Książki, do których boję się wracać. Lipcowy felieton Wojciecha Chmielarza

Wojciech Chmielarz, Wojciech Rudzki/Wydawnictwo Marginesy

Niedawno zobaczyłem „Jay i Cichy Bob – reboot” Kevina Smitha i ojej, jakie to było słabe. Zrobiło mi się smutno, bo niby wiem, że Smith nie jest wielkim reżyserem, ale jego wczesne filmy były dla mnie ważne. A potem się przestraszyłem, że być może one też były słabe, tylko ten nastoletni ja tego nie widział. Co potem drogą luźnych skojarzeń zaprowadziło mnie do półki z książkami…

No bo oczywiście, jak każdy, w okresie nastoletnim i później na studiach, zaliczyłem kilka ważnych dla mnie literackich fascynacji. Zaczytywałem się w autorach, który w mniejszym lub większym stopniu, ukształtowali co najmniej mój gust. A także pogląd na to, co jest ważne w literaturze, a co nie. Jak pisać i o czym. I teraz to straszne pytanie – a jeśli oni tak naprawdę byli grafomanami? Co jeśli ich książki mogły się podobać tylko niewyrobionemu literacko nastolatkowi? Innymi słowy, co jeśli też wszystkie ważne dla mnie książki, są po prostu kiepskie?

Robię sobie przegląd moich ulubionych autorów z dawnych lat i początkowo oddycham z ulgą. Adam Bahdaj i Edmund Niziurski. Dwaj pisarze, od których zaczęła się właściwie moja przygoda z czytaniem. Niedawno przeglądałem „Kapelusz za sto tysięcy” tego pierwszego i przeczytałem kilka rozdziałów. Jasne, całość trochę trąci myszką, ale czego innego spodziewać się po powieści, która ma ponad pięćdziesiąt lat. Niemniej, ciągle bawi i bardzo przyjemnie się czyta. O większości powieści Niziurskiego, podejrzewam, można powiedzieć to samo. Zestarzały się, to jasne, ale pomimo wszystko obroniły. Uff… No to jedziemy dalej.

J.R.R. Tolkien z „Hobbitem” i „Władcą Pierścieni”. No tutaj nie mam wielkich obaw. Jasne, historia przedstawiona w tych książkach jest trochę naiwna. Bohaterowie to chodzące stereotypy. Ale całość powinna się ciągle pięknie bronić. Dzięki kreacji świata, rozmachowi, genialnej wyobraźni i po prostu magii, która wypełnia każdą stronę. A przynajmniej tak to wspominam. Tak, chętnie przeczytałbym jeszcze raz. Kto wie? Może po latach odkryłbym jakieś nowe smaczki. Ale po taki „Silmarilion” to bym chyba już nie sięgnął. Ani po „Niedokończone opowieści” i resztę „kwitów z pralni” Tolkiena. W młodości to tolkienowe światotwórstwo mi imponowało. Teraz nie miałbym cierpliwości, żeby śledzić te wszystkie skomplikowane historie, próbować zapamiętać, kto jest z kim spokrewniony i co się kiedy wydarzyło. Podziękuję, chociaż pomimo wszystko, będę miło wspominać.

www.unsplash.com/Thomas Schweighofer

Przechodzimy do kryminałów i do najważniejszego dla mnie w tym gatunku autora. Czyli Raymonda Chandlera i do jego cyklu powieści o Philipie Marlowe. I tutaj ręka mi już lekko drży. Nie boję się o intrygę, te pamiętam doskonale i były świetne. Niezbyt skomplikowane, ale jednak zaskakujące. Kreacja głównego bohatera… Marlowe jest jednym z gatunkowych archetypów, ale archetypem, który jednak Chandler przecież współtworzył. Trudno mu zarzucać więc wtórność czy brak oryginalności. Poza tym Marlowe i tak jest ciekawszą postacią od 99 proc. prywatnych detektywów stworzonych przez innych autorów. Sam nastrój, sposób prowadzenia akcji, opisy – to powinno działać. I ciągle wydaje mi się, pomimo tych wszystkich lat, nowoczesne. Czego się więc obawiam? Postaci kobiecych. Nie jestem teraz pewien, czy Chandler potrafił je pisać czy tylko leciał stereotypami i uproszczeniami. Trochę mnie kusi, żeby się przekonać. Trochę się obawiam, że sobie zepsuję wspomnienia.

Ale jednak najbardziej się boję o innego, ważnego dla mnie autora. Chodzi o Philipa K. Dicka, którego książki pożerałem kiedyś nałogowo. I raz po raz wracałem do przeczytanych już pozycji, żeby wgłębiać się w szczegóły, analizować i ponownie interpretować. Och, spędziłem nad nimi długie, długie godziny. Jednak już jako nastolatek wiedziałem, że Dick jest autorem potwornie nierównym. Zdarzały mu się książki straszne i bezwartościowe, i zdarzały mu się, jak wtedy uważałem, genialne. Oraz mnóstwo takich średnich, gdzie jednak potrafiłem wyłowić cudowne sceny. I teraz zastanawiam się, czy jest sens do tego wracać. Dick jako twórca interesował się naturą rzeczywistości, zastanawiał się, co jest prawdą, a co nie. Snuł rozważania o Bogu i religii. Kiedy byłem nastolatkiem strasznie, ale to strasznie to do mnie przemawiało. Miałem wrażenie, że znalazłem w Dicku przewodnika, który może nie tyle da mi odpowiedzi, ale przynajmniej wskaże pytania. I teraz, po latach, zastanawiam się, czy te wszystkie rozkminy nie były po prostu naiwne. Filozofia płytka. A rozważania o naturze rzeczywistości to po prostu strata czasu. Leży gdzieś na mojej półce „Valis”, jedna z najważniejszych książek Dicka. Ale nie wiem, czy mam dość odwagi, żeby po nią sięgnąć. A co z „Trzema stygmatami Palmera Eldritcha”, które kiedyś sprawiły, że dosłownie zakręciło mi się w głowie? Jako tako powinien się bronić „Człowiek z Wysokiego Zamku”, ale ta powieść miała dość prostą jednak fabułę. Ale co z „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” i historią o króliku, których chciał być kotem. Historią, która kiedyś niewiarygodnie mnie wzruszyła. Czy dalej wyda mi się piękna, czy okaże się po prostu grafomanią? Nie wiem. Po prostu nie wiem. I nie jestem pewien, czy chcę się przekonać.

No dobrze? A Państwo? Macie takie książki, takich autorów? Kiedyś ważnych, a po książki których dzisiaj boicie się sięgnąć, żeby nie zepsuć sobie wspomnień? Jestem ciekaw Państwa odpowiedzi.

Wojciech Chmielarz