Mam szczęście, bo ciągle żyję – przyznaje Krzysztof Wielicki, jeden z najwybitniejszych wspinaczy w historii himalaizmu. Jego reporterska biografia to opowieść o determinacji w dążeniu do celu, sztuce cierpienia na ośmiotysięcznikach, śmierci, związanych z nią dylematach moralnych, miłości, a także cenie, jaką trzeba zapłacić za sukces. To historia jednego z ostatnich Lodowych Wojowników. Człowieka, który zdobył wszystko i znalazł powód, aby powiedzieć sobie dość. Ta biografia to także opowieść o tym, jak bardzo zmieniło się środowisko: od pełnych pasji wspinaczy amatorów, po skupionych na sobie profesjonalistach. Łapcie kilka fragmentów książki „Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało”, którą Dariusz Kortko napisał razem z Marcinem Pietraszewskim. Odpowiadając od razu na pytanie: tak, już jest w księgarni, można kupować.
Teraz albo nigdy. Pozostali po kolei rezygnują: Andrzej Zawada wykończony, Ryszard Szafirski po nocy na Przełęczy Południowej opada z sił, Andrzej „Zyga” Heinrich nie chce próbować, Marian Piekutowski nie da rady iść do góry. Zakopiańczycy Ryszard Gajewski i Maciej Pawlikowski schodzą. Reszta od dawna siedzi w bazie. Zaczynają się pakować. Oficer łącznikowy, mister Sharma, przypomina Andrzejowi Zawadzie, kierownikowi polskiej zimowej wyprawy na Mount Everest: – Jutro ostatni dzień zezwolenia. Do góry idą tylko Leszek Cichy z Warszawy i Krzysztof Wielicki z Tychów. Bardziej doświadczony jest Cichy, wspina się już od dziesięciu lat. W 1975 roku wszedł częściowo nową drogą na Gaszerbrum II, ma więc na koncie ośmiotysięcznik. Ale nie zimą. Rekord wysokości Wielickiego to Pik Komunizma w Pamirze, 7495 metrów. Rok wcześniej wszedł nową drogą na szczyt Annapurny Południowej, ale to tylko 7219 metrów. Też latem. Na ośmiu tysiącach nigdy nie był.
15 lutego 1980 roku pozwolenie się kończy, a Cichy z Wielickim siedzą w obozie trzecim. Szczyt jest o 1698 metrów wyżej – daleko. Iść, nie iść? Andrzej Wawrzyniak, polski ambasador w Nepalu, przekazuje przez radio wiadomość do bazy pod Everestem: władze zgodziły się przedłużyć o dwa dni pozwolenie na zdobycie szczytu. Mister Sharma chwali się w bazie: – To moja zasługa!

Krzysztof Wielicki, rok 1980, Everest. Fot: materiały Wydawnictwa Agora
***
Zdążą?
Warto spróbować. Albo teraz, albo koniec marzeń. Wielicki:
–Czuliśmy się jak kamikadze, jak niewolnicy misji gotowi do jej wypełnienia. 16 lutego, sobota. Budzą się wcześnie rano. Nie muszą się naradzać, wiadomo, że pójdą. Nastroje dobre, samopoczucie wyśmienite. Konieczne rytuały: gotowanie kawy, gorącej herbaty do termosu, przypinanie raków. Czują się mocni.
–Zaplanowaliśmy z Krzysiem Wielickim, że zabierzemy tylko po jednej butli z tlenem. Lżej i szybciej – tłumaczy Leszek Cichy. – Nawet jedna butla sporo ważyła, około siedmiu kilogramów. Do tego reduktor, maska, radio Klimek z baterią, dodatkowe dwa i pół kilograma. Było co nosić. Mieliśmy więc każdy po butli czterolitrowej, po dwieście atmosfer. Policzyliśmy: ponad osiemset litrów tlenu na głowę. Jeśli będziemy zużywać dwa litry na minutę, wystarczy nam na czterysta minut, czyli około siedmiu godzin. Dość, by wejść na szczyt. A potem? Schodzić jak najszybciej.
Do Przełęczy Południowej docierają w cztery godziny, choć zwykle idzie się sześć. Nie czują zmęczenia. Na przełęczy rozbijają namiot. – Zimą, kiedy wywiewa śnieg, odkrywają się tam ogromne zapasy wszelakiego dobra wyniesionego przez poprzednie ekipy – wspomina Wielicki. – Człowiek chodzi po Przełęczy Południowej jak hiena i szuka. Tu chleb się znajdzie, tu galaretki, butle z tlenem, butan.
Uczta na wysokościach: liofilizowany kotlet cielęcy, pasztet, chrupki chleb. Potem połączenie przez radio z bazą. Prognozy są pomyślne: słaby wiatr, zachmurzenie umiarkowane, ale w namiocie temperatura wynosi minus czterdzieści dwa stopnie. Wielicki: – Na noc przygotowaliśmy sobie tlen, ale nie mogłem przyzwyczaić się do spania w masce. Tlen się skrapla, kapie na nos i usta,maska uwiera, wymusza pozycję na plecach.
Czwarta rano. Znów gotowanie wody, herbata do termosów, śniadanie, meldunek do bazy: pogoda w normie, czują się dobrze, o siódmej rano wyjdą z obozu. To najlepszy moment, bo słońce zaczyna się wznosić. Gdy zaświeci nad przełęczą, będzie co najmniej o stopień cieplej. – Widok jasnego nieba i iskrzącego się śniegu dodawał nam otuchy. Czułem się wyśmienicie, rozpierało mnie, jakbym miał już ten Everest w kieszeni – opowiada Wielicki.
17 lutego, niedziela. O świcie łączą się z bazą – Będziemy dzisiaj atakować szczyt – meldują. – Powodzenia, chłopaki. – Dziękujemy. Tanio skóry nie sprzedamy!
Wychodzą z namiotu o 6.45, na zewnątrz minus czterdzieści dwa stopnie. Pierwszy odcinek jest łatwy, śnieżny kuluar osłania wspinaczy od wiatru. Co godzinę wchodzą średnio o sto osiemdziesiąt metrów wyżej. Świetne tempo, ale pogoda się zmienia, zaczyna kurzyć. Wiatr porywa sypki śnieg i dmucha nim w twarze. Pod stopami lodowisko. Wchodzą na grań, a tam też kiepsko, śnieg wywiało, trzeba iść w rakach po gołej skale. Za chwilę pole kopnego śniegu. – Czas dłużył się niemiłosiernie. Straciłem już nadzieję, że to nużące podejście skończy się kiedykolwiek – powie potem Cichy.
Do szczytu już niedaleko, ale to najtrudniejszy odcinek. Nie można iść granią, bo śnieżne nawisy są niestabilne, można spaść razem z nimi. Nieco bezpieczniej jest pod samą granią, ale wiatr się wzmaga. Ryzykują, nie asekurują się liną, nie zakładają stanowisk. Nie ma czasu. Nim zapadnie zmierzch, muszą wejść na wierzchołek i zejść do obozu na Przełęczy Południowej. Na uskoku Hillary’ego – skale o wysokości ośmiu metrów broniącej dostępu do szczytu – wiszą stare poręczówki. Latem skała jest łatwa do przejścia, ale zimą oblepia ją gruba warstwa śniegu. Jeden nieostrożny ruch i można odpaść razem z bryłą śniegu.
Szybka decyzja: nie będą go odrąbywać od skały, wygląda na dobrze utwardzony, zaryzykują. Szczęście im sprzyja, wdrapują się bez problemów. Widać wierzchołek? Jeszcze nie.
–Porywisty, lodowaty wiatr smagał nas po twarzach. Odwracaliśmy głowy i szliśmy z twarzami zwróconymi do stoku – wspomina Cichy. – Co chwila wydawało się, że szczyt jest tuż-tuż, że najwyżej kilka kroków dzieli nas od końca wspinaczki. A potem wchodziłem na któryś z kolejnych wierzchołków i widziałem następny, następny, następny. Dokładnie o godzinie 14.25 stanąłem na tym prawdziwym, najwyższym, najważniejszym wierzchołku. Chwilę potem Krzysiek był już przy mnie. Powinienem przeżywać największą euforię swojego życia, czuć, jak rosną mi skrzydła, albo mieć jakieś mistyczne omamy. Nic z tych rzeczy, po prostu stałem i ciężko dyszałem.

***
Zawada przy radiu, przekrzykuje wiatr: – Halo dwójka, halo dwójka. Słyszycie? Gdzie jesteście? Odbiór! Nie słyszę! Wielicki: – Na szczycie jesteśmy! Na szczycie zimą! Wasza zasługa. – Hurra, hurra! – krzyczy Zawada. – Są na szczycie! Hurra, całujemy! Hurra, rekord świata!
Wielicki: – To dzięki wam, dzięki wszystkim w bazie, w Katmandu, w kraju mogliśmy wejść. Sukces jest wspólny!
Zawada jest podejrzliwy, chce mieć pewność, że chłopaki są na Evereście: – A jest tam triangul? Oczywiście, że jest. Konstrukcję ze stalowych rurek wznieśli Chińczycy w 1974 roku. W jednej z rurek tkwi karteczka, wiadomość od poprzedniego zdobywcy szczytu, Raya Geneta: „Jeśli chcesz się dobrze zabawić, zadzwoń do Pat Rucker w Anchorage na Alasce, pod numer 274-2602”. Podczas prelekcji na Alasce Cichy odczyta treść kartki, wszyscy będą się śmiali, bo Genet podał numer do prostytutki.
Ale teraz wszyscy są ciekawi, jak jest na szczycie. – Zimno tu, wieje jak cholera, strasznie ciężko. Gdyby to nie był Everest, to chybabyśmy nie weszli – mówi Cichy.
–Trudny odcinek między południowym wierzchołkiem a szczytem robiliśmy półtorej godziny – relacjonuje Wielicki. – Straszne nawisy – dodaje Cichy.
–Bardzo boimy się zejścia.
Będziemy uważać, ale mamy, mamy Everest zimą!
***
Zawada szaleje z radości, łączy się z Warszawą. Hannie Wiktorowskiej, sekretarz generalnej w Polskim Związku Alpinizmu, każe powiadomić wszystkich o niesamowitym wyczynie.
–Wszystkich, czyli kogo? – dopytuje Wiktorowska.
–No wszystkich, od papieża po pierwszego sekretarza! – emocjonuje się Zawada.
Wiktorowska skrupulatnie wypełnia polecenie. Najpierw wysyła telegram do Jana Pawła II, potem do Edwarda Gierka, pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Jeszcze nie wie, jaki będzie z tego kłopot. Kolejny zgrzyt. Informacja idzie w świat, a radiooperator Bogdan Jankowski nie może się połączyć z ministerstwem turystyki w Katmandu. W Nepalu ze względu na hinduistyczne święta urzędy nie pracują. Nepalczycy bardzo pilnują, żeby informacje o sukcesach himalajskich wypraw wychodziły od nich. Andrzej Wawrzyniak, polski ambasador w Nepalu, próbuje ratować sytuację – dzwoni do jednego z urzędników w ministerstwie, ale to nieoficjalna rozmowa. O sukcesie Polaków informują już światowe agencje, Nepalczycy są więc śmiertelnie obrażeni.
Wolna Europa podaje, że Polacy na szczycie ustawili krzyż czterometrowej wysokości. W Polsce euforia, nikt nie dementuje tej absurdalnej informacji.
–Najpierw wyciągnęliśmy flagi polską i nepalską. Próbowałem zrobić zdjęcie Leszkowi, który trzymał je w dłoniach, ale migawka w enerdowskim aparacie Certo zamarzła i ocalała tylko jedna klatka – opowiada Wielicki. – Na triangulu zawiesiliśmy różaniec poświęcony przez polskiego papieża i czterocentymetrowy krzyżyk od matki operatora filmowego Stanisława Latałły, który zginął sześć lat wcześniej na stokach sąsiedniej Lhotse. Do schowka włożyliśmy kartkę z napisem: „Polish Winter Expedition”. Leszek pozbierał ze szczytu kilka kamieni, a ja włożyłem do plastikowych torebek kilka garści śniegu, prosili o to naukowcy.
***
Na dole ekscytacja, na Evereście spokój. – Przyjąłem to wejście jak coś, co nieuchronnie musiało się stać, jak coś najbardziej zwyczajnego i naturalnego – zwierzy się potem dziennikarzom Leszek Cichy.
Wielicki: – Bałem się euforii, chciałem jej uniknąć za wszelką cenę. Wiedziałem, że sukces liczy się naprawdę tylko wtedy, kiedy „doniesie się” go do bazy.
Pięć po piętnastej zaczynają schodzić. Najpierw idzie łatwo, kłopoty czekają przy uskoku Hillary’ego. Cichy myśli o asekuracji liną, ale Wielicki się spieszy. Szkoda mu czasu, pierwszy wchodzi tyłem na oblepioną śniegiem skałę. Wbija stylisko czekana w śnieg, sprawdza, czy jest stabilne, chwyta obiema rękami głowicę i szuka stopami kolejnego miejsca podparcia. Przy każdym uderzeniu butem w stok stopy bolą go coraz bardziej. Jest niemal pionowo, więc maska tlenowa zsuwa się mu z twarzy. Zaczyna wiać, wskaźniki w butlach z tlenem pokazują zero. Wspinacze mogą teraz wyrzucić butle, ale najpierw muszą odkręcić reduktory. Trzeba je szanować, w Polsce są trudno dostępne.
Na wierzchołku południowym mają się połączyć z bazą, ale wolą iść dalej. Czas! Trzeba liczyć każdą minutę w strefie śmierci. – Nagle straciłem wzrok – mówi Wielicki. – Widziałem tylko białe plamy, żadnych kształtów, proporcji i barw. Przede mną biała, nieprzenikniona ściana. Utraciłem poczucie kierunku. Stałem bezradny na stoku i bałem się ruszyć. Założyłem okulary przeciwsłoneczne, które zdjąłem przy podejściu, bo wciąż zachodziły mgłą. Czekałem, aż oczy odpoczną.
Trwa wyścig ze słońcem, które na Evereście w połowie lutego zachodzi kilka minut przed osiemnastą. Cichy: – Kiedy skręcaliśmy z grani na stok, robiło się już szarawo. W odległości około pięćdziesięciu metrów zobaczyliśmy siedzącą na śniegu sylwetkę. Hannelore Schmatz.
Dobrze znali jej historię. Hannelore zaginęła na Evereście rok wcześniej. Razem z Amerykaninem Rayem Genetem i dwoma Szerpami schodzili ze szczytu. Też skończył im się tlen – to tak, jakby kogoś przenieść nagle z wysokości sześciu tysięcy na osiem tysięcy metrów. Tylko najsilniejsi mają szansę przetrwać taki szok. Mózg żąda tlenu, a jeśli go nie dostanie? Genet wpadł w szał, wyrzucił plecak, chciał się rozbierać, przytrzymał go Ang, jeden z Szerpów. Błagał, by jak najszybciej schodzić, ale Genet nie słuchał. Zaczął kopać w śniegu jamę, zamierzał w niej zostać na noc.
Szerpa prosił Hannelore, żeby się ratowała i zeszła z nim niżej, ale Niemka nie miała siły. Postanowiła zostać z Genetem. Angz szedł do obozu po pomoc samotnie, z dwójką himalaistów zostawił dwudziestoletniego Szerpę Sundarego. Genet umarł w nocy. Hannelore rano próbowała zejść z Sundarem, ale po stu metrach usiadła i powiedziała cichutko: „Dajcie mi pić, bo umieram”. Już nie wstała.
Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy ściągają jej z szyi aparat fotograficzny i łańcuszek. Odeślą to potem mężowi Hannelore. – Czy was to nie przestraszyło? Co myśleliście w tym momencie? – zapytają ich dziennikarze.
–Nic nie myśleliśmy – odpowie Wielicki. – Wyczerpany człowiek, który walczy o przetrwanie, traci wszelką skłonność do filozofowania. Bierze rzeczy takie, jakimi są. Słucha tylko własnego organizmu, myśli jedynie o tym, czy są jeszcze siły, by walczyć. Człowiek zamyka się w sobie, nie ma najbliższych, nie ma kolegów w bazie, nie ma nikogo na świecie. Jest się skupionym wyłącznie na tym, gdzie postawić stopę i co się ma przed sobą. Nie wolno myśleć o tym, co się może złego zdarzyć, jakie przeciwności trzeba jeszcze pokonać. Nie wolno panikować. Panika to wyrok śmierci.
Powtarzałem sobie: Będziesz szedł, nie wiem, jak długo, ale w końcu dojdziesz.
–A refleksje, rozmyślania, uogólnienia? – dopytują dziennikarze.
–Przychodzą później, w domu. Nie tam, na stoku.

Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski, fot: Anna Lewańska