„Lekcja Janusza Głowackiego”, felieton dr. Krzysztofa Łęckiego

Janusz Głowacki, fot: www.smakksiazki.pl

Odszedł Janusz Głowacki, dramaturg, prozaik, scenarzysta, felietonista… A w tym wszystkim i przede wszystkim – mistrz słowa. To banał, że mistrzowie pióra czytającą publiczność nie tylko zabawiają, ale i czegoś od niej wymagają, bo – tak czy inaczej, bardziej czy mniej świadomie – czegoś jej uczą. Jeśli nawet nie wszystkich swoich czytelników i czytelniczki, to przynajmniej część z nich. Wreszcie, cóż, czytać każdy może, jeden trochę lepiej, drugi – nieco gorzej.

I nie idzie tylko o to czy jest ten ktoś zagorzałym wielbicielem, literackim malkontentem czy krytycznym krytykiem. Wiedział o tym doskonale Janusz Głowacki. I był mistrzem – z tych wymagających. Słyszę Antoniego Słonimskiego w tym co pisał Głowacki przed laty – kiedy najpierw podzielił swoich czytelników na tych, którzy go nie zrozumieli, ale się z nim zgadzają, tych, którzy go nie zrozumieli, ale się z nim nie zgadzają, dalej tych, którzy go zrozumieli, i się z nim zgadzają bądź (to inna grupa) nie zgadzają, wreszcie tych, którzy w trakcie komentowania jego tekstów w ogóle zapomnieli, o co im samym szło. Głowacki podobne nieporozumienia z odbiorcami skomentował w sposób dla siebie charakterystyczny: „Zrobienie kariery w oparciu o czytelników, którzy mnie cenią, gdyż wszystko co piszę, zrozumieli odwrotnie, wydaje mi się propozycją świeżą i zbyt kuszącą, abym z niej łatwo zrezygnował”.

Janusz Głowacki, fot: www.smakksiazki.pl

Sarkazm, subtelna ironia i nieodzowna autoironia, wreszcie – specyficzny typ poczucia humoru, który dzisiaj młodzież nazwałaby może – ale jeśli tak miałoby być, to przecież stanowczo zbyt grubo – „wkręcaniem”, tak, to był znak rozpoznawczy pisania Głowackiego. Przyjemność lektury jego tekstów wiązała się z koniecznością staranności, uważności czytania. Prześlizgiwanie się po tekście, nie, to nie wchodziło w rachubę – w ten sposób łatwo było trafić do grona tych, którzy się z Głowackim zgadzają, choć go nie zrozumieli, albo nie zgadzają – z tego samego powodu. Czy też znaleźć się w gromadzie tych, którzy w trakcie komentowania jego tekstów w ogóle zapomnieli, o co im samym szło. Wiązało się to, w oczywisty sposób, z wyrafinowanym stylem pisania Głowackiego. Tyle, że często było to u niego wyrafinowanie przebrane w pozornie bardzo siermiężne szaty. Przykład? „Szekspira nie stać było na obiektywizm, wobec tego, co widział na dworze i wobec własnych bohaterów. No cóż, to dobre prawo każdego pisarza, którego nie zawsze można mu w pełni odmówić” – pisał Janusz Głowacki w felietonie „Obrona Poloniusza”. Zaryzykuję, że Głowackiego stać było na obiektywizm, którego też „nie zawsze można było mu w pełni odmówić”. Na marginesie: kiedyś użyłem w oczywistej, jak mi się zdawało intencji, frazy („nie zawsze można było mu w pełni odmówić”) w jednym z moich tekstów i… Redakcja była pewna, że to językowa niezręczność. Nic dziwnego zresztą – wreszcie nie każdego trzeba czytać tak starannie jak Głowackiego.

Usłyszałem niedawno, że czasy dzisiejsze „to nie są czasy na subtelny humor z podtekstem…”. Przyznam, że zastanowiłem się nad tą kwestią nieco dłużej niż chwilę. Czy rzeczywiście to nie są czasy na subtelny humor z podtekstem? Przypomniał mi się znany esej Leo Straussa „Prześladowanie i sztuka pisania”. Pisze Strauss, że pewne cechy nieco bardziej wyrafinowanego pisarstwa „nie pobudzą z drzemki tych, którzy nie są w stanie dostrzec lasu pomiędzy drzewami, ale zadziałają jako rozbudzające problemy dla tych, którzy są w stanie las zobaczyć”. Żyjemy dzisiaj znowu (może zresztą – jak zawsze) w czasach, w których słowa znaczą nie przez to co znaczą ale przeciw komu zostały użyte. Tyle, że dzisiaj to zwykle słowa mocne, ostre, wulgarne, masakryczne słowa, słowa które mają zaorać oponenta, przeciwnika czy po prostu wroga, no jeszcze i nieznośna dla nielicznych wszechobecność powtarzanych bez końca frazesów („retoryka aż nazbyt parciana, parę pojęć jak cepy” – pisał Zbigniew Herbert); otóż właśnie takie prostackie, obelżywe słowa stają się obecnie najpewniejszą przepustką do publicznej debaty. Niech przywilejem felietonisty – a niewielu dzisiaj felietonistów, choć tak wielu sądzi, że pisuje felietony – pozostanie „subtelny humor z podtekstem”. Ten rodzaj humoru, którego sporą dawkę na najwyższym światowym poziomie pozostawił nam po sobie Janusz Głowacki, który, jak doprawdy niewielu innych, umiał „głęboką treść oddać w mistrzowskiej formie” 😉

Janusz Głowacki, fot: www.smakksiazki.pl

Janusza Głowackiego miałem okazję poznać osobiście ponad dziesięć lat temu. Prowadziliśmy, ja i moja żona Gabriela (tak, tak, też od razu mam skojarzenia z „Rejsem”…) spotkanie z autorem „Antygony w Nowym Jorku”. Ponad 150 osobowa sala była wypełniona po brzegi, spotkanie bardzo, bardzo udane. Po spotkaniu żona wręczyła Głowackiemu wydaną przez WAB i tygodnik „Polityka” książkę „Salon literacki. Z polskimi pisarzami rozmawia Gabriela Łęcka”, sumitując się przy tym, że to wielka szkoda, iż z rożnych powodów nie zdołała takiej rozmowy przeprowadzić z nim. Głowacki zrewanżował się Gabrysi egzemplarzem „Z głowy” z taką oto dedykacją „Gabrieli Łęckiej w ramach wymiany za >>Salon Literacki<<, no i bardzo serdecznie, Katowice 2006”. Oczywiście, mieliśmy tę książkę w domowej biblioteczce, ale otrzymany „w ramach wymiany” egzemplarz zachowujemy jako dowód niejakiej rozrzutności prawdziwego mistrza pióra – Janusza Głowackiego.

Dr Krzysztof Łęcki jest socjologiem literatury, wykłada na Uniwersytecie Śląskim.