„Pięćdziesiąt twarzy Lisbeth Salander”, felieton Mikołaja Marceli.

www.unsplash.com/Jakob Owens

Dzisiejszy świat każdego dnia przygotowuje nas na zmiany. I oczywiście jesteśmy skłonni do adaptacji, ale istnieją jeszcze pewne świętości – sprawy, które powinny pozostać niezmienne. Ostatnio – w perspektywie kontrowersji związanych z nadchodzącymi wielkimi krokami premierami amerykańskich ekranizacji Ghost in the Shell oraz Mrocznej wieży opartej na powieści Stephena Kinga – doszedłem do wniosku, że taką świętością są dla nas postacie literackie, komiksowe, serialowe i filmowe, które pokochaliśmy. Nasi ulubieni bohaterowie nie są po prostu figurami stworzonymi przez sprawnego pisarza lub scenarzystę – często są bardziej realne niż otaczający nas ludzie. W przypadku literatury sprawa jest skomplikowana, ponieważ do momentu ewentualnej ekranizacji, są indywidualną i niepowtarzalną konstrukcją każdego czytelnika. Są tacy, jakimi ich sobie wyobrażamy. Problemy zaczynają się, gdy zostają przeniesieni na ekran. Wybór niewłaściwego aktora odtwarzającego naszą ukochaną postać może złamać serce i doprowadzić do bojkotu filmu. A sprawa staje się śmiertelnie poważna, gdy rzecz dotyczy tekstu kanonicznego… Ale potem też nie jest łatwiej – bo co, jeśli już pogodziliśmy się decyzją reżysera i pokochaliśmy postać wykreowaną w jego filmie, a teraz pojawia się decyzja o zmianie aktora, a przez to także naszego ulubionego bohatera?

Piszę o tym wszystkim kilkanaście dni po ostatecznym potwierdzeniu przez Sony, że powstanie kolejna amerykańska ekranizacja przygód Mikaela Blomkvista i Lisbetha Salander znanych z cyklu powieściowego Stiega Larssona. Pewnie się cieszycie? Mi też ta informacja bardzo się spodobała. Jestem fanem zarówno Millenium, jak i ekranizacji jego pierwszej części w reżyserii Davida Finchera. Ale niestety nie mam dla Was dobrych informacji. Zawiodą się fani zarówno cyklu stworzonego przez Larssona, jak i filmu autorstwa Finchera. The Girl in the Spider’s Web będzie bowiem adaptacją czwartej części Millenium (Co nas nie zabije) napisanej przez Davida Lagercrantza. Co więcej, w projekcie nie pojawią się ani Fincher, którego na stołku reżyserskim zastąpi Urugwajczyk Fede Alvarez (odpowiedzialny za filmy Nie oddychaj oraz remake Martwego zła), ani Rooney Mara i Daniel Craig, którzy w Dziewczynie z tatuażem zagrali Salander i Blomkvista. W tym przypadku nie będziemy więc mieli do czynienia z sequelem, lecz rebootem serii.

www.unsplash.com/Nik Shuliahin

Przyznacie, że to co najmniej dziwna sytuacja. Amerykanie decydują się pominąć dwie części napisane przez Larssona i skupić się na dość kontrowersyjnej powieści Lagercrantza, która w końcu jest kontynuacją losów Blomkvista i Salander. Ponadto porzucają genialne kreacje Mary i Craiga oraz maestrię Finchera, by raz jeszcze zacząć wszystko od początku. Najśmieszniejszy jest jednak fakt, że to wszystko nie budzi największego sprzeciwu po ogłoszeniu planów ekranizacji The Girl in the Spider’s Web. Problemem dla fanów jest fakt, że w postacie Lisbeth i Mikeala wcielą się nowi aktorzy. I przyznam, że gdy o tym usłyszałem, ja również dołączyłem do chóru krytyków tej decyzji. No bo jak to? Kto mógłby zastąpić Marę w roli Salander? Potem jednak zmieniłem zdanie.

Zapytacie dlaczego? Jak pewnie wiecie, Lagercrantz uzyskał prawa do kontynuowania cyklu w kontrowersyjnych okolicznościach. Również fani podeszli do autora, znanego wcześniej w naszym kraju przede wszystkim z biografii Zlatana Ibrahimovica, z nieufnością. Wszyscy jednak uspokoili się, gdy Lagercrantz zapowiedział „wierne odtworzenie metody pisania Larssona” i gdy później okazało się, że w powieści rzeczywiście pojawił się świat i wszystkie postacie znane z Millenium – z Lisbeth i Mikaelem na czele. Co więcej, autorowi Co nas nie zabije udało się stworzyć idealną symulację powieści Larssona, mozolnie podejmując otwarte przez niego furtki fabularne i nieustannie powracając do lejtmotywu pierwszych trzech serii, czyli koszmarnej sytuacji kobiet krzywdzonych przez mężczyzn. Zresztą, sam tytuł jego książki wydaje się w tym względzie dość ironiczny, sugerując, że świetnych postaci i niepowtarzalnego świata powieściowego na pewno nie zabije śmierć ich twórcy. Tym sposobem Lagercrantz napisał najprawdopodobniej drugi najlepiej sprzedający się fanfik w historii – drugi po Pięćdziesiąciu twarzach Greya E.L. James.

Stacja metra w Sztokholmie, fot: www.unsplash.com/Felix Mooneeram

Pytanie, jakie jednak nasuwa się w tym momencie, brzmi: czy to jednak ci sami Lisbeth i Mikael co wcześniej? Albo szerzej: czy postać stworzona przez jednego autora, a następnie przejęta przez innego, jest wciąż tą samą postacią, którą pokochaliśmy? Jest ono również zasadne w świecie z jednej strony fanfików, a z drugiej nieustannych ekranizacji powieści. Czy postać na ekranie to ta sama, którą znamy z literatury? Na co dzień prowadzę zajęcia dla studentów na kierunkach sztuka pisania oraz projektowanie gier i przestrzeni wirtualnej. Nie ukrywam, że to pytanie pojawia się od czasu do czasu w naszych rozważaniach. Jest ono dla mnie także istotne jako dla pisarza. Wiem przecież, że fikcyjni bohaterowie są jedynie konstrukcjami i mimo starań autorów, pozostają schematyczni, żyjąc życiem ograniczonym do fabuły.

Czas więc na pierwszą kontrowersyjną tezę: myślę, że postacie wykreowane przez Lagercrantza nie są tymi samymi postaciami, które zaludniają karty powieści Larssona, i między innymi dlatego Rooney Mara nie powinna zagrać Lisbeth w The Girl in the Spider’s Web. Ale to dopiero początek problemów. Przejdźmy do mojego ulubionego stwierdzenia: „To dobry film, ale daleko mu do książki”. Typowe stwierdzenie fana literatury po obejrzeniu ekranizacji ulubionej powieści. Wiadomo: prymat literatury nad kulturą audiowizualną jest czymś niepodważalnym! W ostatnich kilku latach najlepiej widać to na przykładzie fanów Gry o tron – w tym miejscu oczywiście powinno się pojawić standardowe upomnienie o tym, że to nie jest nazwa cyklu tworzonego przez G.R.R. Martina. Takie opinie usłyszeć można było także w odniesieniu do filmu Finchera. Chociaż trudno wyobrazić sobie lepszą ekranizację Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet niż Dziewczyna z tatuażem, po premierze filmu zdania były mocno podzielone. Spory jak zwykle toczyły się wokół wierności obrazu Finchera wobec oryginału. Innymi słowy, wiele osób myślało (i wciąż myśli) o Dziewczynie z tatuażem w kategoriach adaptacji. To zresztą temat, który powraca przy każdej ekranizacji książki, gdy krytycy i widzowie zastanawiają się, czy wersja filmowa dorównuje „oryginałowi”. Problem w tym, że myślenie w kategoriach adaptacji – czyli stosowności, która objawia się w wierności oryginałowi – jest zupełnie nieużyteczne w dzisiejszym świecie i kulturze, co niedawno w swoim świetnym tekście przypomniał Krzysztof M. Maj.

Dlaczego? Ponieważ każda ekranizacja jest już zupełnie nowym dziełem – wizją, w której medium literatury zastąpione zostaje medium filmu, z wszystkimi tego konsekwencjami. Nie można przecież opowiedzieć historii dokładnie tak samo w filmie jak w literaturze, ponieważ funkcjonujący w tych dwóch mediach twórcy mają do dyspozycji zupełnie inne narzędzia i środki determinujące dane medium. Nie sposób oddać niezwykle drobiazgowego i wielowątkowego ducha Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet nawet w ramach niemal trzygodzinnego filmu i to pomimo zapowiadanej przez Stevena Zailliana, scenarzystę Dziewczyny z tatuażem, wierności oryginałowi. Ponadto, dobra ekranizacja może i powinna być samodzielnym dziełem reżysera. Klasyczna adaptacja jest dziś uprawiona jedynie w przypadku ekranizacji lektur szkolnych, których nikomu nie chce się czytać w całości – choć zastanawiam się, czy w takim razie w ogóle warto wracać do tych tekstów. Jednak próba adaptacji współczesnej literatury i to tak znakomitej jak cykl Larssona w skali jeden do jeden, musi okazać się porażką.

www.unsplash.com/Jake Hills

Większość widzów i fanów myśli jednak o ekranizacjach w kategoriach adaptacji. Dlatego zarówno szwedzka, jak i amerykańska wersja – choć w wielu kwestiach pozostawały wierne powieści – spotkały się z zarzutami o pomijanie istotnych wątków i przekręcanie chronologii. Zresztą, wierność to rzecz względna. Fani błyskawicznie po premierze sporządzili wykaz grzechów. Jak wiadomo: Bóg przebacza, fani nie. Ale to właśnie dzięki tym różnicom Dziewczyna z tatuażem jest tak udanym filmem. Jest bowiem przede wszystkim autorską wizją, która w pełni korzysta z możliwości, jakie daje medium filmu. Sygnalizuje to już sam tytuł. Fincher nie zdecydował się na Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet. Zamiast tego przedstawił swoją Dziewczynę z tatuażem. Warto o tym wszystkim pamiętać, kiedy znów usłyszymy krytyka lub fana utyskującego na brak wierności oryginałowi. Bo też dlaczego ma być wierny? Jeśli zechcemy poznać historię powieścią, sięgniemy po nią.

Czas na drugą kontrowersyjną tezę: Rooney Mara nie może zagrać Lisbeth w filmie Lagercrantza, ponieważ będzie to zupełnie inna wizja niż ta, jaką stworzył Fincher w Dziewczynie z tatuażem. Powracamy więc do problemu ekranizacji tekstu literackiego: doboru aktorów odtwarzających kultowe postacie albo – nie daj Boże – ich wymiany. Jak już wspomniałem, temat to szczególnie aktualny, bo już niebawem premiera ekranizacji pierwszej części cyklu Mroczna wieża Stephena Kinga – filmu, który od pewnego czasu bojkotowany jest przez część fanów amerykańskiego pisarza. Iskrą zapalną okazał się casting i decyzja o zatrudnieniu Idrisa Elby (przypomnijmy: czarnoskórego aktora) do zagrania głównej postaci, czyli Rolanda Deschaina, Rewolwerowca (dla którego wzorcem był Clint Eastwood).

Oczywiście w kontekście planów ekranizacji powieści Lagercrantza problem jest zupełnie inny. Zresztą aktorki grające Salander zawsze były świetnie dobierane i nie mieliśmy w ich przypadku tych kłopotów, co we wspomnianej już Mrocznej wieży oraz licznych kontrowersjach wokół ekranizacji anime (wybielenie głównej postaci Ghost in the Shell czy wybór czarnoskórego aktora do roli L w Netflixowej produkcji Death Note). Warto jednak przypomnieć, że zaraz po premierze Dziewczyny z tatuażem wielu fanów miało zastrzeżenia do Rooney Mary. Pojawiły się głosy, że nie sprostała zadaniu równie sprawnie jak Noomi Rapace w szwedzkiej ekranizacji. Co więcej, do roli Salander w The Girl in the Spider’s Web przymierzane są tak świetne aktorki, jak Alicia Vikander, Natalie Portman i Scarlett Johanson, które z powodzeniem mogą ją zastąpić. To jednak wciąż za mało, a lęk przed zmianą również mnie początkowo sparaliżował.

Z drugiej strony, trudno się dziwić. Zmiany aktorów to zawsze trudny temat – wystarczy wspomnieć postać Daario Naharisa w serialu Gra o tron (to było zresztą wyjątkowo nieuczciwe zagranie – widz i tak z trudem łapie się w tym mrowiu postaci i wątków, a tu nagle następuje podmianka aktora i rodzi się paniczne pytanie: „Boże, skąd on się tu wziął? Czy coś mnie ominęło?!”) lub dyskusje wokół Bena Afflecka w roli Batmana (wiecie, sprawa jest tak ważna, że niedawno głos zabrał w tej sprawie sam Hans Zimmer). Co więcej, kontrowersje budzą nawet zmiany aktora grającego Jamesa Bonda, choć mieliśmy pół wieku, aby się do nich przyzwyczaić.

Daniel Craig (ten sam, który u Finchera zagrał Blomkvista) znany jest ostatnio przede wszystkim z roli Agenta 007. Jacek Szczerba, wspominając w Bond. Leksykon moment wyboru Craiga do tej roli, pisze: „Jakież to podniosły się krzyki (wiem, bo sam byłem wśród krzyczących), gdy na szóstego odtwórcę roli 007 wybrano Anglika Daniela Craiga (rocznik 1968). Narzekano, że jest blondynem (a Bond musi być brunetem), że jest za niski (jako jedyny 007 ma mniej niż 180 cm wzrostu), że ma odstające uszy i prostacką gębę kierowcy ciężarówki, a na dokładkę przypomina Władimira Putina!” Cóż, Craig wydawał się niegodnym następcą Pierce’a Brosnana, a dla wielu fanów nadal nim jest i dlatego bojkotują filmy z jego udziałem. Ale gdy niedawno ogłoszono, że może zostać zastąpiony przez rudego Damiana Lewisa znanego z seriali Homeland i Billions lub wspomnianego już czarnoskórego Idrisa Elbę, znów podniosły się głosy oburzenia i Craig najpewniej zagra Bonda w kolejnym filmie.

Sztokholm, fot: www.unsplash.com/Jon Flobrant

Pomimo tego wszystkiego, choć sam jestem fanem kreacji zarówno Noomi Rapace, jak i Rooney Mary, myślę, że zrezygnowanie z udziału tej drugiej w przedsięwzięciu Alvareza jest jedynym słusznym krokiem – a na pewno najuczciwszym w stosunku do widza. Wszak Lagercrantz nie jest Larssonem i jego postacie to niekoniecznie te same postacie, które pojawiły się w pierwszych trzech częściach. Z tego powodu Blomkvist i Salander Lagercrantza, to nie Blomvist i Salander Larssona. Poza tym Alvarez nie jest Fincherem. Jego film będzie zupełnie innym filmem i zupełnie inną wizją przygód Salander i Blomkvista. Dlatego w tym przypadku – bardziej niż w jakimkolwiek innym – zmiana aktorów grających główne postacie wydaje się wręcz konieczna. Pamiętajmy więc, że ekranizacja to zupełnie nowy tekst, odmienny od powieści, na której został oparty. Może zatem traktujmy go jako okazję do zakochania się w innej wersji naszej ukochanej postaci – choć wiem, że czasami to trudne – a nie do jej znienawidzenia. Dlatego życzę sobie i Wam, aby Alvarez potrafił zdystansować się do literackiej wizji Lagercrantza i zaprezentować w filmie swoją własną niepowtarzalną wersję Lisbeth i Mikaela. I tu ostatnia kontrowersyjna teza: tego, czego należy życzyć twórcom ekranizacji powieści, nie jest wierność oryginałowi, ale własne, niepowtarzalne opowiedzenie znanej już historii i postaci – takie opowiedzenie, które zostanie z nami na lata. Jak Dziewczyna z tatuażem Finchera.

Mikołaj Marcela – specjalista od popkultury, Jamesa Bonda i żywych trupów. Pisarz, autor książek Bycie w śmierci. Athanatopia (2017), Niemartwi: Ciała wasze jak chleb (2015) i Monstruarium nowoczesne (2015). Nauczyciel akademicki, na Uniwersytecie Śląskim wykłada na kierunkach sztuka pisania, filologia polska oraz projektowanie gier i przestrzeni wirtualnej.