Michel Houellebecq „Unicestwianie” – przeczytaj przedpremierowy fragment

Michel Houellebecq, fot: materiał prasowy Wydawnictwa W.A.B.

Niebo jest szare, ciężkie, z niskim pułapem chmur. Światło, które zdaje się nie dochodzić z góry, tylko z okrywy śnieżnej leżącej na ziemi, nieubłaganie słabnie; bez wątpienia zapada zmierzch. Wszędzie krystalizują się płaty szronu, gałęzie drzew trzeszczą. Płatki śniegu wirują wśród ludzi, którzy się mijają, nie zwracając na siebie uwagi; mają twarze twarde i pomarszczone, w ich oczach tańczą przebłyski światła. Niektórzy wracają do domu, ale zanim tam dotrą, zdadzą sobie sprawę, że ich bliscy wkrótce umrą, może nawet już są martwi. Paul uświadamia sobie, że planeta umiera z zimna; początkowo jest to jedynie hipoteza, która stopniowo zamienia się w pewność. Rząd już nie istnieje, uciekł lub się rozpłynął, trudno powiedzieć. Paul siedzi w pociągu, którym postanowił przejechać przez Polskę, ale w przedziałach rozgościła się śmierć, chociaż ich ściany są pokryte grubym futrem. W tym momencie Paul rozumie, że nikt nie kieruje pociągiem, który z dużą prędkością przemierza opustoszałą równinę. Temperatura wciąż spada: -40⁰, -50⁰, -60⁰…

Dopiero zimno wyrwało Paula ze snu; była godzina zero dwadzieścia siedem. W biurach ministerstwa ogrzewanie wyłączano o dwudziestej pierwszej, czyli stosunkowo późno, w większości urzędów ludzie wychodzili z pracy znacznie wcześniej. Musiał się zdrzemnąć na kanapie wkrótce po wyjściu faceta z DGSI. Facet wyglądał na zaniepokojonego, osobiście zaniepokojonego własnym losem – jakby Paul miał się poskarżyć jego przełożonym, zażądać, by mu odebrano sprawę czy coś w tym rodzaju, choć on oczywiście nie miał takiego zamiaru. Tak czy owak, od trzeciego wideo temat zyskał zasięg światowy. Tym razem celem ataku był bezpośrednio Google, największe przedsiębiorstwo na planecie, które ręka w rękę pracowało z NSA. Niewykluczone, że DGSI będzie informowana o pierwszych wynikach – z uprzejmości lub dlatego, że z niewytłumaczalnych przyczyn afera na początku dotyczyła jednego z francuskich ministrów – tyle że Amerykanie dysponują środkami dochodzeniowymi niewspółmiernie większymi niż ich francuscy koledzy, tak więc bardzo szybko przejmą całkowitą kontrolę nad sprawą. Ukaranie tego faceta z DGSI byłoby nie tylko niesprawiedliwe, ale i głupie: nie były to już czasy jego ojca, kiedy zagrożenia pozostawały na szczeblu lokalnym; teraz nabierały wymiaru światowego.

Na razie Paul był głodny. Pomyślał, że jedyne, co może zrobić, to wrócić do domu, ale uprzytomnił sobie, że w domu nie ma nic do jedzenia, jego półka w lodówce jest rozpaczliwie pusta, a samo sformułowanie „w domu” świadczy o bezrozumnym optymizmie.

Podział lodówki najlepiej symbolizował rozkład jego małżeństwa. Kiedy Paul, jako młody urzędnik w Dyrekcji do spraw Budżetu, poznał Prudence, równie młodą urzędniczkę w Dyrekcji do spraw Skarbu, bez wątpienia od pierwszych minut między nimi zaiskrzyło; może nie od pierwszych sekund, a zwrot miłość od pierwszego wejrzenia byłby przesadny, ale zajęło to nie więcej niż parę minut, na pewno poniżej pięciu, mniej więcej tyle, ile trwa piosenka. W młodości ojciec Prudence był fanem Johna Lennona, stąd właśnie wzięło się jej imię, jak miała mu wyznać kilka tygodni później. Piosenka Dear Prudence na pewno nie była najlepszą w repertuarze Beatlesów, Paul nie uważał zresztą Białego albumu za szczytowy w ich karierze; nigdy nie zdołał nazywać Prudence po imieniu, w najczulszych chwilach mówił do niej „najdroższa” lub czasami „kochana”.

Nigdy, w żadnym momencie ich wspólnego życia nie gotowała, nie uważała tego za czynność godną jej statusu. Podobnie jak Paul ukończyła ENA i podobnie jak on pracowała na stanowisku inspektora finansów; inspektorka finansów stojąca przy garach faktycznie wyglądałaby odrobinę niestosownie. Od początku w pełni się zgadzali w kwestii opodatkowania zysków kapitałowych, żadne z nich nie umiało ujmująco się uśmiechać ani swobodnie rozmawiać na lekkie tematy, jednym słowem, uwodzić, i to prawdopodobnie ta zgodność charakterów pozwoliła skonkretyzować się ich idylli podczas niekończących się nocnych zebrań organizowanych przez Dyrekcję do spraw Ustawodawstwa Podatkowego, najczęściej w sali B87. Ich porozumienie w dziedzinie seksu było początkowo niezłe, choć dalekie od ekstazy, lecz większość par aż tyle nie żąda; utrzymanie jakiejkolwiek aktywności seksualnej w stałym związku to już prawdziwy sukces i stanowi raczej wyjątek niż regułę; większość ludzi dobrze poinformowanych (dziennikarze z najważniejszych pism kobiecych, autorzy realistycznych powieści) może to potwierdzić, przy czym nie dotyczy to jedynie osób starszych, jak Paul i Prudence, którzy powolutku zbliżali się do pięćdziesiątki; w oczach najmłodszych ze współczesnych sama myśl o choćby kilkuminutowej relacji seksualnej między dwiema autonomicznymi osobami zdawała się staromodną, pożałowania godną iluzją.

Brak zgody w kwestii kulinarnej między Prudence a Paulem ujawnił się dość szybko. W pierwszych latach Prudence, powodowana miłością lub zbliżonym uczuciem, zapewniała swojemu konkubentowi posiłki odpowiadające jego gustom, choć w jej oczach były one irytująco konserwatywne. Nie gotowała, ale robiła zakupy, odczuwając szczególną dumę, jeśli udało się jej wypatrzeć dla Paula najlepsze steki, sery czy wędliny. Te produkty odzwierzęce mieszały się w miłosnym nieładzie z owocami, płatkami zbożowymi i roślinami strączkowymi eko, które stanowiły jej zwykłą dietę, leżąc obok siebie na półkach wspólnej lodówki.

Michel Houellebecq, fot: materiały Wydawnictwa W.A.B.

Przejście na weganizm, które u Prudence nastąpiło w dwa tysiące piętnastym roku, kiedy słowo to pojawiło się w słowniku Petit Robert, wywołało totalną wojnę kulinarną; ran w niej zadanych nie zdołali zaleczyć przez jedenaście lat, a teraz ich związek miał małe szanse, by wyjść z niej cało.

Pierwszy atak Prudence był brutalny, absolutny i ostateczny. Wróciwszy z Marrakeszu, gdzie wraz z ówczesnym ministrem wziął udział w kongresie Unii Afrykańskiej, Paul ze zdumieniem odkrył, że lodówka poza owocami i warzywami, do których przywykł, jest zawalona dziwnymi produktami w rodzaju alg, kiełków soi i dań gotowych marki Bizone składających się z tofu, kaszy bulgur, komosy ryżowej, pszenicy orkiszowej i japońskiego makaronu. Nic z tego w najmniejszym stopniu nie wydawało mu się jadalne, o czym nie omieszkał zgryźliwie wspomnieć („nic do jedzenia poza jakimiś gównami” – tak dokładnie brzmiały jego słowa). Nastąpiły krótkie, acz burzliwe negocjacje, w wyniku których Paul dostał własną półkę w lodówce, gdzie mógł trzymać swoje „wieśniackie żarcie”, jak to nazwała Prudence – żarcie, które teraz musiał sobie kupować sam za własne pieniądze (zachowali odrębne konta bankowe, co nie jest bez znaczenia).

W pierwszych tygodniach Paul pozwolił sobie na kilka utarczek, na które Prudence zareagowała nadzwyczaj energicznie. Każdy plasterek sera saint-nectaire lub pasztetu, który lądował między tofu a komosą ryżową Prudence, był w ciągu paru godzin przekładany na jego półkę, o ile nie lądował w śmieciach.

Dziesięć lat później wszystko się pozornie uspokoiło. Jeśli chodzi o jedzenie, Paul zadowalał się swoją półką, którą szybko zapełniał, stopniowo zrezygnowawszy z zakupów w sklepach z tradycyjną żywnością, by się zadowolić formułą syntetyczną z odżywczego punktu widzenia, a zarazem łatwo dostępną w sklepach, czyli daniami gotowymi do odgrzania w kuchence mikrofalowej. „Coś trzeba jeść”, powtarzał jakże rozumnie, siedząc przed tapinem drobiowym Monoprix Gourmet, a tym samym dołączając do swego rodzaju posępnego epikureizmu. Drób pochodził z „krajów Unii Europejskiej”; jego zdaniem mogłoby być gorzej, na przykład kurczaki brazylijskie, co to, to nie. Nocą coraz częściej przed jego oczami pojawiały się jakieś malutkie istoty, które poruszały się z dużą szybkością, ciemnoskóre, wyposażone w liczne ramionka.

Od początku kryzysu spali w oddzielnych pokojach. Samotne spanie może być trudne, kiedy się od tego odwykło, człowiekowi jest zimno i budzi się w nim strach; od dawna jednak wyszli poza to uciążliwe stadium i osiągnęli stan najzwyklejszej rozpaczy.

Upadek ich małżeństwa zaczął się wkrótce po tym, jak na spółkę kupili mieszkanie przy rue Lheureux, na obrzeżu parku Bercy, na które oboje musieli się zadłużyć na dwadzieścia lat – cudowne dwupoziomowe mieszkanie z dwiema sypialniami i rewelacyjnym livingiem, z wielkimi, wychodzącymi na park oknami. Zbieg okoliczności nie był przypadkowy: poprawa warunków życia często odbywa się kosztem sensu życia, szczególnie życia razem. Dzielnica była „absolutnie genialna”, jak uznała Indy, jego durna bratowa podczas wizyty, którą im złożyła wiosną dwa tysiące siedemnastego roku w towarzystwie jego nieszczęsnego brata. Szczęśliwie taka wizyta już się nie powtórzyła, pokusa uduszenia Indy była zbyt silna i Paul nie miał pewności, czy po raz drugi zdołałby się jej oprzeć.

Dzielnica zaiste była genialna, nie da się ukryć. Okna ich sypialni, w czasach gdy jeszcze spali razem, wychodziły na Muzeum Sztuki Jarmarcznej na avenue des Terroirs de France. Pięćdziesiąt metrów dalej, nad rue de la Cour Saint-Émilion, która przecinała czworobok zabudowy miejskiej znany pod nazwą Bercy Village, zimą i latem wisiała chmura kolorowych balonów, podczas gdy na dole ciągnęły się regionalne restauracje i kafejki dla klienteli alternatywnej. Duch dzieciństwa mógł się tutaj nieustannie odnawiać. Sam park świadczył o tej samej woli budowy ludycznego nieporządku: oddano tu mnóstwo miejsca pod uprawę warzyw, a pawilon zarządzany przez władze Paryża proponował mieszkańcom dzielnicy warsztaty uprawy ogródków (zgodnie ze sloganem umieszczonym na jego fasadzie, „Uprawa ogródków w Paryżu jest dozwolona!”).

Mieszkanie znajdowało się – co było konkretnym argumentem nie do odparcia – zaledwie kwadrans drogi piechotą od ministerstwa. Była godzina zero czterdzieści dwa: nad całokształtem swojego dorosłego życia rozmyślał zaledwie kwadrans. Jeśli teraz wyjdzie, o pierwszej może być u siebie. A przynajmniej w swoim mieszkaniu.