„Polski kryminał potrzebuje odświeżenia”, rozmowa z Marcinem Wrońskim

Marcin Wroński, fot: Marcin Łobaczewski

No i stało się, Zyga Maciejewski odchodzi na zasłużoną emeryturę. Po dziesięciu latach ciężkiej pracy. Marcin Wroński postanowił rozstać się ze swoim głównym bohaterem. Czy definitywnie? Sądzę, że nie. Pewnie Zyga jeszcze powróci, gdzieś wypłynie. Kiedyś. Teraz autor z Lublina skupia się na nowej książce, czyli współczesnej powieści satyrycznej, która powinna się ukazać w pierwszych miesiącach przyszłego roku. Natomiast w bliższej perspektywie, bo już jutro, będzie mogli kupić „Gliny z innej gliny”, czyli cykl opowiadań o Maciejewskim. Kto te opowiadania napisał? Czy można znudzić się bohaterem, którego się stworzyło? Obejrzyjcie naszą rozmowę. Jeszcze jedno: poniżej możecie przeczytać fragment jednego z opowiadań.

Był w Grecji jeden cwaniak. Jak mu stało w metryce, nie wasza trefna broszka, dość że dla swojej ferajny ten urka prawilny był Tantal, takie miał pseudo oryginalnościowe. Zblatował się na lewo i prawo, pił jak równy z ważniakami i najlepsze kurwy były jego, forsą szastał i trząsł nie tylko swoją dzielnicą, ale całą Grecją, pod hajrem. Miał raz kosę na jednego frajera, to go zrobił na mokro i byłoby jak zwykle git, tyle że Tantal fest
przecwaniaczył. Kazał gościa pokroić jak chabaninę i zrobić z niego zakąskę do gorzały, i podać jego koleżkom, którzy nie wiedzieli, co szamią. Jak się wydało, wiadomo, dintojra i nie było zmiłuj. Obuli Tantala w trepy z betonu i wsadzili do wody po szyję, i tak cwanie przywiązali do deski, że nie mógł się schylić i napić, chociaż go suszyło. Nad głową na sznurkach powiesili mu piwo i kiełbasę niziutko, że jakby stanął na palcach, toby sięgnął, tylko jak to zrobić w betonowych butach?

Ten zgrywny bałach opowiedział pod celą jeden polityczny, którego zresztą zaraz przenieśli najpierw do drugiego skrzydła, potem chyba do Wronek, ale Staszek Sójka pseudo Chojrak zapamiętał każde słowo. Nic dziwnego, że w Grecji to mają dintojry, że strach; oni robili już niezłą grandę, kiedy czyło wyjrzeć bokiem między blindą a murem i już ponad dachami Podzamcza widziało się Bramę Grodzką, a przed nią róg knajpy Joszke Flaka, nawet kawałek szyldu, ten z wyrysowaną flszką. Gdyby Staszek jakimś cudem chociaż na godzinę wyrwał się z buchty, u Flaka w kwadrans dowiedziałby się, co na mieście, a co u Hanki, która od roku nie odezwała się słowem, przekazałby grypsy i proszę bardzo uprzejmie, dalej mógłby kiblować do krechy! Z lżejszym sercem. Tylko nie było jak; gady pilnowały bramy jak kundle furtki, a jeszcze jeden stał zawsze z karabinem na baszcie. Dwa strzały, pierwszy Sójce w plecy, drugi w powietrze, niby że ostrzegawczy. „Stój, bo strzelam”, wymamrocze pod nosem i koniec balu, panno Lalu!

Dlatego Staszek odsiedział swoje co do dnia. Zdał majdan, pokwitował depozyt, z władzą był rozliczony. Napadł go jeszcze, bo jakże inaczej, gość z Patronatu Opieki, ale koleżka nasz wyjaśnił mu grzecznie, że jak ma nagraną robotę, to owszem, lecz w kwestii pracy za dwa złote dniówki to nie do Staśka z taką mową. Gdzie poszedł, ledwo zaciągnął się wolnością, jasne jak żarówka, chyba że kto frajer!

Trupów hurtowo trzech