„Mój prywatny kanon lektur”, felieton Waldemara Cichonia

Waldemar Cichoń, fot: www.waldemarcichon.pl

Wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego rozżarzy się zapewne ponownie jedna z odsłon fundamentalnego sporu ideologicznego, którą toczą ze sobą od dekady, z okładem, lokalne odpowiedniki plemion Tutsi i Hutu zamieszkujące obszar pomiędzy Odrą i Nysą Łużycką a Bugiem. Odsłona ta dotyczyć będzie tzw. kanonu szkolnych lektur. „Ciemny lud pisowski” i lemingowski kolektyw „młodych, wykształconych, z wielkich miast” miały już okazję zetrzeć się na tym polu na etapie projektowania przez MEN listy książek, które szkolna dziatwa ma czytać od września.

Dla pierwszych nowy kanon jest powrotem do normalności wolnej od zgorszenia, promocji lewactwa i sprowadzania dziatek na złą drogę, dla drugich – skandalem, obciachem, rasizmem i faszyzmem. Choć mój światopogląd lokuje się dość daleko na prawo od centrum, tradycyjnie nie opowiadam się po żadnej z tych stron. Ergo dlatego, iż odi profanum vulgus et arceo (a Horacy wielkim poetą rzymskim był i nie ma potrzeby mu nie wierzyć), secundo – bo jakoś tak się podziało, że w kanonie znalazła się jedna z moich książek (a naprawdę trudno być sędzią we własnej sprawie), tertio, bo z punktu widzenia logiki dziejów oraz zdrowego rozsądku, spory o to, co w kanonie powinno się znaleźć… nie mają żadnego znaczenia.

Przygotowując się do napisania niniejszego tekstu próbowałem rozpaczliwie przypomnieć sobie, jaki kanon lektur szkolnych obowiązywał, gdy pacholęciem będąc – w połowie lat 80. ubiegłego stulecia – sam uczęszczałem do szkoły podstawowej. Do głowy przyszły mi jeno „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren i „Rogaś z doliny Roztoki” Marii Kownackiej, dalej nic, pustka, zabijcie mnie, nie pamiętam, no, może jeszcze gdzieś mi się pod kopułą kołatała mi się dramatycznie opisana przez Bolesława Prusa scena wkładania chorej siostrzyczki Antka do pieca na trzy Zdrowaśki, co – jak wiadomo – skończyło się zejściem rzeczonej z tego łez padołu w postaci steka upieczonego well done.

Być może ów stan niepamięci wynikał z faktu, że w dzieciństwie (zostało mi do dziś) naprawdę dużo czytałem, obcowanie z literaturą nie powodowało we mnie – jak w wielu moich rówieśnikach – przykrości, drgawek i wymiotów, a wręcz przeciwnie – ekstazę. Od 8. roku życia czytam co najmniej trzy książki tygodniowo i przysięgam, że następująca anegdota, którą dość często opowiadam publicznie, jest prawdziwa: moja kochana ś.p. Mama naprawdę musiała wyganiać mnie w wakacje na podwórko „żebym się trochę poruszał”, przedtem pieczołowicie sprawdzając, czy nie mam schowanej pod koszulką książki. Być może dlatego, że przeczytałem w dzieciństwie kilka tysięcy książek – w tym wiele lektur szkolnych „na zapas” – nie pamiętam, która była lekturą, która zaś nie-lekturą. Sprawdziłem zatem spis lektur szkolnych z lat 80. w internecie i okazuje się, że było nieźle: m.in. Andersen, Bahdaj, Bełza, Broniewski (komuch i alkoholik, ale poeta – genialny!), Janczarski, Papuzińska, Szelburg-Zarębina, Makuszyński, Brzechwa, Korczak, Sath-Ok, Konopnicka, Morcinek i Oppman, Sienkiewicz, Kern, Molnar, Niziurski (jeden z moich Mistrzów), Ożogowska, Verne, Fredro, Gogol, London, Kraszewski, Żeromski, Mrożek, Kraszewski, Saint–Exupery (oczywiście „Mały książę”, którego nie cierpię, zamiast genialnej „Ziemi, planety ludzi”). A oprócz nich – wielu innych.

Nowy zaś kanon wywołuje we mnie uczucia ambiwalentne, szczerze powiedziawszy części współczesnych autorów widniejących w nim pozycji po prostu nie znam i zdania o rzeczonych nie posiadam, oni zaś zapewne nie znają moich opowieści o Cukierku, co uważam za całkowicie normalne. Żyjemy bowiem w czasach, w których 63 proc. Polaków przyznaje się bez wstydu, że nie przeczytało żadnej książki (!!!), więc moim skromnym zdaniem to, co będą czytały dzieci w szkołach ma naprawdę drugorzędne znaczenie.

Powiadam Wam zatem, Bracia i Siostry – langsam langsam, aber zicher! Na etapie szkoły podstawowej chodzi, do diaska, głównie o to, by w młodych ludziach wyrobić nawyk czytania! Spowodować, że dzieciaki polubią książki, że czytanie jest cool i trendy i z pewnością w tym miejscu się kompromituję, bo na pewno nikt nie używa już słów cool i trendy, a zapewne określenie jazzy też jest demode, lecz przypominam, że wzorem Horacego odi profanum vulgus et arceo…

Do wyrobienia nawyku czytania potrzebne są Opowieści, które tę delikatną strunę w dziecięcych duszach, sercach i umysłach poruszą; zasieją – używając bibilijnej metafory – ziarno, które wzejdzie na skale. Dobre Opowieści: mądre, śmieszne, dowcipne, uczące nienachalnie, lecz skutecznie; wyrabiające smak i ciekawość świata. Jako konserwatysta piszę to z bólem serca, ale Opowieść o wkładaniu dziewczynki do pieca tego nie uczyni. Kto w dzisiejszych czasach ma piec zdolny pomieścić dziewczynkę? W moim nie zmieściłby się nawet średniej wielkości kot!

I przychodzi mi do głowy jeszcze refleksja, że każdy z nas, tych czytających, przez całe swoje życie, tworzy swój własny, prywatny kanon lektur obowiązkowych. Obowiązkowych dla siebie.

Tak właśnie róbcie! Miejcie w nosie książki modne, „must read”, obdarzone „prestiżowymi nagrodami”. Czytajcie to, co porusza wasze dusze, zmienia wasze życie, czyni je znośniejszym i ontologicznie niezbędnym. Dobrze, jeśli na Waszej drodze znajdzie się ktoś, kto takie wspaniałe książki poleci, podsunie, podaruje. Pisząc te słowa spoglądam na własną bibliotekę, zuchwale i bezwstydnie dochodząc do wniosku, że w moim przypadku ktoś wykonał naprawdę dobrą robotę: na jednej półce stoją Hrabal (z „Obsługiwałem angielskiego króla”), Haszek ze swoim Szwejkiem i Eduardo Mendoza (z fenomenalną „Wojną kotów”), ukochani Węgrzy: Sandor Marai, Gyula Krudy i Gyorgi Spiro sąsiadują z olśniewającymi dziełami Cata–Mackiewicza i arcydziełem polskiej diarystyki – „Szkicami piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego. Horst Bieniek ze swoją „Pierwszą Polką” i „Wiatr od wschodu” Scholtisa przytulają się do wszystkiego, co wyszło spod pióra Leopolda Tyrmanda. Za nimi proszą o powtórne przeczytanie „Rękopis znaleziony w Saragossie” Potockiego, „Paragraf 22” Hellera, „Dekameron” Bocaccia, „Moskwa-Pietuszki” Jerofiejewa, „Dzienniki” Kisiela oraz „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa. Z kolejnej półki wdzięczą się „Brewiarz śródziemnomorski” Matviejevica, „Filozofia wina” Beli Hamvasa, „Imię róży” Umberto Eco, „Morfina” oraz „Król” Szczepana Twardocha, „Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny” Janoscha oraz „Przygody kanoniera Dolasa” Sławińskiego. Wzbudzają wspomnienia młodości „Hobbit” Tolkiena i Dickensowy „Klub Pickwicka”. Za nimi łobuzersko łypie do mnie „Trzech panów w łodce, nie licząc psa” Jerome K. Jerome, dostojnie prezentują się „Dzieje wypraw krzyżowych” Runcimana (które czyta się, jak najlepszy kryminał), „Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego” Gibbona w znakomitym przekładzie Zofii Kierysz oraz „Alchemia słowa” Parandowskiego. A na końcu kilka kryminałów Agaty Christie

P.S. Wielokrotnie pytano mnie, jak „załatwiłem sobie” to, że moja książka stała się szkolną lekturą. Zawsze bezradnie rozkładałem ręce i, zgodnie z prawdą, odpowiadałem, że kompletnie nie mam pojęcia, jakim sposobem to się dokonało. Nikt mi nie wierzył, zatem od jakiegoś czasu stosuję następującą technikę: usłyszawszy rzeczone pytanie lekceważąco wydymam wargi i starając się być tak zblazowanym, jak to tylko jest możliwe, wygłaszam następującą kwestię: NO CÓŻ, WIADOMO KTO JESZCZE W TYM KRAJU OPRÓCZ MNIE TAK BARDZO LUBI KOTY…

Działa piorunująco!