Co trzeci Szwed marzy o tym, żeby napisać książkę, marzenie to jest tak wielkie, że po drugiej stronie Bałtyku wychodzi dwumiesięcznik „Skriva” (Pisanie) przeznaczony tylko dla osób, które chcą zostać pisarzami. Pismo ma nakład 40 tys. egzemplarzy. Dla porównania dwumiesięcznik Gazety Wyborczej „Książki. Magazyn do czytania” wychodzi w nakładzie 14 tys. i jest to, jak czytam, „na polskim rynku imponująca liczba”.
Jednak w temacie głodu pisania w Polsce też jest coś na rzeczy. Młodzi ludzie szaleją na punkcie self-publishingu na Wattpadzie. Wywodząca się stamtąd „Rodzina Monet” Weroniki Anny Marczak jest w zasadzie jedyną książką, którą nieustannie promuje największy w Polsce sklep sieciowy, który kiedyś był księgarnią, a teraz są w nim też książki, ale coraz więcej innych rzeczy. Jak jest w zwykłych księgarniach nie wiem, ponieważ w Warszawie właściwie już ich nie ma. Słynący z miłości do książek prezydent miasta ma to ewidentnie w tak zwanym głębokim poważaniu. O tym, co mogłoby zrobić miasto, by pomóc księgarniom napiszę tu także, ale w sierpniu.
www.unsplash.com/Aaron Burden
Tak czy owak, zarówno w Polsce, jak i w Szwecji mamy dziś do czynienia ze zjawiskiem gwałtownej demokratyzacji rynku (coraz więcej ludzi pisze i wydaje!) W Polsce zjawisko to połączone jest z bardzo niedemokratycznym łamaniem praw pisarzy, np. przyzwalaniem przez państwo na to, by na książkach zarabiali najwięcej dystrybutorzy (takie rzeczy da się regulować prawem). Ostatnio o mały włos nie przeszłaby ustawa, która zapewniała tantiemy aktorom czytającym audiobooki, ale nie dawała ich samym autorom książek – szczęśliwie sprawę uratowała Unia Literacka.
W Szwecji pisarzy znacznie lepiej chroni prawo, tradycyjne wydawnictwa dają im większe zaliczki niż w Polsce, za to droga do debiutu jest trudniejsza niż w naszym kraju. Tradycyjne wydawnictwa wydają mniej, ale staranniej. Może właśnie dlatego, to tu, w Szwecji, tak bardzo rozwinęły się nowe typy usług pozwalających każdemu, kto tego zapragnie, na wydanie własnej książki.
„Od jakiegoś czasu to autorzy, a nie czytelnicy są największymi konsumentami na rynku” pisze z przekąsem Lukas Adamsson, wydawca tradycyjny, krytyczny względem popularności self-publishingu, który często nie sprzyja literackiej jakości. Krytycy zarzucają tak wydanym książkom niedostatecznie dobrą redakcję. Pisze się też o tym, że książki takie najczęściej znikają, że bez pomocy tradycyjnego wydawcy nie są w stanie zaistnieć w świadomości czytelników. Nie jest to jednak do końca prawda, popularna autorka szwedzkich kryminałów Emelie Schepp swoją pierwszą książkę „Naznaczeni na zawsze” wydała własnym sumptem. Książka sprzedała się w 40 000 egzemplarzy, dziś jej wznowienia wydaje szacowne wydawnictwo Norstedts, a w Polsce Sonia Draga.
www.unsplash.com/Renee Fisher
Poza tym w Szwecji od self-publishingu lepiej rozwinął się rynek wydawnictw hybrydowych, które są czymś podobnym, ale jednak innym. Dobre wydawnictwo hybrydowe gwarantuje nie tylko druk, ale także redakcję, korektę i dystrybucję książki, czasem również promocję, wszystko zależy od umowy z autorem i specyfiki wydawnictwa. Istnieją na przykład wydawnictwa hybrydowe, które łączą współpracę z autorami subsydiującymi wydanie swoich książek z tradycyjną działalnością wydawniczą, czyli taką, w której autor dostaje zaliczkę.
Max Hjelm, dziennikarz „Dagens Nyheter” twierdzi, że fakt, iż branża literacka krytykuje wydawnictwa hybrydowe jest błędem, choć zarazem to zrozumiałe: „że wydawcy i autorzy, którzy już weszli do branży, sprzeciwiają się konkurencji”, zwłaszcza, że „wydawnictwa hybrydowe oferują sposób na obejście strażników, którzy tradycyjnie decydowali, kto może być publikowany.” Według Hjelma nie ma jednak nic złego w tym, że istnieje tradycyjny rynek książki oraz możliwość wydawania książek, które nie są dziełami literackim, za to są czyimś spełnionym marzeniem. Jedni wydają przeznaczone na marzenia pieniądze na drogie zegarki i podróże, a drudzy chcą wydać własną książkę i to „nie musi być nieracjonalne, nawet jeśli wydawnictwo hybrydowe nie oferuje takich samych usług korektorskich, redaktorskich czy marketingowych jak wydawnictwo tradycyjne.” Większość autorów takich wydawnictw nie pragnie też zarobić fortuny „wydają książkę, bo sprawia im to radość.”
Podobnie myśli o tym pisarka Anita Goldman, która od lat prowadzi kursy pisania autobiograficznego. Większość uczestników jej kursów to osoby starsze. Chcą przeanalizować swoje życie poprzez opisanie go. Nie mają ambicji stania się pisarzami, ale chcą opowiedzieć swoją historię, być może wydać ją w iluś egzemplarzach dla najbliższych. Pisanie bywa doskonałą formą pogłębiania samoświadomości, autoterapią, a także sposobem komunikacji, dokumentem czasu. To z takich powodów pisał Jan Chryzystom Pasek, albo święty Augustyn. Czy mieli prawo do swojej opowieści? Oczywiście, że tak. Czy byli pisarzami? Czy trzeba być pisarzem, żeby pisać? Czy trzeba być pisarzem, żeby wydać opowieść o swojej rodzinie? Albo swój pamiętnik?
www.unsplash.com/Gülfer ERGİN
Bardzo mnie ten temat fascynuje, zwłaszcza, że od jakiegoś czasu sama prowadzę kursy pisania. Są na nich wyjątkowo zdolni ludzie i wiem, że za jakiś czas bardzo tradycyjne wydawnictwa wydadzą świetne książki niektórych z nich. Ale na kursach pojawiają się też osoby, które chcą pisać, żeby lepiej zrozumieć siebie. Albo opowiedzieć jedną, ważną dla ich życia historię. Albo pobyć z innymi kochającym czytanie i pisanie ludźmi.
Rynek wydawnictw hybrydowych (nie mylić z czystym self-publishingiem) dopiero się w Polsce rozwija. Bardzo jestem ciekawa, czy wywoła to jakąś debatę. Na pewno jest tak, że ta kolejna rewolucja na rynku, która oznacza, że każdy, kto może przeznaczyć na ten cel jakąś sumę, może wydać książkę ma w sobie elementy irytujące i niepokojące, zwłaszcza dla ludzi pióra w tradycyjnym stylu, wydających w tradycyjnych wydawnictwach (sama do takowych należę) i mających ambicję tworzenia prawdziwej literatury. W Polsce może to uwierać jeszcze bardziej niż gdzie indziej. No bo skoro przeciętny pisarz strasznie mało na swoim pisaniu zarabia, skoro książki jako produkt półwartościowy przeceniane są od dnia premiery, a Ministerstwo Kultury w swojej trosce o prawa autorskie myśli raczej o aktorach niż o ludziach pióra, to fajnie byłoby mieć chociaż poczucie, że naprawdę nie każdy, o nie każdy może wydać książkę.
Chciałoby się też myśleć, że książka to jest zawsze produkt odchuchany przez redaktorów, wypieszczony przez korektę, pięknie wydany i tak wartościowy, że obcowanie z nim jest rozwijające. Szkopuł w tym, że od dawna znajdujemy się w sytuacji, gdy także tradycyjne i niby dobre wydawnictwa wydają książki z byle jak zrobioną redakcją, albo w fatalnych przekładach (nie będę już rzucała tytułami i nazwiskami, ale kto śledzi polski rynek wydawniczy, ten wie).
Może w takim razie nie ma co udawać, że książki są zawsze literaturą, a pisać mogą tylko profesjonalni pisarze i ludzie obdarzeni literackim talentem. Może jest tak, że każdy ma prawo do swojej opowieści, a pisanie może być nie tylko sztuką, ale także terapią, podtrzymywaniem rodzinnej pamięci, poszukiwaniem siebie, głęboką komunikacją? Może to po prostu głęboko ludzkie, może opowiadam, więc jestem?
Katarzyna Tubylewicz