Millenijny produkcyjniak? Grudniowy felieton Katarzyny Tubylewicz

Katarzyna Tubylewicz

– Książka jest świetna, wspaniałe portrety bohaterów, ale czy dałoby się zmienić fabułę? – zapytał redaktor szwedzkiego wydawnictwa autora docenianych powieści grozy, Johna Ajvide Lindqvista. Stało się to po tym, jak mu zaproponowano (na próbę!) napisanie 100 stron kolejnego tomu „Millennium”.

Lindqvist doręczył wydawnictwu 350 stron – całą, siódmą już z kolei, powieść o Lisbeth Salander. Wydawnictwo uznało jednak, że zawiera ona zbyt wiele humoru oraz seksu, a poza tym… no właśnie… trzeba by zmienić fabułę.

Także Lindqvist nie zarobi milionów koron. Zarobi je kto inny, a dokładniej inna. A milionów może być sporo.

Karin Smirnoff, fot: smakksiazki.pl

David Lagercrantz za napisanie trzech tomów kontynuacji trylogii Stiega Larssona wzbogacił się o 80 milionów koron, czyli jakieś 42 miliony złotych. Ile zarobi Karin Smirnoff, trzecia z kolei autorka tego samego cyklu, to jeszcze się okaże. Jej „Krzyk orła bielika” ma niezłe recenzje. Ale to książkę Lindqvista, reklamowaną jako powieść, która miała być kolejnym tomem „Millennium” nominowano do nagrody dla najlepszego szwedzkiego kryminału roku. Lindqvist stwierdził, że pal sześć, nie wyrzuci tego, co napisał, zmienił tylko imiona bohaterów i wydał w innym wydawnictwie. Jego produkt książkowy został uratowany!

Czy moja zgryźliwość wyrażona w słowie „produkt” podyktowana jest zazdrością? Sama nie wiem… Nie da się ukryć, że lubiłabym zarobić na pisaniu chociaż jeden milion. Z drugiej strony, pielęgnuję w sobie romantyczne wyobrażenie, że każda książka, także kryminał, powinna rodzić się z potrzeby powiedzenia czegoś ważnego i oryginalnego. Że nie powinna być tylko zmyślnie skleconą i robiącą kasę intrygą.

Ale czy moje marzenie o tym, by pisarz coś znaczącego mówił nie jest po prostu czkawką z poprzedniego systemu, który trochę jeszcze pamiętam? Tego, w którym pisarz mógł na przykład być opozycjonistą? Prowadzić odważne gry z cenzurą? Dodawać innym odwagi? Inna rzecz, że to właśnie w poprzednim systemie pisano też produkcyjniaki. Czym dokładnie były, musiałam sobie sprawdzić, kiedy ponownie czytałam Dubravkę Ugrešić. Do jej esejów wracam często, żeby poczuć bliskość z osobą tak jak ja nie do końca odnajdującą się we współczesnym świecie literackim (nie żebym odnajdywała się w poprzednim świecie literackim, komunizm zakończył się, gdy chodziłam do szkoły).

Tak czy owak, Ugrešić twierdzi, że współczesne bestsellery gatunkowe mają wiele wspólnego z socrealistycznymi produkcyjniakami. Tu pozwolę sobie na wyjaśnienie, że produkcyjniakami nazywano słuszne ideologicznie powieści o socjalistycznej przebudowie kraju. W Polsce, jak się okazuje, pisywali je na zamówienie władzy nawet wielcy. Przykładem niech będzie Przy budowie Tadeusza Konwickiego z 1950 roku. W produkcyjniakach czasów stalinizmu liczyła się lojalność względem idei i systemu, we współczesnych produkcyjniakach liczy się lojalność względem oczekiwań rynku.

David Lagercrantz, fot: smakksiazki.pl

Kto pracuje w publishing industry, przemyśle wydawniczym? Wrażliwe dusze opętane przez Muzy? Czy też robotnicy przemysłowi, a wśród nich, zapewne, znajdą się inżynierowie?” pyta Ugrešić. Chodzi jej tu rzecz jasna o inżynierów ludzkich dusz, jak nazywał pisarzy sam Józef Stalin. Nie trzeba kupować narodu, wystarczy mieć inżynierów dusz i to zupełnie załatwia problem zniewolenia” twierdził.

Czy narody, które zamiast dyktatorów mają cholernie bogate wydawnictwa, które preferują wydawanie produkcyjniaków, zamiast dzieł głębokich i wielkich mogą i tak odetchnąć z ulgą? Sama nie wiem. Wolność to, czy nowa forma zniewolenia umysłu?

Jeśli chodzi o perypetie wokół „Millennium” to  trylogia Lagercrantza miała być końcem serii i jej trzeci tom reklamowano jako „grande finale”. Jednak znana już z pewnej pazerności rodzina zmarłego Stiega Larssona zdecydowała, że chce więcej tomów o znoszących złote jaja bohaterach – Lisbeth i Mikaelu. Zerwano więc umowę z wydawnictwem Norstedts i rozpoczęto współpracę z norweskim magnatem hotelowym Petterem Stordalenem, który wpadł na pomysł wejścia z przytupem na rynek wydawniczy. Na potrzeby wydania kontynuacji „Millennium” założył wydawnictwo Strawberry. Niestety w trakcie pandemii rynek hotelarski się załamał, więc nasz magnat zbiedniał i sprzedał prawa do „Millennium” wydawnictwu Polaris, a ono zatrudniło do napisania kolejnych tomów najsłynniejszego kryminału świata swoją autorkę, Karin Smirnoff. Pisarka ta wcześniej nie pisała prozy gatunkowej i jest to jej teraz wytykane w recenzjach, bo i u niej z fabułą mogłoby podobno być lepiej. Za to mieszka w Norrlandii niedaleko miejsca, w którym wychował się Stieg Larsson. A to już wystarczy, żeby zbudować kolejną łatwą do sprzedania w świat opowiastkę reklamową. Z okazji premiery książki do rodzinnej miejscowości Smirnoff zwieziono na piarowską wycieczkę  przedstawicieli wydawnictw i agentów z całego świata.

Sama Smirnoff pisząc „Krzyk orła bielika” musiała się przede wszystkim pilnować w kwestiach stylu, bo język jej wcześniejszych książek był zbyt poetycki na kryminał. Twierdzi jednak, że nie było to dla niej trudne, bo „to tak naprawdę nie jest jej opowieść”. Jeśli nie jej, to czyja? Trudno ustalić.

Poza tym wszyscy rozumiemy sytuację. Są wielkie pieniądze, które można zarobić. Czytelnicy pragną swoich bohaterów. Autorka ma szansę zapewnić przyszłość sobie i dzieciom. Kolejny produkcyjniak opuszcza więc wydawniczą fabrykę i nie ma wątpliwości, że popłyną za nim następne.

Czy jest to wesołe, czy może jednak trochę smutne? Normalne czy odrobinę kontrowersyjne? Czy Stieg Larsson przewraca się w grobie? Czy jego partnerka życiowa Eva Gabrielsson, która nie zgadzała się na żadne kontynuacje, ale na nic nie ma wpływu, ma jeszcze na głowie jakiś włos, który może osiwieć?

A może po prostu już tak jest, że inżynierowie ludzkich dusz w żadnym systemie nie są wolni? Rządzą nimi albo dyktatorzy, albo wspomniana wcześniej mamona?

Katarzyna Tubylewicz