–Skąd pani wie o audiobooku?
Inspektor Madej zawiesił głos. Miał ochotę uzupełnić pytanie o jeszcze jedno słowo, powszechnie znany nic nieznaczący przerywnik na „k”.
– Ja wiem wszystko, panie inspektorze – odparła zimno Marta Massalska zwana Massą. Siedziała z założonymi nogami w tym samym ciasnym gabinecie, w którym wczoraj odsłuchiwali z profesorem Cegielnię, i bębniła palcami po blacie biurka. – A czego nie wiem, zaraz mi doniosą. Moja praca, jakby pan zapomniał. Proszę darować sobie głupie pytania i powiedzieć mi, kto to napisał.
–Nie wiem.
–Czyli anonim. A kto wydał? I nagrał?
–Nie wiem. I nie wiem.
–Bez jaj, inspektorze. Płyta jest na rynku, można kupić i przeczytać na okładce.
– To proszę kupić i przeczytać. Z jajami albo bez.
Pomilczała chwilę. Młode dziennikarki w starciu ze starszymi facetami na urzędach mają swój zestaw narzędzi pozasłownej perswazji: seksowne ubranie, ostry makijaż, nieruchomy i przenikliwy wzrok plus przytykanie języka do górnej wargi. Massa zastosowała je wszystkie naraz w sposób daleki od powściągliwości. Zadziałało i inspektor Florian Madej się skulił.
–Już to zrobiłam. Nic się nie wydarzyło. Leciało jakieś stare romansidło, marna kopia Jane Austin. W księgarni również niczego mi nie umieli powiedzieć. A teraz się jeszcze w dodatku sfajczyła. Dlatego przyszłam do pana. Prowadzicie śledztwo?
Analityczna myśl inspektora opukiwała każde słowo dziennikarki. Romansidło? Kopia Jane Austin? Ciekawe. Takiego wariantu fabuły Cegielni jeszcze nie napotkał. Potwierdzało to jego wcześniejsze przypuszczenie, że każdy słyszy z audiobooka nieco inny tekst, jak gdyby Cegielnia dobierała fabułę do słuchacza. Absurdalność tego przypuszczenia była wprawdzie obezwładniająca, ale całą tę historię przenikał absurd.
Jeśli spyta Massę o fabułę, zdradzi jej trop. Zdradzi w ogóle fakt, że prowadzą jakieś dochodzenie w sprawie Cegielni, co nie do końca było prawdą. On prowadził. Bez wiedzy komendanta i kolegów, którym nie miał nawet jak o tym opowiedzieć. Nie było języka. Jeśli jej nie spyta – będzie uboższy o informację. Na tyle ważną, że zdołała przyciągnąć do jego biura słynną Massalską.
–Jakie romansidło? – spytał pozornie obojętnym tonem. Nie dała się nabrać.
–Ha! A jednak! Chce pan wiedzieć, co usłyszałam! Cegielnia ma jednak swoje tajemnice! Doskonale. Chcę wiedzieć wszystko o tym pieprzonym audiobooku, albo zrobię taki rozpiździel, że się tu nie pozbieracie! Jazda, inspektorze, wszystko! Od początku! Kto był pierwszą ofiarą?
Niepotrzebnie się odezwał. Ci dziennikarze potrafią wyciągać informacje nawet z tego, czego w ogóle nie powiedziałeś. Zwłaszcza z tego. A potem się jeszcze okazuje, że te informacje jakimś cudem są prawdziwe.
–Pierwsza ofiara? O czym pani w ogóle mówi? To jakaś totalna bzdura! Pytałem o audiobook, ponieważ właśnie taki znaleźliśmy przy ofierze pożaru w księgarni. Stopione pudełko i niedopalone resztki obwoluty…
– On tego słuchał?!
– …stąd znamy tytuł – ciągnął inspektor nie dając się zbić z tropu. – Jeśli pani wie więcej na ten temat, proszę mi powiedzieć. Dla dobra śledztwa.
–Jakiego śledztwa?
–Śledztwa w sprawie pożaru. Przy ofiarach śmiertelnych zawsze jest obecna policja kryminalna.
–Ten chłopak słuchał Cegielni? Jak on się nazywał?
–Hmm…
– No już, panie inspektorze. I tak się dowiem.
Wykrzywiła usta w instagramowym uśmiechu i dotknęła językiem kącika warg.
–Eliasz Baumgarten.
–Serio? To też jakaś postać z audiobooka?
–Nie, z rzeczywistości. To znaczy teraz już nie…
–Dobrze, dobrze. Czyli on zginął przy słuchaniu Cegielni, tak samo jak moja córka. Kto jeszcze? Ile macie tych ofiar? No już, inspektorze, oszczędźmy sobie zachodu i porozmawiajmy szczerze. – Wychyliła się nad biurko, by pan policjant miał głęboki wgląd w jej dekolt. – W przeciwnym razie dowiem się sama, a pan ze swoją nieżyczliwością dla prawdy znajdzie się po drugiej, ciemnej stronie. Chyba pan nie chce, prawda?

www.unsplash.com/Bank Phrom
Uśmiechnął się pod nosem. Nie miała pojęcia, jak bardzo chciałby się znaleźć po drugiej, ciemniejszej stronie tej historii. Znacznie bardziej niż po drugiej stronie biurka, falującej mu teraz przyjemnie przed oczyma. Powstrzymywał go brak sposobu na przedostanie się TAM. Nie do dekoltu Massy, tylko do cegielni. Trochę rozpaczliwie liczył na pomoc tego profesorka o twarzy myśliwskiego ogara, który stracił trop i rozgląda się po lesie z głupią miną nie wiedząc, co począć. Zawiódł się i zaczynał żałować, że mu tak wiele zdradził ze swoich pomysłów. Ale o tym wszystkim nie mógł Massie powiedzieć.
Zastanawiał się, czy w ogóle powinien jej cokolwiek mówić. Jeśli to zrobi, uruchomi machinę podejrzeń, insynuacji i zwykłych plotek, nad którą trudno będzie zapanować, a konsekwencje mogą być nieprzewidywalne. Jeśli tego nie zrobi, ona pozbiera strzępy danych i wysmaży jakąś bzdurę o równie nieprzewidywalnej szkodliwości. Tak źle i tak niedobrze. Najchętniej by ją utopił w kubku kawy i zamknął jej niewyparzoną jadaczkę na zawsze, ale takie marzenia się nie spełniają. Pozostaje żmudne rzeźbienie scyzorykiem w kamieniu. Wziął głęboki oddech.
–Mogę to zrobić pod jednym warunkiem: że pani nikomu nie powie. Wiem, jak pozbawione szans powodzenia jest takie żądanie wobec profesjonalnej dziennikarki, ale apeluję do pani sumienia. Nie ma żadnego śledztwa, nie korzystam z pomocy zespołu techników i prokuratorów, jestem sam. Gdybym tylko spróbował uruchomić procedury, mój przełożony uruchomi natychmiast procedurę przeniesienia mnie na emeryturę, z sugestią diagnozy psychiatrycznej. A ja chcę jeszcze trochę popracować. Powiem pani jako pogrążonej w żałobie matce, która ma prawo wiedzieć. Chociaż trudno stwierdzić, co dokładnie. Gotowa?
–Oczywiście, po to tu jestem.
–Takich przypadków, jak pani córka, naliczyłem w tym roku co najmniej siedem.
–Kurwa mać… – wyrwało się Massalskiej. Przygryzła wargę tak mocno, że Madej z napięciem czekał na wytryśnięcie strumienia krwi.
–Mówię „co najmniej”, ponieważ niektóre są na tyle niejasne, że zakładamy pomiędzy zgonem ofiary a audiobookiem związek możliwy, ale o nieznanym stopniu prawdopodobieństwa.
–Czyli w sumie ile? – spytała zduszonym szeptem.
–Powiedzmy… piętnaście?
– Ja pierdolę… – ciągnęła w swoim stylu. – Audiobook seryjny morderca. W dupę jeża, to przecież niemożliwe! Jak on to robi? Co tam jest? Dlaczego słuchałam i nic mi się nie stało? A pan? – spytała nagle pokazując go palcem. – Pan też słuchał i nic? Super! Kurwa jego mać, ale kosmos!
–Spokojnie, to żaden kosmos. Nie możemy wykluczyć zwykłego zbiegu okoliczności. Tania płyta w taniej księgarni, intrygująca okładka i pełen zachęt opis na pudełku… po prostu rozeszło się wśród ludzi i dlatego znajdujemy je na miejscu kilku zgonów…
–Kilkunastu.
–Dyskusyjne. Nie w tym jednak rzecz. Chodzi o techniczną definicję narzędzia zbrodni. Nie tylko „kto zabija”, ale i „czym”. Powiedzieć, że audiobook zabija fabułą to mniej więcej tyle, co uznać za mordercę zmiany atmosferyczne. Na przykład halny w Tatrach, który morduje za pomocą gwałtownych skoków ciśnienia. Że się wytwarza jakaś aura, klimat do zbrodni, krwiożerczy albo samobójczy nastrój – trudne.
–Nie moglibyście po prostu zakazać rozpowszechniania tej Cegielni? – odezwała się Massalska. – Wystarczy byle powód w rodzaju społecznej szkodliwości czy niedopełnienia formalności prawnych. Przecież macie takie narzędzia.
–Mamy i nie mamy. To musi iść przez sądy, a te żądają dowodów. Co mam im dać – zdjęcie ofiary ze słuchawkami na uszach? Nadtopione w pożarze pudełko? Zrobię z siebie idiotę.
–Tego to bym się akurat nie obawiała – wtrąciła enigmatycznie dziennikarka. – W każdym razie powinniście jeszcze przed ustaleniem czegokolwiek zakazać słuchania tego audiobooka. Na wszelki wypadek i dla dobra ludzi.
Przez krótką chwilę patrzyli na siebie i każde z nich usiłowało potraktować tę wymianę spojrzeń jak próbę sił przed walką. Szachiści przed zajęciem miejsc przy stoliku. Rywale w pojedynku na miny.
–Niczego nie wiemy na pewno. Nie ma nawet jako tako prawdopodobnych przypuszczeń.
Mam inny pomysł, panie inspektorze. Posłuchajmy razem i zobaczymy, co się stanie. Mam płytkę ze sobą…
Zaczęła grzebać w przepastnej torbie na ramieniu, gdzie grzechotały przedmioty reprezentujące bliżej mu nieznane królestwo, mamrocząc pod nosem dalsze ciągi przygody z ciałem jeża.
–Niech pani da spokój – powstrzymał ją ręką. – Nie będziemy niczego słuchać. To bezcelowe.
–Dlaczego? – zdziwiła się. – Już próbowaliście? Oczywiście, przecież użył pan liczby mnogiej: „zakładamy możliwy związek”. Z kim pan zakłada?
–Cholera – zaklął cicho żałując, że w ogóle zaczął tę rozmowę. Wyciągnie z niego wszystko.
–Pani Marto, niech mi już pani da spokój. Wystarczy na dzisiaj. Jestem wykończony, a mam jeszcze całą kupę papierów do przerobienia. Porozmawiamy później, jak będę miał coś więcej. To sprawa nie tylko dziwna, ale i niezwykle delikatna. Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby taka informacja przedostała się do opinii publicznej. Zatem koniec, niczego więcej nie powiem.
– To nieuczciwe – oświadczyła ostro. – Obiecał mi pan powiedzieć wszystko, a teraz nagle milknie.
–Nie wszystko, tylko tyle, ile mogę – bronił się. – Koniec, do widzenia.
–Właśnie o to mi chodzi, panie inspektorze – odparła tajemniczo i podniosła się z krzesła. – Niech pan do mnie zadzwoni, kiedy dowiecie się czegoś nowego. Jako matka powinnam wiedzieć. I złapcie go, bo to bardzo niebezpieczny przestępca – zakończyła unosząc palec w górę jak biblijna prawodawczyni.
–Nikomu ani słowa – przypomniał również unosząc palec.
Pożegnali się i Massalska wyszła, a on usiadł za biurkiem i chwilę oddychał ciężko. Był na siebie zły. Każda rozmowa z tą kutą na cztery nogi babą kończyła się poczuciem totalnej klęski. Miał nic nie powiedzieć, a powiedział wszystko, w zamian otrzymując jakieś zdawkowe zapewnienia i sarkastyczne komentarze. Powinien ją od razu przegnać, ale nie miał sumienia. Załatwiła go tą nieżyjącą córką. Każdego ojca można załatwić nieżyjącą córką. To jeden z najpotężniejszych związków pomiędzy ludźmi.

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy
Myśl o córce Massalskiej skwapliwie podjęła wątek i powędrowała do Justyny. Nie widział jej od ponad roku. Parę razy pisał do niej mejla i pytał ogólnie, co słychać, bo na więcej nie było go stać. W jednym zapytał, czy nie będzie kiedyś przejazdem w Krakowie, bo on teraz jest mniej zajęty i mogliby zamienić parę słów przy kawie, i w ogóle… Na żaden z listów nie odpowiedziała. Bolało. Gdyby potrafił być trochę mniej okrutny wobec siebie, z łatwością poszukałby usprawiedliwień za tamte przegapione lata, kiedy pracował jak szalony, a dziecko czekało na niego w domu bez końca dopytując matki, czy tatuś dzisiaj wróci. Ale nie – wolał okrucieństwo. To wszystko jego wina.
Jakie to cholernie niesprawiedliwe, że dostajesz jedno krótkie życie, bez przygotowania, bez prób, nawet bez korektora, którym można by to i owo wymazać i zapisać czymś innym. Nie. Raz, bez poprawek, a rachunek w całości do zapłacenia na miejscu. Odroczenia jeszcze pogarszają sprawę. Gdyby mógł teraz chociaż na chwilę wrócić tam, do tamtej ciasnej kuchni w ich małym mieszkaniu na nowohuckim osiedlu, usiąść przy stole i powiedzieć: „Wybaczcie, już więcej nie będę. Dosyć. Zostaję w domu. Jesteście dla mnie najważniejsze”. Takie fajne, proste słowa, które później powtarzał dziesiątki razy do brudnego lustra w łazience jego jeszcze ciaśniejszej, porozwodowej kawalerki. Później. Kiedy już było za późno.
Dopił łyk kawy, tej samej, w której przed chwilą chciał utopić natrętną dziennikarkę. Dał się ponieść emocjom. Jej matczyny ból po stracie córki miał swoje prawa i on chciał je zwyczajnie uhonorować. Co w tym akurat przypadku nie miało większego znaczenia, ponieważ Massalska potrafiła się dowiedzieć wszystkiego, za wszelką cenę i bez względu na wszystko. Jak nie od niego, to od kogoś innego…
Cholera.
Podniósł słuchawkę i wybrał wewnętrzny do budki wartowniczej na dole.
–Dobry wieczór pani Violu, czy ta dziennikarka już wyszła?
–Massalska? Tak, już pojechała.
–Rozmawiała z panią?
–Właściwie nie… tylko, no wie pan inspektor, „do widzenia”, te sprawy.
Usłyszał ten ton, którego się właśnie obawiał.
–Miła była?
–Tak, bardzo! Dała mi nawet parę próbek lakierów do paznokci. Takich drogich, co bym sama sobie nigdy nie kupiła.
–Aha, drogich. A za co?
Pięć sekund ciszy.
–No… za nic. Tak po prostu.
Wciągnął głęboko powietrze. Znał tę zasadę jak zły szeląg: jeśli coś może iść najgorzej, to pójdzie. Przekazał mu ją pewien stary inspektor, dawno temu, kiedy on był młodym ambitnym, śledczym i brał wszystkie roboty jak leci, żeby pokazać, jaki jest dobry. I kiedy zaniedbywał żonę i córkę, na tyle skutecznie, że go porzuciły. A stary inspektor (który wtedy był młodszy od niego dzisiaj) całkiem już stracił wiarę w dobry świat i robotę chętnie mu oddawał. Nie widział żadnego sensu w dalszym łapaniu przestępców, więc wrócił do odstawionego wcześniej picia i umarł na marskość wątroby. W policji to klasyka.
–Pani Violu, powiedziała jej pani, że wczoraj był u mnie profesor Zawijas?
–Noo, to znaczy… nie wiedziałam, że to takie ważne. Ona jest dziennikarką.
–Tak, do diabła! Właśnie o to chodzi, że jest dziennikarką! Coś jeszcze jej pani powiedziała? Adres? Telefon?
–No, komórkę. Ale panie inspektorze…
Rozłączył się. Przejechał dłonią po włosach. Westchnął ciężko jak hipopotam. Nie to szlag. Niech to jasna cholera!
Nie zdążył wybrać numeru do Zawijasa, kiedy odezwał się sygnał jego komórki. Dzwonił Macerak.
–Panie inspektorze, jeszcze jedna ciekawostka – mówił szybko i niewyraźnie, jak zawsze, kiedy był czymś poruszony. – Jestem tu u techników w laboratorium, badają smartfona tego truposza z księgarni…
–Jak ty mówisz.
–No, tej ofiary z pożaru. O dziwo, telefon jest w miarę cały i udało się ustalić, jaki plik facet miał włączony w chwili śmierci. To ta Cegielnia. Kurcze, panie Florianie, coś jest na rzeczy.
–Tak, wiem – mruknął inspektor. – Bartek, słuchaj, nie rozgaduj tam naszych podejrzeń co do tego popieprzonego audiobooka, dobrze? Możemy sobie więcej zaszkodzić niż pomóc.
–Ale…, bo ja im już trochę zleciłem zbadanie tego pliku.
–Trochę? To znaczy, co im powiedziałeś?
–Żeby szukali jakiegoś wirusa, albo dziwnej apki.
–Czego?
–Noo, aplikacji. To jest taki mały programik…
–Wiem, co to jest aplikacja – przerwał mu z irytacją Madej. – Nic im więcej nie mów. I wracaj tu do mnie, trzeba dzisiaj zrobić jeszcze jedną ważną rzecz.
–Jaką?
–Dowiesz się na miejscu.
Rozłączył się i schował telefon do kieszeni, po czym natychmiast wyjął go z powrotem. Na środku czarnego ekraniku pulsował czerwony punkt. Od pojedynczego piksela rósł do rozmiarów gałki ocznej, po czym malał z powrotem do ledwie widocznej kropki. Puls był powolny i jednostajny, jak otwierające się i zamykające czerwone oko. Istotnie, w swoim maksymalnym powiększeniu plama miała w środku czarną źrenicę. Wpatrywała się wprost w niego.
Ki diabeł?
Przytrzymał palcem przycisk wyłączania i komórka spytała, czy „turn off”. Potwierdził i posłusznie się wyłączyła. Odczekał zalecane dziesięć sekund i włączył ponownie. Najpierw zatańczył czerwono-niebieski napis SAMSUNG, potem zajaśniała tapeta z widoczkiem stawu i zachodzącego za groblą słońca. Jeszcze raz wcisnął guzik i ekranik zgasł, przechodząc w stan czuwania. Był kompletnie czarny. Oko znikło.

www.unsplash.com/Rami Al-zayat
Nie było czasu na zabawy. Wybrał numer do profesora i natychmiast dowiedział się, że jest za późno. Massalska już do niego dzwoniła i wprawdzie ją zbył, ale bez poczucia oszałamiającego sukcesu. Zdaniem profesora, dziennikarka była mocno zdeterminowana i gotowa na rzeczy, od których można było nabawić się solidnego niepokoju. W charakterze rewanżu inspektor podzielił się informacją o Cegielni w uszach chłopaka, który zginął w pożarze księgarni na ulicy Grodzkiej.
– „Pojmiecie znaki niechybnie”… – mruknął Zawijas ponurym głosem.
–Otóż to, profesorze. Otóż to. Dlatego musimy podjąć jakieś działania. Jak pan widzi, czasu w tej sprawie coraz mniej, podobnie jak wątpliwości.
Chciał dać Zawijasowi do zrozumienia, że również wie więcej niż ujawnił w rozmowie, ale tamten nie dał się nabrać. Wiedział – i nie chciał.
–Przepraszam, panie inspektorze, ale jestem bardzo zajęty. Mam inne sprawy na głowie i przede wszystkim na nich muszę się skupić. Może kiedyś wrócimy do naszej rozmowy…
W słuchawce zaszeleściło, jak nagły wiatr w suchych trzcinach, i inspektor Madej usłyszał oczyszczony z wszelkiej niewieściej delikatności kobiecy głos profesora.
–Proszę zostawić mojego męża w spokoju! Słyszy pan?! On jest chory i potrzebuje pomocy! Właśnie jedziemy do lekarza. Ma nawrót poważnej, śmiertelnej choroby i to nie są żarty! Niech się pan odczepi! – I po krótkiej pauzie: – Do widzenia!
Połączenie zostało przerwane i ekranik przez chwilę zalecał się jeszcze do Madeja swoim sielskim jesiennym widoczkiem, po czym zgasł. Inspektor odczekał pół minuty, czy z głębi szklanej czerni nie prześwietli go czerwone oko, wzbogacone dodatkowo o złośliwy chichot z głośniczka, ale nic takiego nie nastąpiło. Schował do kieszeni martwy prostokącik, ciepły i śliski od jego spoconej dłoni.
Chory? Jedzie do lekarza? Nawrót śmiertelnej choroby? Inspektorowi Madejowi usta same rozciągnęły się w ironicznym uśmiechu. Bynajmniej nie dlatego, że bawiły go kłopoty zdrowotne profesora, ale dlatego, że tak właśnie wyobrażał sobie rozwój tej do bólu absurdalnej i niemożliwej sytuacji. Że ktoś – coś – będzie mu ciągle przeszkadzać, rzucać kłody pod nogi i odbierać najpotrzebniejszych współpracowników. Będzie mu gasić światło w połowie schodów do piwnicy, puszczać wrzątek pod prysznicem i rozlewać na kafelkach mydło w płynie. Jak w tanim horrorze. A zawsze chciał być bohaterem gangsterskiego kryminału!
Trudno. Nikt nie obiecywał, że świat to harmonia czystych konwencji.
Właściwie to powinien się porządnie puknąć w głowę. Najlepiej swoim kubkiem do kawy, po czym straciłby na chwilę przytomność i po jej odzyskaniu powrócił do normalności. Był jednak wystarczająco stary i doświadczony by wiedzieć, że normalność w sensie powszechnym nie istnieje. Dla każdego jest inna. Jego prywatna normalność mogłaby na dzień dzisiejszy wyglądać tak: inspektor Florian Madej po odzyskaniu przytomności będzie miał audiobook wymazany z pamięci, a wraz z nim wszystkie fakty, poszlaki i koincydencje, które wskazywały na jego morderczą działalność. Obudzi się z tego głupiego i nieco już męczącego snu, by na nowo podjąć heroiczną pracę zmierzającą do przejścia na rychłą i niewątpliwie zasłużoną emeryturę oficera policji. Kropka. Punto. Co miało być, już było i fanaberie wyobraźni tego nie odwrócą. Zapada ciemność nad republiką życia, idzie dyktatura śmierci. Cisza wieczności.
Wieczność jest niema!
Podskoczył na krześle. Krzyk w głowie zsynchronizował się z dwoma innymi dźwiękami. W kieszeni zabrzęczała komórka, a za jego plecami włączył się odtwarzacz kompaktowy, w którym od wczoraj tkwiła Cegielnia. Jedną ręką sięgnął do kieszeni, podczas gdy drugą usiłował wyłączyć urządzenie. Nie zdążył. Gapił się w pulsujący czerwony punkt na wyświetlaczu komórki, pod którym widniało w tym samym kolorze: JUSTYNA. Dotknął go palcem i przytknął do ucha. Pulsujące oko zgasło. W słuchawce szumiał górski potok przerywany rytmicznymi pluśnięciami, jakby ktoś wiadrem nabierał wody i wylewał ją z powrotem.
–Halo? Justyna?
Nikt się nie odezwał. Napis na ekranie przekręcił się pionowo i wyglądało to teraz tak, jakby JUSTYNA wspinała się na stromą górę. Trwał w tej pozycji kilka sekund, a następnie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i jego córka zaczęła spadać w przepaść. Nagle zrozumiał i się przeraził.
–Justyna? Jesteś tam? Justyna!!!
Szum górskiego potoku ścichł jak skręcony na potencjometrze i w słuchawce odezwał się niski, chrapliwy głos:
–Kto potrzebuje widomych znaków, już jest zgubiony, błogosławieni albowiem ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Buuuaaach! Dobre, co? Justyyyna. Brrrlumlumlum, Justyyyna. Tak, inspektorze, potężny związek! Więc na co czekasz, na jeszcze jedno rozczarowanie? Na ostatnie, największe rozczarowanie dzielnym tatusiem, który latami tak się poświęcał dla rodziny? Biedaczek! A miało być tak pięknie!
–Gdzie jesteś, pajacu! Wyjdź stamtąd!
Zza pleców inspektora dobiegł dźwięk startującego odtwarzacza i wkrótce rozległ się drugi głos, nieco łagodniejszy od tego w telefonie.
Nasz dzielny Wędrowiec charakteryzował się wrodzoną dobrocią i życzliwością, a jego honor nie był nadmiernie splamiony podłym występkiem. Kochał ludzi, jego duszę przepełniała ta dobra miłość, od której tak trudno się opędzić młodzieńcowi układnemu i pełnemu namiętności dla człowieczego piękna. Być może dlatego nie umiał się oprzeć. Stała w kącie i patrzyła na niego okrągłymi z przerażenia oczami. Nie miała już dokąd uciec. Sięgnął do dekoltu białej koronkowej bluzki. Zasłoniła się dłońmi. Schwycił je razem z kawałkiem materiału i szarpnął w dół. Chwilę patrzył na obnażone piersi.
–Jesteś pani najpiękniejszą kobietą na świecie – powiedział . – W każdym razie najpiękniejszą dzisiaj, ponieważ nie przewiduję już większych odmian losu tego rozkosznego letniego popołudnia.
Sprawnie zdarł z niej resztę podartej odzieży i chwilę sycił oczy skuloną nagością. Czuł zapach trwogi i podniecenia, podstawowych składników cudownego eliksiru miłości…
–Puść ją, draniu! – ryknął inspektor Madej odwracając się gwałtownie. W krzyżach szarpnął go ból naciągniętych ścięgien. – Zostaw ją, gnoju!
Walił pięścią po obudowie odtwarzacza, dopóki nie trafił w przycisk EJECT. Plastikowa kieszeń z audiobookiem Cegielni wyskoczyła z głośnym szczękiem zwolnionego mechanizmu. Głośniki zamilkły, czerwone oko i napis z imieniem jego córki nadal jednak pulsowały na telefonie.
–Zabiję cię, słyszysz? Powiedz gdzie, a przyjdę i zabiję cię!
Krzyczał coraz głośniej, waląc palcami po ekranie smartfona w niejasnej intencji – chciał wyłączyć czy włączyć? Nie zwrócił uwagi na uchylające się drzwi. Do gabinetu zajrzał aspirant Bartosz Macerak z miną petenta w publicznym szalecie, który już nie może wytrzymać.
–Panie Florianie! – zaczął pośpiesznie. Używał imienia inspektora tylko w szczególnie poufałych sytuacjach i widocznie uznał, że to jedna z nich. – Można na chwilę?
Zagadany z pulsującą komórką Madej potrzebował paru sekund, by wrócić do rzeczywistości. Wciąż patrzył tępo w wyświetlacz, który wraz z wejściem Maceraka momentalnie zgasł i powrócił do swej martwej postaci. Imię jego córki również znikło. Pokazał aspirantowi krzesło i na migi wyjaśnił, że musi skończyć sprawę. Ten usiadł i zaczął się wiercić jak dzieciak w ławce, który wyrywa się do odpowiedzi.
Tak jak się obawiał, Justyna nie odebrała. Zadzwonił do byłej żony. Odpowiedziała po kilku sygnałach, czyli przekładając na język komunikacji międzyludzkiej – po długim wahaniu.
–Czego chcesz?
–Gdzie jest Justyna?
– A co cię to obchodzi?
–Krystyna, nie mam czasu. Muszę się natychmiast skontaktować z Justyną.
–Natychmiast? Po roku? A cóż takiego się stało, że wielki pan inspektor nagle sobie przypomniał o córce?
–Krystyna, nie teraz, błagam. Wyjaśnię później. Gdzie ona jest? Nie odbiera telefonu.
–Pojechała z przyjaciółmi na Mazury. Ma jeszcze parę dni wolnego.
–Kiedy pojechała?
–Godzinę temu. A co?
–Zadzwoń do niej, żeby… żeby… – szukał jakichś oględniejszych wyrażeń, ale miał zamęt w mózgu i błądził w kolokwialnej ciemności.
–Żeby co? Oddzwoniła do tatusia, który chciałby jej powiedzieć, że nadal ją bardzo kocha?
–Krystyna!!! – wrzasnął, aż Macerak podskoczył na krześle. – Zadzwoń do niej i powiedz, żeby natychmiast wracała! Nie może tam być! Niech wraca i siedzi w domu!
–Florian – usłyszał chłodny głos byłej żony. – Ty całkiem zwariowałeś…
–Tak, tak, być może – przytaknął pośpiesznie, by zyskać jej przychylność. – Ale błagam cię, zrób to dla mnie. Zadzwoń do niej, a potem oddzwoń, że ci się udało i że Justyna wraca do domu. Musi wrócić! Nie wolno jej nigdzie jechać! A najlepiej niech nigdzie nie wychodzi!
Aspirant Macerak, który przysłuchiwał się rozmowie byłych małżonków z rosnącym zniecierpliwieniem, wziął komórkę z rąk inspektora i przyłożył do ucha.
– Tu Bartosz Macerak, dzień dobry pani. To bardzo ważna sprawa. Proszę zrobić to, o co prosi mąż. To znaczy były mąż…
Bał się byłej żony szefa od pierwszego dnia znajomości, a po rozwodzie jego lęk przed tą kobietą jeszcze wzrósł. Rozpierająca go wiedza i wrodzona niecierpliwość wzięły jednak górę. Chciał wyjaśnić, ale ona tylko mruknęła „dobrze” i się rozłączyła.
–Dzięki, Bartek – sapnął inspektor i potarł dłońmi stężałe od wysiłku policzki. – Przepraszam, chyba faktycznie kompletnie wariuję. Wybacz. Co tam masz dla mnie? Dlaczego w ogóle uważasz, że moje obsesje to „bardzo ważna sprawa”?
Zanim jego asystent zdążył odpowiedzieć, telefon znowu zabrzęczał. Krystyna była Madejowa powiedziała tylko dwa zdania i znowu się rozłączyła.
–Justyna wyszła do toalety, jej chłopak obiecał przekazać prośbę o kontakt. Oddzwoni do ciebie.
Inspektor chciał dopytywać i nie miał już kogo. Telefon zgasł na amen, jakby mówił, że na dzisiaj koniec. Florian Madej rzucił go z niechęcią na biurko.
– No dobra, mów. Mam nadzieję, że coś dobrego. Zdaje się, że wyszedłem na idiotę. Narobiłem rabanu i jeśli miałem jeszcze jakieś widoki na poprawienie relacji rodzinnych, to chyba właśnie zgasły. Jak ten zasrany smartfon. Jestem cholernie zmęczony, Bartek. No i zwariowałem.
–Chyba nie do końca, panie inspektorze – odparł Macerak z dziwną miną.
– A ty skąd wiesz? Znasz się na tym?
To miało być żartobliwe rozładowanie napiętej sytuacji, Bartosz Macerak jednak pozostał niewzruszony.
–Płonie kolejna księgarnia – oświadczył. – A właściwie trzy.
Cdn.