Nadszedł czas. To mój ostatni cykliczny felieton dla smakksiazki.pl. Zawsze w takich momentach mówi się, że to nie była łatwa decyzja, że będzie mi brakowało, że może kiedyś wrócę. „To nie żegnaj, a do widzenia” zwykło się w takich sytuacjach mówić czy pisać. Pierdolenie. Pisząc pierwsze zdanie tego tekstu poczułem ulgę. Z dwóch powodów, z których pierwszy jest prozaiczny i towarzyski.
Wreszcie przestanę psuć sobie opóźnieniami tych felietonów relację z dbającym tu o Was Adamem! Ileż to bowiem razy było tak, że gdzieś w trasie dostawałem nagle wiadomości „ej, pamiętasz o mnie?” co skutkowało głośną ją macią i zjechaniem na pobocze czy MOP, by wyjąć komputer i napisać tych kilka dawno przemyślanych, ale nie zliterowanych jeszcze słów. Ale to, jak mówię, powód mniejszy, prozaiczny, towarzyski. Drugi jest ważniejszy: nie ma już w zasadzie nikogo, kto mógłby się na mnie za te teksty bez sensu obrazić! Jeśli jesteście tu ze mną dłuższą chwilę to wiecie, że było tego trochę. Po tym jak napisałem tekst o tym, że dziś funkcję literackich krytyków coraz częściej przejmują nieprzygotowani do tej roli blogerzy i spada na nich przez to za duża odpowiedzialność, jedna trzecia środowiska uznała, że odbieram im prawo bytu.
Gdy w innym tekście napisałem o dość toksycznej relacji między tymi blogerami a wydawcami wymuszającymi pozytywne recenzje grożąc zerwaniem współpracy, podpadłem sporej części tych, co zostali. A potem to już sami pewnie pamiętacie: pytania o sens akcji promujących czytelnictwo bez jednoczesnego dbania o jakość opowieści, zwracanie uwagi na nieuczciwe praktyki marketingowe, niebezpieczeństwa przeludnionych Targów i tego w jaki potem sposób próbowano to „zbombardować PRowo”, głos w sprawie tego jak i dlaczego dzielimy literaturę i wreszcie mój otwarty list do Remigiusza Mroza, który odbił się szerokim echem, choć mało kto go przeczytał. A przynajmniej przeczytał z uwagą. Ci bowiem czytelnicy, którzy się z tekstem zapoznali wiedzą, że nie samo tempo pisania Mroza było moim zarzutem, a idący za nim brak rzetelności. Co zwłaszcza w kontekście spraw ważnych społecznie jest co najmniej nieodpowiedzialne. Ale przecież łatwiej było krytykom i propagatorom zarzucić mi zawodową zazdrość niż zauważyć, że swym przyklaskiem bądź milczeniem stają się owej szkodzie współwinni.

www.unsplash.com/Bernard Hermant
Kończę pisać te felietony nade wszystko dlatego, że… nie mają sensu. Nie dlatego tylko, że rynek książkowy w Polsce pełen jest problemów czy wręcz patologii. Choć jest i to z każdej strony patrząc. Kończę je pisać, bo przestałem wierzyć, że kogokolwiek skłoniłem za ich pomocą do choćby przemyślenia tematu. Do zastanowienia się, do sformułowania kontrargumentu. Pisałem do przekonanych, a nieprzekonani się obrażali. W sformułowanych myślach jedni i drudzy wyławiali tylko pasujące im słowa klucze. Kontekst, związek przyczynowo skutkowy, argumentacja i spójność wywodu… cóż, tego już nikt nie szuka. Tego już nikt nie chce wskazywać. Wszyscy piszą do przekonanych, do swoich wąskich grupek. Czekają na zdania „nic dodać, nic ująć” „w punkt” i całą resztę. A mnie to już zwyczajnie niepotrzebne. Nie zależy mi na tym, by być werbalizatorem, trybunem ludzi podobnie myślących. Chciałem tu pogadać o literaturze i o tym co zrobić, by znowu miała wartość inną niż okładkowa. Na obecną chwilę jednak mój plan jest taki, by wciąż starać się uczyć od najlepszych i pisać coraz lepiej. Nie być żadnym głosem wołającym na puszczy czy innej pustyni. Zamiast tego być coraz lepszym pisarzem gatunkowym. Bo są przykłady, że wciąż się da. Mimo wszystko. Dziękuję, Adamie za tę kolumnę, Wam za czytanie. Do zobaczenia na Drodze.
Jakub Ćwiek