Kolumb, rocznik 1920. Leopold Tyrmand: model do składania

Dyletant, Leopold Tyrmand

 

Do Ameryki przybyłem drogą morską…” – rozpoczyna Tyrmand. Właśnie wyszło wznowienie jego Zapisków dyletanta. Opisuje w niej siebie, jako Kolumba u brzegów Nowego Świata. – Bzdura! – zapewnia mnie jego syn Matthew, kiedy w kwietniu 2015 roku rozmawiamy w Sheratonie. – Pewnie wziął samolot. Cały Leopold, te jego opowieści…

Lolek opuszcza Polskę 16 marca 1965 roku. Pakuje się w Krakowie, robiąc żonie awantury. Basia Hoff próbuje wcisnąć mu smoking na drogę.

– Po co mi!? – grzmi Tyrmand.

– Przyda ci się, może będziesz mieć jakieś ważne spotkanie! – odpowiada żona.

Basia i Lolek. Podpisanie aktu ślubu w Katowicach, 30 lipca 1959.

Ale kiedy tego samego dnia Leopold rozmawia z Ludwikiem Jerzym Kernem, przyznaje mu, że do tej Polski, to już raczej nie wróci. Kolega z „Przekroju” przypomni o tym ćwierć wieku później, publikując ze Stefanem Kisielewskim wspominkowy tekst Barwny motyl na beznadziejnym tle.

I tak, jak w 1939 roku Tyrmand uciekał z brylantyną pod pachą na Wschód, tak teraz, znów wepchnięty pod koła historii, wyrusza na Zachód. Jako ukształtowany czterdziestopięciolatek, jako pisarz, animator, mąż.

Skrupulatnie przygotowuje dokumenty. Wyrabia międzynarodowe prawo jazdy, u lekarza dostaje receptę na maść z kasztanowca, a Ministerstwo Kultury i Sztuki odmawia mu przydziału skromnych 100$. 16 marca 1965 roku trop w Polsce urywa się – odtąd o losach Lolka wiedzieć będą tylko przyjaciele. Po Tyrmandzie zostaje Zły, wznowiony jeszcze w 1966, a potem ocenzurowany. Zostaje wydane na emigracji Życie towarzyskie i uczuciowe, zostają też plotki. W 1968 roku Tyrmand zrzeka się na łamach „The New York Times” polskiego obywatelstwa, na znak protestu przeciwko wydarzeniom w Czechosłowacji. W ojczyźnie zostaje banitą, pisarzem, którego książki – jak w latach 60. pisze prasa – były literackim niewypałem. Tyrmand: kucyk w literackich derby, warszawski szmonces.

Ministerstwo Kultury i Sztuki odmawia przydziału 100 dolarów. Archiwa Hoovera

 

Zostawmy polskie piekiełko. Co porabia wtedy Tyrmand? Podróżuje przez Europę. W Niemczech remontuje swojego opla i odsyła go Basi do Polski. Bo w podróży, która przed nim, auto mu się nie przyda.

Jakiś czas mieszka w Izraelu. Pierwszy raz od końcówki lat 40. widzi się z matką, która – wyszedłszy trzeci raz za mąż – wiedzie tam szczęśliwe, spokojne życie. Ale Tyrmand nie ma zamiaru do tej sielanki się przyłączać. Pisze listy, nadaje depesze i planuje podróż, która na zawsze zmieni jego życie. Podróż do Nowego Świata.

W notatniku zapisuje:

Notatki z podróży do Ameryki – jak się miało okazać – nie trafiły do szuflady. Archiwa Hoovera

 

Do Ameryki przyjeżdża (przypływa?) ze stypendium w kieszeni. Dzięki niemu ma w planie objazdowe tournée po USA, które uskutecznia przez kolejne miesiące: wizyta w Nowym Jorku, San Francisco, w Klubie Rotariańskim, w siedzibie NASA, w programie telewizyjnym, w Chicago. Robi to, co wychodziło mu najlepiej w powojennej Warszawie: patrzy i notuje. „My name is Leopold Tyrmand…”, mówi na początku swojego pierwszego przemówienia w USA, dodając dalej: „As you can immediately hear, my English is very poor”.

Pierwsze przemówienie

A jednak wkrótce swoje notatki ma już przetłumaczone na język angielski. W redakcji pomaga mu poznana w Kalifornii dziennikarka, Beverly di Angelo.

Wbrew radom agenta, Tyrmand wysyła swoje teksty do redakcji „The New Yorker”. Selekcja w tej największej amerykańskiej gazecie dokonywana jest osobiście przez naczelnego, przez którego biurko rocznie przepływa 250 tysięcy tekstów. Wkrótce nadchodzi odpowiedź: będzie druk! A jak druk, to i czek na pokaźną sumę.

Na łamach Los Angeles Times Tyrmand określił Amerykę, jako inny świat. Archiwa Hoovera

 

Czek za American Diary

Wkrótce teksty Tyrmanda zaczynają ukazywać się w amerykańskiej prasie. Ostre pióro i okraszone dowcipem sporzestrzeżenia przybysza z komunistycznej Polski robią piorunujące wrażenie na czytelnikach „The New Yorker”. Nieznany nikomu autor z dalekiego kraju staje się reporterem najlepszej próby. Do redakcji napływają telegramy i listy z pytaniami o inne teksty autora, a nawet o porę, kiedy można umówić się z nim na obiad. Reklama artykułów Lolka jeździ po Nowym Jorku na boku autobusu. Widoczny jest na niej zaczytany w „The New Yorker” czarnoskóry mężczyzna. Podpis na pojeździe mówi: młody mieszkaniec Harlemu czyta teksty polskiego imigranta.

(…) Jak zrezygnować z ambicji i nadal tworzyć? Życie w tym kraju, na każdym kroku, daje odpowiedź na to pytanie. Obfitość wszystkiego jest tak przytłaczająca, że ambicja wydaje się stratą czasu. (…) W Ameryce wszyscy się uśmiechają do człowieka, to cecha tego społeczeństwa. Wszyscy, z wyjątkiem obsługi hotelowej, która czasem szczerzy zęby, co przyprawia raczej o dreszcze.”

Książka wydana w 1970 roku, nakładem Macmillan Company

W 1970 nakładem wydawnictwa McMillan zapiski ukazują się w zwartym druku. Opisy i spostrzeżenia Tyrmanda są trafne, choć Amerykanie nie do końca rozumieją perspektywę, z jakiej pisarz w końcówce lat 60. na nich spogląda. Bo Lolek nie poprzestaje na wrażeniach z podróży po USA, ale sięga po szerszy kulturowo kontekst. Warszawski liberał i mężczyzna „w kolorowych skarpetkach”, po dotarciu do upragnionego, amerykańskiego lądu szybko zauważa, że wolność ma swoją cenę. Jego przyjaciele mówią: „Lolek, uczysz Amerykanów, jak żyć”.

(…) W sztuce z dużymi ambicjami para aktorów zrzuca na scenie ubrania, wskakuje do dobrze widocznego łóżka i realistycznie naśladuje (miejmy nadzieję) uprawianie miłości. (…) Niepokoję się, czym będzie mnie można jeszcze zaszokować. Wyzucie mnie z przywileju przeżywania szoku wywołuje niesmak. Obawiam się, że inni też tak myślą, ale symulują wesołość i dobrą zabawę, sterroryzowani fałszywym nakazem bycia niekonwencjonalnym, oświeconym, wyzwolonym, oswobodzonym i wyemancypowanym. Wyzwolonym – tylko od czego? (…) Nie chcąc znaleźć się w sytuacji, gdzie życie seksualne będzie się równało jedzeniu, musimy ocalić jego wyjątkowość.”

Zapiski dyletanta z cytatem z Gombrowicza. Archiwa Hoovera

 

Z czasem Tyrmand zaczyna być spychany na prawo. Jego buńczuczne teksty, walące ostro w komunizm i zajadły kapitalizm, zaczynają razić skręcającą na lewo redakcję. Gdy pisarz widzi protestującą na amerykańskich ulicach młodzież, nie może wyjść ze zdziwienia, że nastolatkowie malują sobie na twarzy czerwone, komunistyczne gwiazdy i krzyczą o wyższości komunizmu nad przeżartym wojną wietnamską i aferą Watergate kapitalizmem. Podczas audycji radiowej, słucha z zaciekawieniem dezertera z amerykańskiej armii, który przedstawiwszy się z imienia i nazwisko, odmawia na antenie służby. W sformułowanym przez siebiePrawie Tyrmanda, pisze:

(…) Chciałbym, by od tej pory i na zawsze już łączono moje nazwisko z prawem, które odkryłem i sformułowałem, mianowicie: Wartość rewolucjonisty jest odwrotnie proporcjonalna do wartości systemu, z którym walczy – im bardziej represyjny i okrutny system, tym bardziej mężny i ofiarny buntownik. Innymi słowy, im lepszy i łagodniejszy system, tym większy z buntownika arogant.”

W przyszłość Leopold z redakcji odejdzie, by kilka lat później redagować czasopismo „The Cronicles of Culture”. Choć mógł pić w Nowym Jorku szampana z Kosińskim i Polańskim, a nawet – zgodnie z radą Basi Hoff – nosić smoking, ponownie wybiera banicję. Ale na peryferia w Rockford nie pojedzie sam. Zabiera tam swoją trzecią żonę, Mary Ellen Tyrmand. Najpierw pokochała jego teksty w „The New Yorker”, a potem jego. On, jak mi powiedziała, pokochał ją z czasem.

 

Tyrmand zrzeka się obywatelstwa. Wycinek z New York Timesa, 30 sierpnia 1968. Archiwa Hoovera

„Zapiski dyletanta” wydano w Polsce w 1991 roku, ale nie spotkały się z szerszym odzewem. Wkraczające w kapitalizm,pokolenie PRL-uw Tyrmandzie widziałosymbol antykomunizmu, autora zaczytywanej w drugim obiegu powieści „Zły” i walącego w stalinizm,Dziennika 1954. Barwnego ptakna beznadziejnym tle, jak w tekście Kerna i Kisielewskiego. Amerykańskie życie? Pozostawało nieznane. Nikt nie słyszało„The New Yorker”, o listach od Ronalda Reagana, o Milesie Davisie. Był „Zły”, i tego „Złego” nie było właśnie.

Tymczasem Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka jak moje życie powstawała w latach 2015-2016 po obu stronach oceanu, dlatego nic dziwnego, że i tu, i tam można znaleźć nazwisko Tyrmanda w archiwach.

Mógłbym powiedzieć, że dokonałem tego odkrycia w wyniku śledztwa, ale nie byłaby to do końca prawda. Kiedy miałem otóż wolny dzień, postanowiłem udać się promem ku Statule Wolności. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w planie jest wizyta na dwóch wyspach. Tą drugą było Ellis Island z Muzeum Imigracji. Przystałem na plan wycieczki – z racji siarczystego mrozu droga wpław przez Wrota Ameryki nie wchodziła w grę.

Widok na Manhatan

W Muzeum dowiedziałem się z dotykowego ekranu o „Wall of Honour”. Nikt nie potrafił wskazać tego miejsca, wobec czego sądziłem, że chodzi o jakąś wirtualną ścianę pamięci. Po mniej więcej godzinie, na tyłach muzeum, w ogrodzie, odnalazłem metalową tablicę, ciągnącą się przez dwieście metrów. Wśród kilkunastu milionów nazwisk, uwagę zwraca pozycja między nazwiskami „Tyrka” i „Tyroler”. Kolumb, rocznik 1920. Dyletant: Leopold Tyrmand.

Ściana Pamięci, Muzeum Imigracji

Kilka tysięcy kilometrów dalej, w archiwach Tyrmanda odnaleźć można pożółkły bilet do Ameryki. Transatlantyk na blankiecie nosi dumną nazwę „Queen Anna Maria” i – zgodnie z wbitą pieczątką – wypłynął do Nowego Jorku z Genui. Miasta Krzysztofa Kolumba.

Bilet na transatlantyk. Warto zwrócić uwagę na pieczątkę. Archiwa Hoovera

 

Dziś aktualność Tyrmanda uderza jakby bardziej. W czasach permanentnego, cyfrowego szoku i wiru humanistycznej redukcji, autor Filipaodnajduje swoje miejsce na nowo. Czy nowojorskie teksty znajdą dziś odbiorców? Wydaje się, że tak.

(…) Dyletantyzm wydaje się dziś dumną postawą intelektualną. Nadmiar wiedzy usystematyzowanej, narzucanej z fanatyczną siłą, prowadzi w końcu do brzydkich relatywizmów. Dyletantyzm, to bezstronność: zdobywając się na sądy dojrzałe równa się starożytnej mądrości”.

Marcel Woźniak