Zacznijmy od okładki. Czerwony pickup światłem reflektorów rozdziera na pół czarno-czerwony las. Spod rozerwanej ciemności wyłania się tekst. Samochód prze naprzód po bruku z liter. To fragment oryginału „Billy’ego Summersa”, a konkretnie autobiograficznych zapisków tytułowego bohatera (początek rozdz. 7, w pol. s. 136-137), budujących powieść w powieści. Czarno-czerwona ciemność stanowi jedynie papierową obwolutę, pod którą skrywa się opowieść. I figura interpretacyjna gotowa: rzeczywistość jest powierzchnią, a pisarz wydobywa spod niej historie do zapisania. One już tam tkwią, trzeba tylko rozerwać tapetę zdarzeń i sięgnąć po nie. Albo inaczej: prawdziwa historia Billy’ego Summersa spoczywa gdzieś pod spodem. Albo jeszcze inaczej: obwoluta rzeczywistości jest nieczytelna i mroczna, dopiero narracja wydobywa z niej sensy. Uspokaja. Tutaj narracją jest czerwony pickup.

„Billy Summers” to kilka powieści w jednej. Mamy zatem sensacyjną historię o weteranie z Iraku, który po powrocie zostaje płatnym zabójcą (w moim ulubionym stylu, czyli snajper) i przed przejściem na emeryturę podejmuje się – a jakże – ostatniego zlecenia. Jest dobry, najlepszy, i profesjonalizm połączony z frontowymi traumami czynią z niego idealnego zleceniobiorcę. Ma jedną żelazną zasadę: zabija tylko złych ludzi. Przed przyjęciem zlecenia musi mieć pewność, że sprzątnie kanalię. Ale tak naprawdę zabójcą jest od dzieciństwa, a znakiem jego właściwej, inicjalnej traumy jest prześladujący go całe życie nakaz matki: „Opiekuj się siostrą”. Nakaz, któremu Billy Summers w swoim przekonaniu nie zdołał sprostać. I ciągle próbuje. Dla zmylenia mocodawców lubi udawać głupca, w głębi duszy jest jednak człowiekiem wrażliwym i oczytanym – wypisz wymaluj materiał na pisarza.
Istotnie, zaczyna spisywać historię swojego życia i to jest druga powieść o Billym Summersie. Mozolnie, strona po stronie zapisuje wspomnienia, zwykle bolesne i okrutne. Rejestr krzywd i traum. Trzecia powieść maluje sympatyczny portret prowincjonalnej Ameryki, z miłymi sąsiadami, towarzyskimi odwiedzinami i zwykłą ludzką dobrocią jako antidotum na nieusuwalne traumy. Aby wypełnić zadanie życia, trzeba będzie to dobro porzucić. Płatny zabójca, podobnie jak pisarz, nie może mieć normalnego życia. Czwarta powieść o Billym Summersie – dla przeciwwagi – jest tragicznym romansem dwojga ciężko doświadczonych ludzi, opowiadającym o pięknej i czystej miłości, która nie może się udać.
Te cztery powieści splatają się ze sobą zadziwiająco spójnie. Każda z nich ma swoje osobne cechy narracyjne, każda jest snuta swoim stylem i w swoim tempie – a jednak składają się w pasjonującą całość. Nawet jeśli miejscami mamy wrażenie pewnej sztampowości rozwiązań (opowieść z Iraku jest jak rozpisany na głosy reportaż z NYT, a sceny sąsiedzkie na przedmieściach jak serial Netfliksa), nie ich oryginalność jest tu najważniejsza. A co? Myślę, że chodzi o coś w rodzaju znarratywizowania świata: wszystko jest opowieścią. Gdziekolwiek sięgniesz, rozwija się jakaś ciekawa ludzka historia, wszyscy jesteśmy zanurzeni po uszy w narracjach, własnych i cudzych. Brniemy przez nie jak ten okładkowy pickup przez papierową ciemność.
Pamiętacie, jak parę miesięcy temu pisałem tutaj o moim maniackim szukaniu Wielkiej Metafory w tekstach Kinga? Mówiłem, że „Później” to jest próba pisania zza grobu, z perspektywy śmierci. Jakby pisarz usiłował przekroczyć nieprzekraczalną granicę i opowiedzieć coś z zaświatów. Jakby chciał wyprzedzić śmierć i wysłać zawczasu opowieść Stamtąd. W „Później” pomysł z umarłymi, którzy muszą mówić prawdę, wydawał mi się właśnie taką Wielką Metaforą literatury. Tylko ona po nas pozostanie. Narracja zza grobu.
Ośmielam się twierdzić, że miałem rację, ponieważ w „Billym Summersie” jest podobnie, tylko jeszcze dalej. Główny bohater ma do wykonania dwie prace i wbrew pozorom ta druga jest dla niego ważniejsza. Jako płatny zabójca musi zastrzelić złego człowieka – symbolicznie, na schodach budynku sądowego. Natomiast jako człowiek myślący o rychłej śmierci musi napisać autobiografię.
I taka jest jeszcze jedna, piąta powieść o Billym Summersie, streszczająca się w pytaniu: co będzie z moją opowieścią, kiedy umrę? Tytułowy bohater nie zdołał dokończyć swojej autobiografii, robi to za niego dziewczyna, którą uratował (spokojnie, to nie spojler). Ona musi to zrobić, ponieważ od pewnego momentu jest to tyleż jego historia, co jej. Życie i literatura splatają się do tego stopnia, że nie sposób rozstrzygnąć, gdzie kończy się jedno i zaczyna drugie. A ludzie przekazują sobie opowieść jak pałeczkę w sztafecie. Ja odchodzę, ale ty opowiadaj dalej, jak było (patrz: Hamlet i Horacy). W dodatku literatura ma swoją cudowną, magiczną moc: może cofnąć czas i odwrócić śmierć. Jest silniejsza od rzeczywistości, włada nią. Twoja śmierć, kochany, nie wydarzyła się do końca i nieodwracalnie, można ją anulować. W opowieści. No, tu już bez szczegółów, bo to byłby spojler.
Co ma wspólnego najemny rzezimieszek z twórcą? Gdzie jest nić łącząca płatnego zabójcę z pisarzem? Szybko ją znalazłem. Przypomniałem sobie, jak się zaczęło moje pisanie kryminałów i jak wkładałem w mechanizm prywatnej zemsty bohaterów własne lęki, obsesje, urazy. Brałem odwet na łajdakach, palcami na klawiaturze zabijałem dewiantów i ratowałem niewinne ofiary, samemu lokując się na zewnątrz, poza dobrem i złem. Za pomocą kryminalnej powieści porządkowałem świat, przywracałem mu moralną równowagę. W świecie rzeczywistym nie mogłem tego robić, ale w wymyślanych opowieściach już tak.
Otóż to, autor kryminałów, thrillerów i innych krwawych sensacji to morderca. Zabijacz ludzi w imię mrzonek o sprawiedliwości – co z tego, że fikcyjnych. W końcu Billly Summers też jest fikcyjny, to wymyślona postać. Swoje zbrodnie usprawiedliwia jednak złudzeniem, że czyni dobro zabijając złych ludzi. A to już są emocje jak najbardziej realne. I niebezpieczne. Pisarz również jest człowiekiem, który przyjmuje mordercze zlecenie i stara się je wykonać jak najlepiej. I usprawiedliwia się misją, taką czy inną. Podczas lektury widziałem wychylający się zza Billy’ego Summersa wyszczerzony uśmiech samego Stephena Kinga.
Masz traumę? Twoja psychika jest zrujnowana brutalnymi doświadczeniami dzieciństwa, gwałtem albo okrucieństwem systemowej przemocy? Nie załamuj się, tylko przekuj to w coś dobrego. Na przykład w likwidowanie kanalii. Albo w tworzenie literatury o likwidowaniu kanalii. Wprawdzie z tego powodu zostaniesz wyrzucony poza nawias społeczeństwa, nabierzesz dystansu i będziesz musiał się oswoić z dozgonną samotnością, ale pomożesz innym. Na tym polega dziwny i niezwykle przejmujący związek Billy’go z Alice, związek skazany na klęskę i zarazem piękny. Oboje są wyrzuceni poza nawias i tym samym predestynowani do uczciwego spisania tej historii.

Stephen King, fot: Shane Leonard
Uczciwego? Co to właściwie znaczy? Uczciwość to tylko kolejny mit naiwnych czytelników. Zapiszę tę historię tak, jak chcę. „– Myślisz, że byłby zadowolony, że utrzymałam go przy życiu? – Byłby zachwycony”. Tak brzmi jeszcze jedna deklaracja zwycięstwa literatury nad rzeczywistością. Trzeba rozerwać papierową powierzchnię i sięgnąć w głąb. I opiekować się opowieścią, nie pozwolić jej zginąć.
King nie byłby sobą, gdyby nie bawił się autocytatami i autoaluzjami. W „Billym Summersie” również znajdziemy ich sporo, a najlepsze odnoszą się do „Lśnienia” (żywopłot w zwierzaki i spalony hotel Panorama), do „Ręki mistrza” („może si, może no”) czy do „Bastionu” (wioska Hemingford w Nebrasce, wśród pól kukurydzy). Nie one jednak dla mnie były najważniejsze, traktowałem je właściwie jako stały i trochę już zgrany motyw. Przede wszystkim czytałem tekst starego, doświadczonego autora, który osiągnął już co chciał i trapi go tylko jedno: co się stanie po śmierci z jego opowieściami. I ta przejmująca prośba – żeby się nimi zaopiekować. Dlatego Alice po wszystkim decyduje się na studia creative writing. Opowieść będzie pisana dalej.
Na koniec moja prywata. Dwójka głównych bohaterów porusza się samochodem z Nowego Jorku do Kolorado i z powrotem. Jadą również autostradą I-80 i w pewnym momencie zatrzymują się w Kearney, a jedna z finałowych scen rozgrywa się na parkingu pod tamtejszym Walmartem. Przemierzałem kiedyś Środkowy Zachód tą samą autostradą w drodze do Estes Park (nawiasem mówiąc, wspomniane w powieści), gdzie King wymyślił „Lśnienie”. Nocowałem w motelu w Kearney i wieczorne zakupy robiłem w tym samym Walmarcie (w Kearney jest tylko jeden). Gdybym trzy lata temu wiedział, to…
Nie wiem właściwie co. Wiem za to, że życie splata się z literaturą. Nierozerwalnie i pięknie.
Krzysztof Zajas