Uwielbiam trailery filmowe. To do mnie takie guilty pleasure, które sprawia więcej radości, niż jestem w stanie przyznać. Często to właśnie trailery bawią mnie bardziej, niż sam film puszczany na wielkim ekranie. Wystarczy te kilka minut i już wiem, co mniej więcej mnie czeka. A jak to jest z książkami? Tu wystarczy jedno słowo.
Na to żebym był usatysfakcjonowany i trailer zachęcił mnie do obejrzenia filmu w całości, pracuje sztab ludzi. Te kilka minut, odpowiednio zmontowanych i doprawionych muzyką z wyższej półki, jest w stanie kupić niemal każdego. Nie wiem czy pamiętacie, jak wyglądała pierwsza zapowiedź do „Dziewczyny z tatuażem” Davida Finchera? Chryste, ta minuta i trzydzieści osiem sekund to czysty i piękny przykład, jak powinien wyglądać trailer z prawdziwego zdarzenia.
Niemal z każdym uderzeniem w perkusję następuje zmiana ujęcia. Z zegarmistrzowską precyzją, w takt „Immigrant song” w interpretacji Reznora i Karen O. przekazano mi wszystko, choć nie powiedziano mi nic. Niby jest jakaś ekspozycja bohaterów, ale gdybym nie znał książkowego pierwowzoru, byłbym w kropce. Żadnych dialogów i tego nieszczęsnego głosu z offu tłumaczącego jak debilowi to, co widzę na ekranie. Jest tylko klimat, który kupił mnie w całości. I wiem, że idąc do kina dostanę kryminał z wyższej półki. I wiem, że nie zostałem oszukany.
Taka zapowiedź to oczywiście perełka, bo niestety większość z tego typu produkcji wygląda jak skrót całego filmu (łącznie z zakończeniem). Z książkami jest podobnie, a przynajmniej tak muszą myśleć tęgie wydawnicze głowy, które z uwielbieniem metkują kryminałem wszystko, co tylko mogą. Mogę to nawet zrozumieć, bo przecież gatunek świetnie się sprzedaje. Jeżeli tak jest, to możemy podciągnąć pod niego wszystko, co ma w sobie trupa lub chociaż koło takiego leżało.

www.unsplash.com/Jamie Taylor
Nie mam nic przeciw temu, by powstawały np. komedie o zabarwieniu kryminalnym. Co więcej, jestem z tego zadowolony, bo dzięki temu na rynku pojawia się coraz więcej różnorodnych pozycji. Tylko dlaczego głównym kryterium, według marketingowców, jest właśnie ten nieszczęsny kryminał. Słowo klucz, które ma sprzedawać książkę. Część z książek, które są zwane szumnie kryminałem, ma z gatunkiem niewiele wspólnego. Idealnym przykładem będzie tutaj pozycja, która była nominowana do Bestsellerów Empiku. Czy sprzedałaby się tak dobrze w momencie, kiedy zamiast na okładce słów o „firmamencie polskiego kryminału” pojawiło się „polskiej powieści obyczajowej”?
Mam wrażenie, że przestało istnieć już coś takiego, jak czysto gatunkowy kryminał. Mamy mieszanki, a dla ułatwienia sobie życia, przyczepiamy do nich łatki. Takie, które pomogą sprzedać konkretną pozycję. Gdyby na popularności zyskały nie kryminały, ale szwedzkie powieści sensacyjne, jestem przekonany, że na polskich okładkach co drugi blurb mówiłby o odkryciu kolejnej gwiazdy sensacji. I oczywiście obowiązkowe „bestseller”, bo przecież lubimy tylko to, co dobrze znamy, a skoro książkę kupiło już tyle osób, by okrzyknąć ja sukcesem rynku wydawniczego, to nie mogli się mylić.
Mamy świetnych autorów kryminałów, ale co z tego, skoro ich praca porównywana jest z treściami nie mającymi nic wspólnego z gatunkiem. Stoją wtedy na przegranej pozycji, bo ich książki odbierane są jako ciężkie, mroczne i zbyt skomplikowane. Znacznie łatwiej czytać to, co wypełnione jest tylko dialogami i zdaniami, które spokojnie mogły by się znaleźć w słowniku aforyzmów. Przecież na okładce napisane jest „kryminał” więc to musi być prawda.