Wybory w Stanach Zjednoczonych rozgrzewają chyba do białości politycznie zaangażowanych Amerykanów i obserwatorów z całego świata, którzy szacują szanse w starciu pomiędzy realizmem a populizmem. Wśród tych najbardziej zainteresowanych są oczywiście funkcjonariusze służb specjalnych. W samych amerykańskich służbach odejście Trumpa będzie przyjęte z oddechem ulgi. Nieprzypadkowo w hrabstwie, w którym mieści się centrala CIA w Langley – Fairfax, Jo Biden wygrał 69,9 do 28% z Donaldem Trumpem. A w sąsiednim Arlington, gdzie również mieszka bardzo wielu ludzi wywiadu, te proporcje wyniosły nawet 81,5 do 17,2%.
Zarówno FBI jak i CIA mają pewnie sporo kłopotów z jego wtrącaniem się w ich pracę i nieodpowiedzialnym wykorzystywaniem informacji. CIA musi się zastanawiać czy przekazanie konkretnej informacji prezydentowi nie zaszkodzi bezpieczeństwu aktywów wywiadowczych. Tak było w przypadku między innymi z podanymi publicznie danymi z Syrii, które zresztą pochodziły nie ze źródeł własnych CIA, tylko od Mossadu. Podobnie było w przypadku ujawniania szczegółów z raportów służb dotyczących postępowań związanych z rosyjską ingerencją w wybory 2016 roku.
Z kolei w FBI najwyższy niepokój muszą budzić informacje wychodzące w śledztwach dotyczących byłych doradców i sztabowców Trumpa, pokazujące ukrywanie przez nich lewych dochodów i bliskie kontakty z rosyjskimi oligarchami i przedstawicielami kremlowskiej administracji.
W trakcie minionej kadencji Donalda Trumpa było trochę tak, jak przewidział Martin Zelenay (pseudonim oficera CIA polskiego pochodzenia), w książce wydanej na kilka lat przed wygraniem przez Trumpa wyborów:
„Powodem wielu kompromitujących Agencję afer było uwikłanie jej w nieodpowiedzialne działania polityków, realizujących swoje pokrętne cele w oparciu o własne wizje świata z pominięciem profesjonalnej wiedzy Agencji. W wyniku rozdmuchanych przez media skandali i ciągłego nawoływania do zwiększania kontroli nad jej działaniami CIA stała się w ciągu ostatnich lat polem niezliczonych manewrów politycznych, przynoszących jej wielorakie szkody. Od trudności w rekrutacji zdolnych absolwentów, poprzez ciągłe walki o budżet, aż po wprowadzanie w jej struktury ludzi z politycznego klucza, niemających pojęcia o specyfice tej instytucji i jej pracy.”1

www.unsplash.com/History in HD
Jeszcze bardziej dosłownie tę cechę amerykańskich polityków określił Robert Littell: „Nasi przywódcy uważają, że wiedzą wszystko lepiej od własnych analityków wywiadu. A nasi agenci w terenie boją się przekazać cokolwiek, co by nie zgadzało się ze z góry przyjętymi opiniami przywódców; oficerowie prowadzący, w obawie o dalszą karierę, nie przekazują wyżej tego, czego się od nas dowiadują.”2Można odnieść wrażenie, że w pierwszym z cytowanych zdań Littell (nie tylko pisarz, ale doświadczony korespondent amerykańskiej prasy m.in. w Moskwie) myślał wprost o Donaldzie Trumpie.
A jaki realnie wpływ ma prezydent na funkcjonowanie amerykańskiego wywiadu? Oczywiście zależy to od jego osobowości i chęci wnikania w szczegóły szpiegowskiej kuchni. Jednak pomimo jego ogromnych uprawnień, relacjami prezydenta ze służbami rządzą pisane i niepisane zasady.
Jedną z najważniejszych z nich jest to, że prezydent może podpisać akty ułaskawienia wobec funkcjonariuszy służb, jeżeli w trakcie działań, nawet drastycznie, naruszą prawo. „By zapewnić bezpieczeństwo członkom i członkiniom Kampusu na wypadek ujawnienia szczegółów ich działalności, prezydent Ryan podpisał w tajemnicy sto prezydenckich aktów ułaskawienia <in blanco> i przekazał je Hendleyowi.”3 To oczywiście bardzo dyskusyjne uprawnienie i raczej mało prawdopodobne, aby faktycznie wyglądało tak, jak opisał je Tom Clancy. Niemniej jednak podobnie mogły wyglądać dokumenty dotyczące konkretnych osób związanych z CIA, ułaskawionych chociażby przez Richarda Nixona i Geralda Forda za udział w aferze Watergate lub przez George’a HW Busha za sprawę nielegalnych dostaw broni do Iranu, tak zwaną: „Iran – Contras”.
Oficjalnie nadzór nad służbami prezydent USA pełni za pośrednictwem Intelligence Community, kierowanej przez Dyrektora Wywiadu Narodowego. Z kolei w sytuacjach wymagających szybkich decyzji, bądź niezwłocznego przekazania informacji, znaczącą rolę odgrywa Doradca ds. Bezpieczeństwa Narodowego.
James Grady twierdzi jednak, że to wszystko bzdura, ponieważ faktyczną kontrolę nad służbami pełni supertajna komórka, w której nawet prezydent nie ma wiele do powiedzenia:
„Kontrola nad skomplikowanym i nieraz kłopotliwym aparatem amerykańskiego wywiadu powołuje do życia klasyczny dylemat: sed quis custodiet ipsos custodes – kto nadzoruje nadzorców? (…) Wtajemniczeni mówią o niej <grupa 54/12>, ponieważ została ona utworzona na podstawie tajnego zarządzenia, opatrzonego tym właśnie numerem. (…) Poza szczupłym gronem kierowniczych osobistości związanych z wywiadem prawie nikt nie wie o istnieniu tej grupy.
Skład grupy 54/12 także się zmienia wraz ze zmianą ekipy rządzącej. Zazwyczaj zasiada w niej jednak dyrektor CIA, zastępca Sekretarza Stanu do spraw polityki zagranicznej oraz Sekretarz Obrony i jego zastępca. (…) Nadzór nad skomplikowaną machiną wywiadowczą Stanów Zjednoczonych stanowi nie lada problem dla tak nielicznej grupy osób, mimo że są to specjaliści. Największym problemem jest to, że Grupa w swojej pracy musi polegać wyłącznie na raportach tych, których ma nadzorować. Sytuacja ta częstokroć wywołuje rozdźwięki w gronie członków grupy 54/12.”4
Istnienie takiej grupy należałoby włożyć raczej pomiędzy teorie spiskowe, chociaż jej opis częściowo pasuje do struktury i zadań Wspólnoty Wywiadowczej (Intelligence Community), tyle że wspólnota ma cele i zadania bardziej koordynujące, a nie kontrolne. Praworządności pilnują z kolei powołani w strukturach służb inspektorzy generalni.
Niewątpliwie najważniejszym uprawnieniem prezydenta jest dostęp do informacji wywiadowczej. Zaczyna się on zresztą jeszcze przed objęciem funkcji, przez któregoś z głównych kandydatów: „Zgodnie z dobrym obyczajem Agencji główni kandydaci do fotela prezydenckiego informowani są o bieżących wydarzeniach.”5
Zarazem jest jednak równoległy, niepisany katalog spraw, o których prezydent nie powinien wiedzieć, żeby nie narażać niepotrzebnie nie tylko źródeł informacji wywiadowczych, ale także polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Zwraca na to uwagę Tom Clancy:
„– Powiemy o tym prezydentowi? – Zapytał Jack.
– Nie. I to jego decyzja, a nie nasza. Jakiś czas temu powiedział nam, że nie interesują go szczegóły tajnych operacji, lecz ich wyniki. Za dużo mówi – jak większość polityków, ale jest na tyle inteligentny, by zdawać sobie z tego sprawę. Zdarzało nam się już tracić agentów, bo prezydenci nie umieli trzymać języka za zębami, by nie wspomnieć o niektórych członkach Kongresu.”6
Trochę się z tym nie zgadza Martin Zelenay, który podkreśla, że nawet jeżeli wywiad występuje o akceptację jakichś działań, to nawet jeżeli Biały Dom nie będzie chciał się mieszać w podejmowanie decyzji, musi się liczyć z konsekwencjami. „Czasami zazdroszczę Jasonowi, że nie musi przedstawiać swoich planów tym na górze. Słuchają, zastanawiają się, rozważają polityczne konsekwencje, a na końcu i tak mówią: <<To pańska decyzja, dyrektorze>>.
– Ale jak coś pójdzie nie tak – powiedział Malcolm – to mu urwą łeb.”7
Co prawda prezydenci USA nie mają zwyczaju osobistego urywania głów komukolwiek, ale faktycznie mogą skutecznie zniszczyć czyjąś karierę. Mogą także zrujnowaną karierę odbudować. Tak jak w przypadku Giny Haspel, która po tym jak kierowała jednym z tajnych więzień CIA w Tajlandii, została odsunięta na boczny tor, ale Donald Trump mianował ją najpierw zastępcą dyrektora, a następnie Dyrektorem CIA w 2018 roku.

Biały Dom, fot: www.unsplash.com/David Everett Strickler
Podsumowując prezydent Stanów Zjednoczonych nadzoruje służby poprzez celowo do tego powołane struktury, zapewniając ich agentom bezpieczeństwo, w przypadku złamania prawa w trakcie działań, podejmując decyzje personalne, a także oceniając jakość otrzymywanych informacji. Czy to jednak daje rzeczywistą kontrolę nad służbami? Robert Littell upiera się, że jednak nie: „Służby wywiadowcze mają fatalną skazę. Same ustalają swoje zadania, określają zagrożenia, a następnie próbują je zneutralizować. Zagrożenia, których się nie określa, przedostają się przez sito i nagle pojawiają jako prawdziwe katastrofy, a wtedy ci, którzy nie należą do środowiska wywiadowczego zaczynają ujadać, jak to przesypiamy sprawę. Nie przesypiamy. Po prostu inaczej określamy zagrożenia.
– Powiadają, że wielbłąd to koń zaprojektowany większością głosów. (…) Moim zdaniem CIA jest agencją wywiadowczą zaprojektowaną w ten sam sposób.”8
Dosyć mętne tłumaczenie Littella o przyczynach wpadek CIA, chociaż stawia agencję w raczej niekorzystnym świetle, pokazuje jednocześnie siłę amerykańskich instytucji. Bez względu na osobowość Prezydenta, który być może chciałby kierować samodzielnie służbami lub za pośrednictwem wstawionych, całkowicie zależnych od niego osób, przy takim modelu działania wydaje się niemożliwe.
Żeby upodobnić służby amerykańskie do ich odpowiedników w państwach totalitarnych potrzeba dużo, dużo więcej czasu niż czteroletnia kadencja. A konieczne byłoby także złamanie oporu senackiej i izby reprezentantów komisji ds. wywiadu.
Piotr Niemczyk
1 Martin Zelenay; „Tajny raport Millingtona”; przekład Marcin Osiowski; Wydawnictwo Znak; Kraków 2014, str. 58;
2 Robert Littell; „W gąszczu luster”; przekład Dorota Walasek-Elbanowska, Aleksandra Lercher-Szymańska; Wydawnictwo Noir Sur Blanc; Warszawa 2005, str. 721;
3 Tom Clancy, Mark Greaney; „Zwierzchnik”; przekład Jan Dzierzgowski, Wojciech Górnaś, Antoni Górny, Krzysztof Heymer; Fabryka Sensacji; Warszawa 2014, str. 127;
4 James Grady; ”Sześć dni Kondora”, przekład Stefan Wilkosz; Wydawnictwo Amber; Warszawa 1994, str. 62
5 Robert Littell; „W gąszczu luster”; przekład Dorota Walasek-Elbanowska, Aleksandra Lercher-Szymańska; Wydawnictwo Noir Sur Blanc; Warszawa 2005, str. 388;
6 Tom Clancy; „Kardynał z Kremla”; przekład Leszek Erenfeicht; Wydawnictwo Fabryka Sensacji; Warszawa 2011, str. 138;
7 Martin Zelenay; „Tajny raport Millingtona”; przekład Marcin Osiowski; Wydawnictwo Znak; Kraków 2014, str. 76;