Kojarzycie scenę z „Dnia Świra”, w której kobieta w pociągu nie może przestać podjadać dzieciakowi czipsów? Z promowaniem własnej twórczości literackiej – szczególnie w okolicach premiery – bywa podobnie.
Kilka tygodni temu założyłem profil na LinkedIn. Właściwie konto miałem już wcześniej, tyle że wykorzystywałem je wyłącznie w celach dziennikarskich (czytaj: do zaczepiania przedsiębiorców i menedżerów), ale teraz postanowiłem zacząć wykorzystywać je jako machinę propagandową. Wrzuciłem wreszcie zdjęcie, napisałem kilka słów o sobie, po konsultacji z przyjacielem dorzuciłem kwadraciki, trójkąciki, kółeczka i inne graficzne duperele, żeby się podlizać linkedinowym algorytmom. Może nie zrobiłem wszystkiego po mistrzowsku, ale na pewno po bożemu.
Wykombinowałem, że to będzie mój sposób, żeby się autorsko wyróżnić. W końcu konta na Facebooku mają pewnie wszyscy piszący. Na Instagramie – większość. Cześć autorów promuje się na Twitterze, wdając się przy okazji w światopoglądowe bitwy, a co odważniejsi i bardziej progresywnie pewnie już kombinują, jak ugryźć TikToka. Tak czy inaczej, ja postawiłem na LinkedIn. Dlaczego nie.
No i się zaczęło.
www.unsplash.com/Merakist
Posty na LinkedIn powinny się różnić od tych z Facebooka. W końcu to platforma zawodowa, miejsce, w którym szuka się pracy albo kontaktów biznesowych. Chcesz pokazać, co napisałeś, przekonać świat, że to coś wartościowego? Nie ma problemu. Chcesz pokazać zdjęcie kotka? Niekoniecznie. Zdjęcie kotka świetnie się za to nada na Instagram. Kotki, kolorki, ładne obrazki, krótkie filmiki – wszystko pasuje. Nawet lepiej niż treść. Zresztą instagramowy interfejs jest tak skonstruowany, że to relacje i obrazki są na wierzchu. Tekst jest drugorzędny. Czasem trzeciorzędny. Czasem wystarczą wyłącznie hashtagi. Facebook plasuje się gdzieś pomiędzy. Kotek nikogo nie zbulwersuje, biznesowo ukierunkowana treść też nie.
Nie chciałbym się rozwodzić nad specyfiką poszczególnych platform. Raz, że żaden ze mnie ekspert, a dwa – to nie jest felieton poradnikowy. Chcę jedynie naświetlić, że każda z nich to trochę inny świat, którym trochę inaczej trzeba zarządzać. Posty takie, śmakie, owakie. Ładne zdjęcia, ładne filmiki, ładne słówka, ładne kwadraciki. Lajwy i relacje. Kampanie reklamowe. A do tego interakcje z użytkownikami – publiczne i prywatne. Krótko mówiąc: robota na pełen etat. A przynajmniej na pół etatu.
A jeśli masz już jeden etat?
A jeśli musisz (no dobra, niech będzie, że chcesz) jeszcze pisać książki?
Wspominam o tym nie dlatego, żeby narzekać, ale by odpowiedzieć na pytanie, które często słyszę: dlaczego nie zdecydowałeś się na self-publishing? Jak ktoś, kto pisze o biznesie i z grubsza orientuje się w rynku wydawniczym, mógł zgodzić się na to, aby inni pożerali większość kwoty, jaką czytelnik płaci za jego książkę? Odpowiedź jest oczywiście złożona i wielowątkowa, ale część wyjaśnienia brzmi banalnie: ponieważ nie miałbym czasu, żeby wydać i wypromować książkę samodzielnie. Niby jak, skoro ledwo daję radę zająć się marketingiem, który przecież i tak w ogromnej mierze leży na barkach wydawcy (kontakt z blogerami i dziennikarzami, przygotowywanie grafik, organizacja spotkań autorskich, podcastów itd.)? A co z pozostałymi powinnościami i obowiązkami – produkcyjnymi, drukarskimi, dystrybucyjno-handlowymi?
Jak to wyglądało dawniej – w erze przedsocialmediowej (albo jeszcze wcześniej – w czasach przedinternetowych)? Czy autor miał mniej pracy, ponieważ promocja książek sprowadzała się do wywiadów, kilku spotkań w kawiarniach literackich i podtykania pod nos swojej twórczości wszystkim napotkanym osobom? Czy dobra książka częściej niż dzisiaj z automatu dobrze się sprzedawała? Czy może wszystko dało się załatwić potężnymi budżetami wpompowanymi w reklamę telewizyjną, prasową albo na przystankach autobusowych? Nie mam pojęcia, nie sprawdziłem, nie zapytałem starszych kolegów. Ale wiem, że dzisiaj nawet mając wsparcie wydawnictwa, autor musi być copywriterem, specem od marketingu i PR-owcem w jednym. Najlepiej z influencerskim zacięciem i podstawowym zrozumieniem technologii. Musi umieć budować własne media. Kreować markę. Ekstrawertycznie eksponować siebie. Musi być sprzedawcą.
A skoro już wywołałem wilka z lasu…
www.unsplash.com/dole777
Przy okazji „Sprzedawcy” po raz kolejny (i to ze zdwojoną mocą) poczułem, jak wiele zadań promocyjnych potrafi się skumulować w okolicach premiery – i jak wieloma obowiązkami niezwiązanymi bezpośrednio z pisaniem trzeba się zająć. Nawet jeśli masz podejrzenie, że możesz nieco przesadzać, że po prostu spamujesz swoją premierową rzeczywistością, to jednak co rusz coś szturcha cię w bok, wrzeszcząc, że musisz to robić. Jak nie teraz, to kiedy? A jeśli ktoś zapomni o twojej książce, a jeszcze nie zdążył jej kupić? Może był na wakacjach i robił sobie socialmediowy detoks? Może facebookowe algorytmy tak ci pościnały zasięgi, że nikt się nie dowiedział o twojej bazgraninie? Przecież nie masz – a szkoda – narzędzi, które pozwoliłyby w czasie rzeczywistym precyzyjnie monitorować sprzedaż twoich utworów ze wszystkich możliwych kanałów. Może ten jeden dodatkowy post nie zaszkodzi? I kolejny też nie? I jeszcze jeden…
Oczywiście im dalej od premiery, tym kociokwik jest mniejszy. Ale to nie oznacza, że masz łatwiej. W okolicach premiery miałeś przynajmniej marketingową amunicję. Posty same się pisały. Później musisz kombinować. Szukać nowych metod komunikacji. Nowych platform, cykli, tematów, myków. Intensywność i emocje opadają, ale pracy nie ubywa. A że twoja zawodowa codzienność nie wygląda jak zdobywanie Everestu, to i o wciągające treści może nie być łatwo. A jeżeli jeszcze nałożysz na to filtr introwertyka, który nie przepada za obnoszeniem się z prywatnością, to już w ogóle.
Pewnie trochę zniechęciłem Was do pisania (nie taki miałem cel, ale może to i lepiej – po co mi nowa konkurencja?), ale mimo wszystko nadal się upieram, że to najprzyjemniejsza praca na świecie. I nie sądzę, że gdybym swoją pisarską harówę zamienił na cokolwiek innego, byłbym szczęśliwszy niż teraz. W końcu mamy skłonność do idealizowania cudzej rzeczywistości. Do wyciągania wniosków ze strzępów prawdy. Z puzzli, których nie bylibyśmy w stanie ułożyć bez podpowiedzi na opakowaniu. Czasem można dojść do fatalnej konkluzji, jeśli nie dostrzeże się całego obrazka. Dlatego warto się wysilić, aby dojrzeć całość.
A teraz – czas zaplanować pościk z tym felietonem. Ooostatni. Obiecuję.
Krzysztof Domaradzki