiązuje wolna amerykanka. W tej robocie nie ma przymusu. Jeżeli autor nie kieruje się imperatywem finansowym, może bazgrać, co mu się żywnie podoba. Nikt nie zmusi go do wyboru pisarskiej drogi – jedynym znanym mi wyjątkiem jest Arthur Conan Doyle, który uległ fanowskiej presji i wskrzesił Sherlocka Holmesa. A skoro tak, możemy nieskrępowanie szukać coraz to nowych fabularnych patentów i podążać własną literacką ścieżką. Choćby ścieżką cierpienia. Oby tylko uszlachetniającego.

Krzysztof Domaradzki