Żyjemy w idealnym świecie, a przynajmniej tak muszą myśleć marketingowcy, bo według nich, co druga książką to bestseller. Wystawki w księgarniach zmieniają się szybciej, niż oferty w gazetkach promocyjnych największych supermarketów. Można by pomyśleć, że to bardzo dobre wieści, bo skoro tak się dzieje, to oznacza zainteresowanie klientów. Szkoda tylko, że to nieprawda, a smętarz dla książek stał się faktem. I to pewnie więcej, niż jeden.
Nawiązanie do książki Stephena Kinga w tytule, jest nieprzypadkowe. Wprawdzie nie zamierzam udawać się na zapomniany cmentarz i grzebać tam czegokolwiek, ale byłoby to dość interesujące rozwiązanie. W powieści Kinga pogrzebane osoby wracały do życia, choć niekoniecznie w takiej samej formie, jak przed śmiercią. Widząc, co ostatnio opublikowane zostało na Facebook’u „Toruńskie Księgarnie Kameralne”, nie powiem, że pękło mi serce, ale poczułem, że przydałby się zmiany. I to duże.
Jeżeli nie wiecie, co tam zamieszczono, pozwólcie, że wam wyjaśnię. Duża, żeby nie powiedzieć gigantyczna hala, która wypełniona jest książkami. Można pomyśleć, że to świetna sprawa, ale to nie targi czytelnicze, ale potężna wyprzedaż, gdzie książki leżą w kartonach, na ziemi i cholera wie, gdzie jeszcze. I nie są ułożone, ale rzucone byle gdzie i byle jak. Prawdopodobnie to przez samych zwiedzających halę, którzy przebierają między tytułami i próbują znaleźć wartościową pozycję. Takich tam raczej nie brakuje, a co więcej, kosztują „piątkę”. Wygląda to smutnie, a już szczególnie dla autora, który wie, ile pracy kosztuje stworzenie powieści. Tylko, że autor w całym tym biznesie ma niewiele do powiedzenia, a jeżeli mam być szczery, to do powiedzenia ma zero.
www.unsplash.com/Masaaki Komori
Wyprzedaż książek (nowych, przywiezionych wprost z wydawniczych magazynów) to pokłosie tego, jak wydawnictwa podchodzą do powieści. Wypuszczają co tylko mogą i najszybciej jak mogą, licząc na to, że któraś z nich „zaskoczy”. Wiecie, prawdziwy bestseller, a nie sztuczne pobijany blurbami i pięknie skonstruowanymi zdaniami o niczym. W końcu każdy może napisać, że „Powieść chwyci cię za gardło i nie pozwoli złapać tchu” czy „Trzymający w napięciu bestseller, który zachwycił czytelników”.
Rocznie pojawia się w Polsce ponad trzydzieści tysięcy książek, ale oczywiście nie wszystkie są beletrystyką. Mamy przecież poradniki, albumy czy opracowania naukowe. Te ostanie uważam za więcej niż potrzebne, a pierwszą pozycję pozwólcie, że przemilczę. Czy naprawdę rynek potrzebuje kilkunastu poradników o tym samym albo kilkudziesięciu książek z przepisami na potrawy z jagód goi? Oczywiście przesadzam, ale wydawcy także. Mamy nadprodukcję powieści i nie powiecie chyba, że świat cokolwiek by stracił, gdyby niektóre z nich się nie pojawiły. Książki mogą służyć rozrywce, ale czy wymagam za dużo chcąc, by nawet takie pozycje były napisane chociaż… poprawnie.
Na pierwszym miejscu w Top Empik znajduje się pewna perełka. Powieść „365 dni”, która reklamowana jest, jako połączenie „50 twarzy Grey’a” oraz „Ojca chrzestnego”. Wierzcie mi lub nie, ale oba te tytuły zostały poniżone samym faktem, że znalazły się na okładce. Dodam, że nie czytałem całości, zadowoliłem się fragmentem. W pierwszych scenach, mafijny boss wraca z ważnego i niebezpiecznego spotkania, gdzie podjeżdża na lotnisko. Czytelnik dowiaduje się wtedy, że facet zabrał ze sobą „swoich ludzi”, by ci wywarli na spotkaniu odpowiednie wrażenie. Szkoda tylko, że cały czas podczas niego, byli na lotnisku. Potem główny bohater gwałci stewardesę oralnie swoim nabrzmiałym sprzętem, ale to żaden problem, bo następnie jej dziękuje. Literówki i styl to kolejna rzecz, która sprawia, że zaczynam wątpić w przyszłość rynku wydawniczego.
www.unsplash.com/Jamie Taylor
Liczy się tylko to, by wydawać wszystko i to w jak największych ilościach. Potem wyrzucić worek pieniędzy na promocję lub mieć nadzieję, że sam autor jest na tyle rozpoznawalny w sieci, że koszty marketingu spadną do minimum. Co z innymi, bardziej wartościowymi powieściami? Cóż, też trafiają do księgarń, ale odroczone terminy płatności robią swoje. Koszty wystawienia na półki też. Czy zdarza się, że sklepy biorą książki, które nawet nie zostają otworzone i wystawione na półki? Tak sądzę. Książki wracają do wydawcy, a jego magazyny nie pozwalają na to, by wszystko przechowywać. W końcu jak wydaje się wszystko, co tylko można, trudno spodziewać się innego rezultatu. Trudniejsze w odbiorze książki mają „pod górkę”, bo marketing musi się bardziej postarać, by je sprzedać. Tylko po co się starać, skoro wyniki robią tandety?
Autor taki jak ja, zaczyna się zastanawiać, czy jest w ogóle sens pisania kolejnej powieści. Ta może zostać zamordowana przez dział promocji i skończyć na smętarzu. Szkoda tylko, że książki, które tam trafiają, nie będą miały już drugiej szansy.
Bartosz Szczygielski