O prezentach dla noblistki, „Kronice niezapowiedzianej śmierci” Marqueza, tonacji dur-mol, zachciankach i lekturach Wisławy Szymborskiej, rozmawiam z Michałem Rusinkiem, jej wieloletnim sekretarzem. Ich współpraca zaczęła się w 1996 roku, miała potrwać trzy miesiące. Trwała do końca życia jego szefowej.
Kilka dni temu przeżywaliśmy czwartą rocznicę śmierci Wisławy Szymborskiej. W tym dniu wróciły wspomnienia, czy wspomnienia są na tyle żywe, że nie zdążyły wyblaknąć?
To prawda, wtedy wraca tych wspomnień trochę więcej. Wracają wspomnienia przykre i bolesne, ale to jest jakoś tak, że moja sytuacja jest nietypowa. Nawet nie tylko moja, ale wszystkich nas, którzy pracujemy w Fundacji Wisławy Szymborskiej, stanowimy jej zarząd. Myśmy byli z nią związani i nadal jesteśmy. To czym się zajmujemy, to jest w moim wypadku nieomal to samo, czym się zajmowałem za jej życia. Na przykład dzisiaj miałem do podjęcia jakieś decyzje wydawnicze. Za każdym razem, kiedy takie się pojawiają, mam ciągle z tyłu głowy, że to trzeba przedstawić Pani Wisławie, zaproponować jej. Moje wspomnienia wracają jednak nie wtedy, kiedy jest rocznica mniej lub bardziej okrągła, ale kiedy jestem na wakacjach. Ja i moja rodzina, zawsze szukaliśmy na wakacjach prezentów dla Pani Wisławy, która miała bardzo specyficzne poczucie humoru, stosunek do kiczu. Ciągle chodzimy po takich sklepach i mówimy: o, to by się jej spodobało. Wtedy jest mi trochę smutno, trochę śmiesznie.
W książce opisujesz również swoje relacje z Wisławą Szymborską. Od przecięcia kabla telefonicznego w jej mieszkaniu na początku waszej współpracy, aż po ostatnie chwile jej życia. Bardzo zmieniła się przez ten czas?
Myślę, że ona się nie zmieniała. Dużo też energii włożyła w to, żeby ta nagroda, zamieszanie, które było wokół niej, żeby absolutnie jej nie zmieniło. Bardzo chciała, żeby jej przyjaciele, jej znajomi nie odczuli tego, że ten Nobel przewrócił jej w głowie. Utrzymywała z nimi kontakty, czy to korespondencyjne, czy osobiste. Jeżeli myślę o czymś, co się zmieniało, dotyczy to ostatnich lat jej życia. Oczywistym jest, że w ostatnich latach człowiek się zmienia, starzeje się, jest mu coraz ciężej. Ona miała to szczęście, że bardzo długo zachowała sporo siły, także tej umysłowej, psychicznej. Jest jedna rzecz, którą zauważyłem, ale to jest do udowodnienia przez specjalistów, ja to wyczuwam tylko intuicyjnie. Mianowicie, Szymborska pisała wiersze do czytania na głos. Na pewno testowała je na sobie, czytała, więc długość fraz w wierszu musiała być taka, na ile pozwalał jej oddech. Ten oddech jej się przecież skracał, w dodatku bardzo dużo paliła. Miała więc coraz krótszy oddech i coraz krótsze frazy.
„Nic zwyczajnego” to również Twoja historia, kilkanaście lat Twojej pracy zawodowej. Byłeś przygotowany na śmierć Wisławy Szymborskiej? Czy w ogóle mogłeś się na to w jakiś sposób przygotować, widząc, że jest coraz słabsza?
Na to nie byłem przygotowany. Od pewnego momentu było wiadomo, że to już jest koniec, że już nie będzie lepiej. Czułem się wtedy jak w powieści Gabriela Garcii Marqueza „Kronika zapowiedzianej śmierci”. Wiadomo było, że nastąpi, nie do końca wiadomo kiedy, ale mniej więcej można to ustalić. Ta wiedza nie powodowała, że coś jeszcze zdążyłem załatwić, zrobić, nie w tych kategoriach w ogóle. To było raczej paraliżujące. My – bo nie powiem, że tylko ja, ale też wielu jej znajomych i przyjaciół – dużo sił, energii pokładaliśmy w tym, żeby ostatnie tygodnie mogła przeżyć godnie, żeby mogła robić to, na co ma ochotę, spełniać zachcianki różnego rodzaju. W książce wspominam taką historię z filmem, który chciała zobaczyć, i teraz jak o tym myślę, to mi się głos łamie. Cały szalenie wzruszający łańcuszek ludzi, którzy stanęli na głowie, żeby ten film zdobyć, wiedząc, że jest dla niej i że to jedna z jej ostatnich zachcianek.
Jakiego rodzaju to były zachcianki?
Czasami miała ochotę coś zjeść ze swojej ulubionej restauracji, ale też chciała się nauczyć słuchać audiobooków. Nigdy tego nie robiła, przyszły jednak problemy ze wzrokiem, stąd właśnie audiobooki. Właściwie to tyle…Przez chwilę miała jeszcze ochotę, żeby chodzić normalnie, ale to już się okazało niemożliwe. Trudno powiedzieć, żeby jej zachcianki były jakieś rozbuchane.
Czy przez ten cały okres współpracy z Wisławą Szymborską chodziło Ci po głowie, żeby zrezygnować, zmienić pracę?
Nie, absolutnie nie. Szczególnie, że to nie była relacja pracodawca-pracownik. Ten czas trudno liczyć w roboczogodzinach, dniówkach i czymś takim. W ogóle nie o to chodzi. Myśmy sobie raczej żartowali z takiej nomenklatury i takiej relacji, ona nie potrafiła pozostawać w takich relacjach służbowych, oficjalnych. Mam wrażenie, że prywatyzowała sobie ludzi, a ja byłem na tyle sprywatyzowany, że przychodziłem towarzysko, a przy okazji w czymś tam jej pomagałem. Tutaj się pojawia motyw pomocy, zresztą mam taką dedykację w książce, „z podziękowaniem za pomoc”. To właśnie było to, co ona uważała, że ja robię. Miała wyrzuty sumienia, że mnie zmusza do chodzenia do hipermarketu albo na pocztę, zawraca głowę tym czy tamtym. Miała wyrzuty sumienia, że z nią podróżuję gdzieś po świecie, że mnie nie ma w domu z rodziną, no i takie rzeczy, które powodowały, że trudno mówić o naszej relacji w kategoriach zawodowych. Nie mogę powiedzieć, że byłem znużony, bo to był rodzaj zaprzyjaźnienia, a jak można się znużyć zaprzyjaźnieniem?
Jest taki fragment w książce, kiedy wymyślacie wspólnie różne formy odmów przyjazdów na spotkanie, otwarcie czegoś, itd. Najciekawsze z nich, to chyba: „przyjadę kiedy będę młodsza” oraz „całuję po nogach ustami mego sekretarza”. Skąd się to brało?
Ten drugi przykład wymyśliła moja szefowa, akurat niezbyt go lubię. To oczywiście były żarty, ale nigdy ich nie wykorzystywaliśmy, mam taką nadzieję. Chodziło też o to, żeby przekłuć taki balonik patosu, który narasta w momencie, kiedy ktoś musi ciągle szurać papierami, a tam są same patetyczne prośby o patronaty czy przecinanie wstęg. Naturalną reakcją obronną zdrowego organizmu jest wówczas dostrzeganie sytuacji śmiesznych czy anegdotycznych, albo obracanie ich w żart. Wisława Szymborska zawsze powtarzała, że bez poczucia humoru tego wszystkiego by nie przeżyła.
Wyobrażam sobie, że musiałeś dokonać ostrej selekcji wspomnień zamieszczonych w książce. Trudno było wybrać?
Książka mogłaby być grubsza, gdyby była bardziej drobiazgowa. Ja mam taki rodzaj nieporządku w pamięci, w archiwum, że byłoby mi trudno napisać ją większą. Czy wiele ukryłem? Nie, ukryłem rzeczy czysto fizjologiczne związane z odchodzeniem, bo uznałem, że absolutnie nie można takich rzeczy ujawniać, zresztą również nie byłem do nich dopuszczany. Przytaczam taki obraz, kiedy do niej przychodziłem w tych ostatnich dniach, ale ona była przygotowywana, czesana, sadzana w fotelu, ubierana, itd. Czy coś ocenzurowałem? Jest kilka historii, na szczęście rzadkich, że kilka osób zrobiło jej przykrość, zrobiło jej jakiś rodzaj świństw. Nie chciałem o tym pisać. W książce jest taka jedna rzecz, ale specjalnie bez nazwiska, bo nie ma powodu, żeby tym ludziom robić reklamę.
Gdyby Wisława Szymborska przeczytała „Nic zwyczajnego”, to jaka byłaby jej reakcja?
Zastanawiałem się nad tym. To jest oczywiście książka, która powstała po jej śmierci, więc trudno tak gdybać. Myślę jednak, że ponieważ ta książka jest utrzymana w stylu, powiedzmy naszych rozmów, nie przekracza granicy plotkarstwa, więc myślę, że by ją rozbawiła. Albo powiem inaczej: gdyby przeczytała taką książkę o kimś innym, o jakieś swojej koleżance poetce, to myślę, że by ją taka książka rozbawiła.
Odejdźmy od „Nic zwyczajnego”, ale zostańmy przy książkach. Co czytała Wisława Szymborska?
Mam wrażenie, że ona cały czas pobierała dane ze świata, które były jej do czegoś potrzebne. Miała takie dwie formy komunikacji ze światem: poezja oraz felietony o książkach. Nie pisała recenzji, bo „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”, które wydaliśmy w zeszłym roku, to nie recenzje książek, tylko preteksty do tego, żeby mówić o tym co ją interesuje. Ona czytała czasami rzeczy absolutnie kuriozalne. Czytała też bardzo dużo prasy literackiej, takiej, której jest już w tej chwili coraz mniej na rynku. Praktycznie w ogóle nie czytała powieści, prozy. Jeśli już, to czytała poezję, a poza tym sporo eseistyki, biografii, autobiografii, wspomnień różnego rodzaju. To ją faktycznie interesowało, ale też świadomie nie zamykała się w takim kręgu literatury, literaturoznawstwa. I miała przyjaciół, którzy byli fizykami, bardzo lubiła z nimi rozmawiać.
Co ty lubisz czytać?
Coraz bardziej odchodzę od beletrystyki, chociaż w chwilach, w których muszę się zrelaksować , muszę odświeżyć umysł, wtedy lubię kryminały. Poza tym bardzo dużo czytam eseistyki, to jest coś, co mnie pociąga. Lubię rzeczy, które są dobrze zrobione. Taka eseistyka francuska jest napisana z dbałością o styl, z szacunkiem dla czytelnika. Mam też jednego autora, do którego wracam, tak jak muzykolodzy, którzy zajmują się muzyką współczesną, wracają do Bacha. Ja mam takiego swojego Bacha i jest nim Jorge Luis Borges. Do niego wracam najczęściej. Jego opowiadania są według mnie mistrzostwem świata, pozwalają mi wrócić do tonacji dur-mol, a dopiero potem mogę zajmować się jakimiś szaleństwami.
Zdjęcie główne pochodzi z archiwum prywatnego Michała Rusinka. Zrobił jej Tomek Sikora.