To już 33 lata. Właśnie wtedy, 19 marca 1985 roku Leopold Tyrmand zmarł na zawał serca. Jak pewnie wiecie, o autorze „Złego” można mówić i pisać dużo. Zanim oddam głos, a właściwie stronę, Marcelowi Woźniakowi, autorowi książki „Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka, jak moje życie”, bardzo Was zachęcam żebyście sięgnęli po listy Tyrmanda i Mrożka. Jest to lektura, która wzrusza, bawi i uczy, tak w skrócie. Teraz już zostawiam Was z Marcelem, który przybliży Wam postać Leopolda Tyrmanda.
Zmarł, jakby kula przeszyła mu serce – napisał w 1985 roku Sławomir Mrożek i było w tej metaforze coś z westernu. Z pisanej w dalekiej Ameryce historii o samotnym szeryfie, który sądził, że kurz po bitwie już opadł, gdy wtem – zza zakrętu – wychyliła się lufa colta.
Polecieli do Fort Myers na Florydzie. Znajomi zostawili im na kilka dni dom. Był marzec 1985 roku i miały to być pierwsze po długiej przerwie wakacje Lolka, Mary Ellen i dzieciaków. Ciężko powiedzieć, kiedy w życiu Tyrmanda był przestój, ale z pewnością połowa lat 80. była bardzo intensywna. W Londynie w 1980 roku wydano Dziennik 1954, książka zrobiła spore zamieszanie. Odkopanie starych historii i kontrowersje wokół edycji tekstu (oskarżano Tyrmanda, że to apokryf) sprawiły, że ocenzurowany w 1966 roku autor Filipa znów wskoczył na orbitę zainteresowań polskiej inteligencji. Jego trafna diagnoza socjalizmu uderzała ze zdwojoną mocą: w Polsce wrzało i potrzebne były takie świadectwa, ostre jak brzytwa szpilki wbijane w aparat władzy.
W 1981 roku został ojcem bliźniaków. Kilka miesięcy później poleciał do Chin, wytypowany przez prezydenta Reagana do delegacji wybitnych amerykańskich pisarzy. Choć pracował w małym ośrodku kulturalnym i jego walka o sprawę odbywała się gdzieś na marginesie mainstreamu, jego nazwisko było znane. W Polsce wznowiono prace nad ekranizacją Złego. Amerykańska polonia zapraszała Tyrmanda na spotkania w Chicago. Jeździł z odczytami.
– Sytuacja polityczna zmieniała się i Tyrmanda słuchali ludzie z lewej i prawej strony – wspomina Zbigniew Stańczyk. Spotkał Leopolda na Uniwersytecie Stanforda w Paolo Alto około roku 1981. Nie przypuszczał wtedy, że kilka lat później będzie opracowywał archiwa po zmarłym pisarzu. Do Kalifornii trafił z Wrocławia. Po ogłoszeniu stanu wojennego nie mógł wrócić, bo był w Solidarności. Pod koniec lat 80. dostał pierwsze zlecenie – papiery po Tyrmandzie. W Paolo Alto został na wiele lat, niedawno wrócił do Polski. – Pamiętam, jak staliśmy tam w ciepły dzień. Był w znakomitej formie.
W 1984 roku wybudowali nowy dom. Mary Ellen zadbała o wystrój, Leopold odświeżył nad deską kreślarską umiejętności, jakie ćwiczył w 1938 w Paryżu, na wykładach u Le Corbusiera i w pracowni Marcela Chappey’a.
Z zapisków Tyrmanda widać, że pod koniec roku porządkował papiery. Oberwało się choćby Jackowi Woźniakowskiemu. Kreślił notatki na starych listach, notował, na kim się zawiódł, a z kim pozostał w dobrej komitywie.
– Jesteś moim najstarszym żyjącym przyjacielem – napisze mu w liście Leopold Łabędź. Siedzieli w jednej ławce przed wojną, w warszawskim gimnazjum na Wilczej 41. Pod koniec lat 70. Łabędź opisze w „The Times” historię Tomasza Strzyżewskiego i słynnej Czarnej księgi cenzury PRL.
Ostatnie zdjęcie Tyrmanda, to 4. urodziny dzieci. Ostatnie notatki pochodzą z początku marca. Niedługo potem przychodzi czas na urlop.

Czwarte urodziny dzieci. Ostatnie zdjęcie Leopolda. Archiwum Mary Ellen Tyrmand
Fort Myers reklamowane jest, jako miejsce o najpiękniejszych na świecie zachodach Słońca. Dla Tyrmanda, pływającego podczas wojny na statkach, Słońce na horyzoncie oceanu zaszło poraz ostatni.
Złapał się za serce i runął na ziemię. Dzieci obudziły się, nie wiedziały co się dzieje. Matka wybiegła na ulicę. Ktoś zadzwonił po pomoc.
– To była chwila. Jeden moment, i już nie żył – wspomina Mary Ellen. W jej mieszkaniu na Brooklynie wiatr gwiżdże w grzejnikach. Mieszka na najwyższym piętrze budynku. – Mam w pamięci wyrwę. Nie pamiętam kolejnych miesięcy, ani pogrzebu. Wszystko zorganizowała moja matka.
To dlatego pochowano go na Long Island, na żydowskiej nekropolii – tam, gdzie chowano rodzinę jego żony. Sam praktykującym Żydem nigdy nie był.
– Miałam tylko przed oczami urwany film. Jak łapie się za to serce. Kiedy zadzwoniłam na pogotowie, zorientowałam się, że nie znam adresu. Zajmowałam się dziećmi, Leopold zorganizował wyjazd… – mówi, a jej oczy błądzą gdzieś w dalekiej przeszłości. – Mam świadomość, że on nie był tylko mój. Był pisarzem, osobą publiczną. Jego historia musi zostać opowiedziana. Więc powiedziałam to, a teraz zostanie to zapisane na wieki…
Jej ostatnie słowa jeszcze długo pobrzmiewają echem.
O jego amerykańskim życiu wiedziało niewielu. Gdy 16 marca 1965 przekroczył Most Przyjaźni w Cieszynie, jego ówczesna żona – Barbara Hoff – sądziła, że wróci. Pakowała mu walizki w Krakowie, w mieszkaniu Janki Iphorskiej.
– Weź smoking, przyda ci się! – krzyczała.
– Niczego nie potrzebuję! – emocjonował się Leopold i rozrzucał ubrania szerokim gestem. A Basia umiała pakować walizki. Potrafiła tak złożyć stos ubrań, że mieściły się do malutkiej torby. Nic dziwnego – projektowała ubrania przez pół wieku. Niedawno znów zaczełą pisać w „Przekroju”.

Samotnik na prawicy. Archiwum Matthew Tyrmanda
– Ja coś czułem, że on już nie wróci – miał po latach powiedzieć Ludwik Jerzy Kern. Znali się z „Przekroju”. Kiedyś, podczas składania numeru w krakowskiej redakcji, zaczęli rzucać w siebie piłką do kosza. Ta niespodziewanie spadła, rąbnęła w makietę i wszystkie czcionki rozsypały się w drobny mak.
Kern wiedział, że Lolek nie wróci. Innego zdania była Basia.
– Nie sądziłam, że wyjeżdżał na zawsze – dodała po półwieczu.
Profesor Najder na pytanie o okoliczności wyjazdu Tyrmanda długo milczy, gdy pijemy w 2016 roku kawę w Batidzie na Krakowskim Przedmieściu. Pierwszego dnia w ogóle nie przyszedł, pomyliły mu się dni. Kiedy się zjawił nazajutrz i spytał „to dziś?’, przytaknąłem. Jak mogłem nie przytaknąć znawcy Josepha Conrada.
– Mówiliśmy sobie o wszystkim, tak mi się wydawało. Tymczasem po latach okazało się, że skrywał wiele tajemnic – mówi, dopijając kawę z nieporęcznie pięknej filiżanki. Długo patrzy na rozprutą elewację Hotelu Europejskiego, którego budowla wygląda, jak u Słonimskiego w Dwóch końcach świata. – Czy to jest przyjaźń, jeśli nie mówi się sobie takich rzeczy? A on wtedy wyjechał i po prostu zniknął na zawsze. Przyjaciele tak nie robią.
We Wniebostąpieniu Tadeusz Konwicki pisze w kilku miejscach frazę „gdyby pan Lolo nie wyjechał…” Bohaterowie co rusz go wspominają, grając na wojskowym boisku w kosza.
Ale Lola już nie ma. 16 marca 1965 wyjeżdża w Cieszynie na Zachód. Zabiera ze sobą maszynę do pisania, papier, czekoladę, papierosy, jakieś figurki z Cepelii. Modlitewnik.
Most Przyjaźni w Cieszynie wiele przyjaźni przerywa na zawsze. W Polsce po Tyrmandzie zostaje Zły, zaczytywany nocami, pożyczany od znajomych. Biały kruk. Bestseller. Zostaje także sława bikiniarza i „człowieka w kolorowych skarpetkach”. Cenzura i „życzliwi” przyjaciele skutecznie dbają o przykrycie wspomnień o pisarzu pijackimi anegdotami i etykietą kolorowego pajaca. Robili to już za jego życia, wystarczy zajrzeć do akt IPN-u. A w latach 70. wystarczyło skuć ściany. W mieszkaniu na Mariensztacie drugi mąż Basi Hoff wyrwał z tynku całe metry kabli z podsłuchami.
Mało kto wiedział, że w Ameryce Tyrmand był równie sławny. Jego reportaże o Ameryce z „The New Yorker” czytywane były nie tylko w kraju – zebrane w książkowej formie przetłumaczono nawet w Tajlandii. Nie napisał nigdy wielkiej, amerykańskiej powieści, ale został cenionym publicystą. Po wydarzeniach marcowych w 1968 zrzekł się na łamach „The New York Times” polskiego obywatelstwa.
Była w tym pewna przewrotność polsko-amerykańskiego życia człowieka, który z Polski wyjechał do Ameryki, by pisać to, co chce, a w której to Ameryce na własne życzenie usunął się ze środowisk nowojorskich, bo nie chciał iść z nimi w lewo. Bo amerykański liberalizm z europejskim miał niewiele wspólnego. Dzieciaki protestujące przeciw wojnie w Wietnamie malowały sobie na twarzach komunistyczne gwiazdy, krzycząc hasła o równości i braterstwie.

Ostatnie notatki, 1 marca 1985. Archiwa Hoovera
– Ludzie, ja tam byłem, w kraju komunistycznym. Tam jest inaczej, uwierzcie mi! – krzyczał.
Uwierzono mu dopiero w Rockford. To tam dostał swoje pismo i swoją redakcję. Jak redaktor Kolanko z powieści. I nareszcie mógł pisać w zgodzie ze swoim sumieniem.
Jest w Złym taka scena.
Wielkich rewolwerowców cechuje przede wszystkim zimna krew – bąknął chłopak.
– Krzysiu, a czy ty wiesz, co to jest prawo?
– Wiem. Jest to coś, czego broni się do ostatniej kropli krwi przed zbrodniarzami. Czytałem o takim jednym szeryfie i detektywie. Ten był na medal!
Gdy wywieszono w Warszawie klepsydry, ludzie przecierali oczy ze zdziwienia. Napisano, że 19 marca 1985 roku w Fort Myers zmarł wybitny amerykański konserwatysta, Leopold Tyrmand.
– Ten Leopold Tyrmand? Ten liberał?
Kolejne książki o Tyrmandzie podtrzymały mit „człowieka w kolorowych skarpetkach”. Najśmieszniejsze, że podobno wcale nie było czerwone, tylko w kratkę. Jak całe życie w Polsce.
Dziś powoli się to zmienia. Wyszły niedawno listy Tyrmanda i Mrożka. Mało kto wiedział, że przyjaźnili się przez lata. Wcześniej ukazała się biografia. W produkcji jest film Marcina Kryształowicza Pan T., opowiadający o życiu Tyrmanda latach 50.
Nie jest to western.
Od autora:
Dziś powraca. Sejm ustanowił rok 2020 oficjalnym rokiem Leopolda Tyrmanda. Czy to oznacza, że trafi też do lektur? Życzyłbym tego sobie! Bo warto Tyrmanda czytać. Jako jego biograf mam wielką nadzieję, że do jego trumny nikt nie wsadzi czegoś, czego sam do niej ze sobą nie zabrał.