„Pisarz nie dostaje gratisów”, czerwcowy felieton Bartosza Szczygielskiego

Bartosz Szczygielski, fot: Maksymilian Rigamonti/ Wydawnictwo WAB

W momencie, kiedy Szczepan Twardoch ogłosił, że będzie poruszał się Mercedesem, wiele ludzi oszalało. Oczywiście mam na myśli ten specyficzny rodzaj ludzi, którzy komentują pod artykułami na Onecie, a nie przychodzą na spotkania autorskie. Może i sprawa jest już wiekowa, to zacząłem się ostatnio zastanawiać, dlaczego pisarz nie dostaje gratisów. Czy jesteśmy gorsi od blogerów?

Pisarz, czy w ogóle jakikolwiek twórca, najlepiej jakby był biedny. Nic tak nie pobudza kreatywności, jak pusta lodówka i widmo komornika. Przecież to logiczne, że im mniej się ma, tym chętniej się pracuje, by w efekcie można mieć trochę więcej, niż dotychczas. Chodzi mi o taki skok jakościowy, że zamiast chleba smarowanego nożem, człowiek zajada się makaronem z truskawkami. O ile ich cena spadnie poniżej 10 złotych za kilogram.

Czemu o tym piszę? Nie dlatego, że spojrzałem na stan swojego konta, który dość jasno daje mi do zrozumienia, że starczy mi pieniędzy do końca życia, jeżeli umrę w przyszły czwartek, ale przez… Instagram. Wiecie, dziś jeżeli chcemy, by usłyszało o twórcy więcej osób, niż jego rodzina i te pięć osób, które przez przypadek kupi książkę, bo była promocja, należy się odrobinę postarać. To nie tylko rola marketingu, za który odpowiada wydawnictwo, ale także samego twórcy. A to oznacza, że pisanie schodzi czasami na dalszy plan, choć nie powinno.

www.unsplash.com/Rami Al-zayat

Uwielbiam kontakt z czytelnikami. To najlepsza część pisarskiej roboty zaraz po tym, kiedy dociera do mnie, że stworzyłem interesującą historię i ta pojawi się na księgarskich półkach. I jako, że z platform komunikacyjnych do wyboru mam Facebooka i Instagram, to staram się z nich dość często korzystać. Nie wiem, czy wiecie jak działają algorytmy odpowiedzialne za filtrowanie treści, które wam się wyświetlają, ale ja wiem. Przynajmniej na tyle, na ile developerzy zechcieli podzielić się tą wiedzą z innymi. Teraz najważniejsze będą zainteresowania użytkowników, czyli treści z którymi weszli oni w interakcję. Zmieni się chronologia wyświetlania, a pod uwagę będzie brany także czas, który spędzamy w aplikacji. Ma też być większa różnorodność proponowanych nam postów.

Obecnie mój Instagram wyświetla mniej więcej cztery rodzaje zdjęć – książki (bo wiadomo), świnki morskie (zastanawiam się, jak zmonetyzować prosiaczka, który właśnie podgląda jak powstaje ten felieton), streetphoto (dziewczyna robi świetne zdjęcia) oraz Tom Hardy na przemian z Bradem Pittem (nie pytajcie). I widząc pierwszy z rodzajów fotografii, dość często dostrzegam, ile blogerzy dostają rzeczy od wydawnictw, które nie są książkami. I to nie tylko od wydawnictw. Wiecie, rzeczy takie jak wino, notesy, magnesy czy torby. Rzeczy, których głównym zadaniem, jest znalezienie się właśnie na Instagramie i sprawienie, że tytuł wokół nich się sprzeda. Przecież to prosta psychologia, bo im więcej dostaniemy za darmo, tym większą presję czujemy, by się zrewanżować. Zdjęcie na Instagramie często jest takim właśnie rewanżem (przemilczmy pozytywną recenzję). Czy to przekłada się na kupowanie książek? Trudno ocenić, ale nie widziałem jeszcze nigdzie zdjęcia, linkującego bezpośrednio do sklepu wydawnictwa.

Zacząłem się zastanawiać, czemu ja nie dostaję gratisów? Wprawdzie liczba moich followersów (piękne słowo), jest mniejsza, niż oszałamiająca, ale widziałem blogerów z gorszymi zasięgami, ale za to z gratisami. Może istnieje przeświadczenie, że pisarze są od pisania, a nie polecania książek czy kremów do twarzy, ale to tak samo, jakby założyć, że piłkarze są od biegania, a nie od reklamowania parówek czy nowych telewizorów. Ja też mam telewizor, a nawet konsolę, a jakoś nikt nie wali do mnie drzwiami i oknami.

Piosenkarze czy aktorzy mają łatwiej, bo mają „ryje”. Coś, co producent szamponu może sprzedać, bo ludzie wiedzą, jak dana osoba się prezentuje. Nie są tylko nazwiskiem na okładce. Marzy mi się to, żeby zapraszali pisarzy do telewizji śniadaniowych, by mówili nie tylko o nowej powieści, ale o tym, jak się ubierają, jakiego proszku używają i ile czasu spędzają w kuchni. By stali się kimś więcej i wyszli do świata, a czytelnicy mogli się z nimi identyfikować. Na targi książki przychodzą tłumy, ale to nie wystarcza. Owszem, nie każdy z pisarzy ma taką potrzebę, by pokazywać się światu i woli tylko pisać. To najważniejszy element naszej pracy, nie da się temu zaprzeczyć, ale świetnie byłoby mieć możliwość zaistnienia na innym polu. Nie twierdzę, że chce zostać blogerem książkowym, bo nie chce. Do reklamowania parówek też specjalnie mi nieśpieszno, ale tytuł na PlayStation 4 od Sony mógłbym ograć, bo jest to spójne z tym, czym się interesuję. To oczywiście mrzonka, bo za rzadko publikuję nowe posty i za mało osób je lubi, by doszło to do skutku. Nie wiem nawet czy bym to zrobił, bo zdecydowanie o wiele bardziej od robienia zdjęć, wolę pisanie książek. Na tym się znam i tego zamierzam się trzymać.

www.unsplash.com/Sabri Tuzcu

Jednak marzy mi się sytuacja, gdzie to pisarze będą wyznaczać trendy, a nie musieć za nimi gonić, by dalej pozostawać w kręgu zainteresować swoich czytelników. Skąd mam do cholery wiedzieć, który # nie da mi teraz shadowbana. Nie mam czasu na szukanie tej informacji. Kolejne strony się same nie napiszą. Kiedy zmienią się algorytmy dobierające wyświetlane treści, twórcy przepadną w newsfeedzie, bo nie wpiszą się w nowe wytyczne. Zwyczajnie nie będą mieli czasu na to, by za nimi gonić.

Pisarz ma dostarczyć produkt i powinien się cieszyć, jeżeli nie utonie on pod zalewem gratisów na opublikowanym zdjęciu.