„Wiele tytułów”, fragment najnowszej książki Ryszarda Koziołka

prof. Ryszard Koziołek fot. Agnieszka Szymala

Zdradziecka mowa

Długo byłem nieświadomy, że pewna treść mojego życia, przeżywanego w ruchliwej krzątaninie zabawy, nauki i pracy na terytorium o promieniu nie większym niż dwadzieścia pięć kilometrów, nosi nazwę „Śląsk”. W dzieciństwie nikt tak nie nazywał mojej wsi położonej u stóp Beskidów, między Bielskiem a Cieszynem. Cieszyn to już był całkowicie inny świat, a cóż dopiero miasta Górnego Śląska. Dla wiejskiego dziecka obcy są wszędzie – w innej dzielnicy, innej wsi, za rzeką, za płotem. A ci z miasta to już są obcy najbardziej. Dalej jest kosmos, czyli zagranica. Ten atawizm terytorialny jest naturalny jako zwierzęcy depozyt w człowieku. Dopiero dojrzałość przynosi rozumienie, że istnieje przestrzeń dzielona pokojowo z innymi – wspólne boisko, basen, drogi, parki, czyste lub brudne powietrze, ojczyzna. O tej wspólnocie z „obcymi” powiedzieli mi dopiero w szkole. Uczyli jej poloniści, geografowie, historycy, folkloryści. Nadali mi nową tożsamość, a jednak źródłowe poczucie, kim jestem, jest wywiedzione z domowego języka, lokalnego pejzażu, codziennych rytuałów – trudnych do uzgodnienia z narracją historii powszechnej, a jednak niezbędnej.

Droga do siebie wiedzie bowiem przez obce krainy. Trzeba wyjść poza swoją lokalność, żeby zrozumieć, że jest się innym dla innych. U siebie byłem taki sam, wszyscy mówili podobnie i zachowywali się zrozumiale. Dopiero jako nastolatek po raz pierwszy usłyszałem od rówieśników przygodnie spotkanych nad Bałtykiem, że jestem Ślązakiem. Poznali mnie po śladach mowy, choć mówiłem „czysto, po polsku”. Pewnie zdradziły mnie gardłowa artykulacja samogłosek i lekkie przesunięcie akcentu na ostatnią sylabę. Pamiętam falę wstydu i swój niezdarny protest, że wcale nie!, że jestem spod Bielska-Białej, a Cieszyński to nie to samo co Górny. Czułem się dotknięty podwójnie. Po pierwsze, zostałem włączony w pewną całość, z którą wcześniej nie czułem żadnej wspólnoty, a po drugie, dostrzegłem, że ktoś we mnie widzi innego, to znaczy, że mam jakąś odrębność, może skazę, która mnie stygmatyzuje. Chciałem być neutralny. Chciałem być chłopakiem, z którym inne chłopaki grają w nogę. Jako że oni pierwsi dokonali tego nazwania, oni byli tymi, którzy nazywają, a ja tym, który został nazwany, czytaj: przezwany. Wydawało mi się, że mówię czystą polszczyzną, tymczasem oni słyszeli akcent, intonację, artykulację i powiedzieli: „Widzimy cię. Jesteś widzialny”. Jakbym miał jakąś rysę, szramę, coś innego niż mają oni. Być może to jest niezbędne doświadczenie, że ktoś nas musi pokazać palcem i powiedzieć: „Jesteś inny”. Wtedy rodzi się tożsamość, ale zaraz zaczyna nas uwierać, ponieważ równocześnie nas eksponuje i postponuje.

Katowice z lotu ptaka, zdjęcie dzięki uprzejmości www.tvs.pl

Dziś, mimo nieprzerwanego kształcenia się w „polszczyźnie literackiej”, nie byłoby inaczej. Po trzydziestu latach życia na Górnym Śląsku jeszcze łatwiej można usłyszeć w moich wypowiedziach dźwiękowe ślady pozostawione przez ludzi, których słucham i z którymi rozmawiam tu przez dziesiątki lat. Mowa jako pierwsza wiąże nas z lokalnością; przenika i stygmatyzuje w okresie, kiedy nie mamy żadnej szansy oporu wobec języka, jakim mówią do nas dorośli, których słowa bezwiednie lub pod przymusem powtarzamy przez pierwsze lata życia. Mowa mówi do nas, kiedy nie mamy żadnej innej – urodzeni bez języka. Dostajemy ostatecznie tylko jeden, nigdy w pełni nasz własny. Tylko ten jeden posiadamy, podczas gdy innych już się uczymy. Kiedy zyskujemy tego świadomość i zdolność oporu, zwykle jest już za późno.

Wycyrklowane dni sóm, że nie lza się cióntać – Czas jak szwindlyrz nas łorżnie, nie ciućko się z nami.

Takimi słowami i zdaniami mojego pierwszego języka mogły mówić opiekujące się mną babki: Hela i Milka. Albo dziadek Władek. Mogli, ale na pewno nie mówili. W domu się „rządziło” (w Cieszyńskim) lub „godało” (na Górnym Śląsku), ale nie były to gwara czy język o spójnym słowniku i gramatyce. Mowa dziadków była już zmącona – przez Kościół, w którym mówiło się polszczyzną Reja i Biblii gdańskiej; przez kilka klas szkoły powszechnej; językiem radia i gazet. Władek w fabryce mógł jeszcze mówić z majstrem po niemiecku lub czesku. Mama i tata mówili już inaczej, językiem mocniej ukształtowanym przez polszczyznę szkoły, pracy i mediów. Niemniej mowa domowa mówiła do mnie językiem niejednorodnym, zmąconym wiekiem i wykształceniem domowników; światami, w których przebywali poza domem.

Na dodatek moja rodzina była religijnie dwubiegunowa. Jeśli nie każdy, to wielu ma swoją stronę Méséglise i stronę Guermantes, swego Naphtę i Settembriniego. Ja miałem „stronę Milki” i „stronę Heli”. To imiona dwu moich babek. Hela była luteranką, jak większość rodziny. Jej sypialnia przypominała pieczarę. Na stoliku stał wielki słój z tranem, którego wielką łyżkę musiałem wypić za każdym razem, gdy byłem skazany na jej opiekę. Prawdziwa chłopka chodząca boso od czerwca do sierpnia; chuda, twarda, surowa, nieco złośliwa, skąpa, bogobojna i kochająca swoje wnuki despotyczną, arbitralną miłością, która nie pyta, czego pragniesz, ponieważ wie najlepiej, jak cię uszczęśliwić. Zawdzięczam jej obycie ze zwierzętami, zrozumienie ludowego luteranizmu oraz zabroniony mi przez mamę styl ubierania się, który polega na tym, że nieważne jak wyglądasz, byleby ci było ciepło.

Milka była katoliczką, grubą matką-boską-wszystko wybaczającą. Zmyślała, kłamała, można ją było doprowadzić na skraj śmierci przez rozśmieszenie. Lubiła jedzenie, Sienkiewicza i koncerty noworoczne z Wiednia. Jej zawdzięczam pierwszą wizytę w katolickim kościele. Kiedy mnie tam zabrała w tajemnicy przed rodzicami, byłem przekonany, że trafiłem do pogańskiej świątyni. Musiała to być poranna msza w tygodniu. Nikłe światło przebijające przez witraże potęgowało półmrok wnętrza wypełnionego przedmiotami i wizerunkami, które wprawiały w osłupienie umysł pięciolatka od urodzenia przebywający na ikonoklastycznej diecie. Posągi, chorągwie, obrazy, wota, baldachimy, całe to neobarokowe przegięcie stylu dewocyjnego zrobiło na mnie wstrząsające wrażenie. Ksiądz też był inaczej ubrany. Byłem przekonany, że popełniam straszliwe bluźnierstwo, a pastor Janik na pewno się o tym dowie i pójdę do piekła.

Choć bardziej niż piekła i Janika bałem się Heli, to strategia budowania tożsamości luterańskiej na posiadaniu wyraźnego katolickiego wroga była w moim wydaniu niemożliwa. Wszelki radykalizm został zablokowany miłością, która sprawiła, że tworzyliśmy z babkami nieczysty trójkąt wyznaniowy, w którym ja byłem bokiem najbardziej pokrzywionym.

Niedawno, zaledwie kilka dni temu, czytając korespondencję Jana Wantuły, zrozumiałem, że ten rodzaj pomieszanej tożsamości ideowej wcale nie musi owocować wewnętrznymi konfliktami. Pisze mianowicie Wantuła do Marii Wysłouchowej tak:

Co do mnie, to jestem wielkim nieprzyjacielem klerykałów, ale nigdy Kościoła katolickiego. – Daleki jestem od tego, by powiedzieć, że moje wyznanie jest ideałem, ale szanuję mój Kościół gwoli wolności sumienia, jaką posiadam. Gdy mię ktoś drażni gwoli mego przekonania, tedy odpowiadam: „Pierw byłem Polakiem, później luteranem [!]”. Polakiem jestem z krwi – urodzenia, ewangelikiem od chrztu… Uznaję religię jako konieczność w dzisiejszym ustroju społecznym, ale nie uznaję formy, wierzeń i różnych wymagań utartych lub przestarzałych, a tak zaciekle bronionych przez klerykałów. Mnie wystarczy religijność Mickiewicza, Słowackiego, Prusa – ale do Sienkiewiczowej się nigdy nie skłonię!

Gdybyż to była kwestia wyboru!

Coś większego

Śląskość” była bliskim doświadczeniem, ale odległym słowem. Za to „polskość” przyszła do mnie niemal wyłącznie za sprawą języka. Najpierw poprzez czytaną mi głośno przez mamę i babcię literaturę, a później dzięki samodzielnej lekturze książek, prasy i oglądaniu telewizji. W polszczyźnie zostałem opowiedziany i wyjaśniony jako członek tysiącletniej wspólnoty narodowej, której dzieje, święte miejsca, wielkie księgi i wielcy ludzie należeli teraz do mnie. Przede wszystkim polszczyzna w niewyobrażalny wcześniej sposób poszerzyła granice domowej mowy. Nic dziwnego, że tym językiem chciałem mówić, a później badaniu jego najwspanialszych wytworów poświęciłem swoje zawodowe życie filologa.

Dla śląskiego nastolatka polskość miała jeszcze inną wartość. Życie na wsi nauczyło mnie, że nic tak łatwo nie przychodzi człowiekowi żyjącemu w małej wspólnocie, jak separacja od innych społeczności składających się z „obcych”. Ci z Jaworza, Rudzicy, Wapienicy, Grodźca nie byli „nasi”, a wiejskie legendy mówiły, że żywią wobec nas złe intencje. Podobno niektórzy mieli nawet czarne podniebienia. Polskość była obietnicą gościnnej uniwersalności, wyzwolenia się od szajby podziału na tych „stela” (stąd) i „nie stela”, od stygmatu gwary, braku ciągłości historycznej i państwowej. I schronienia się w „czymś większym”, co ostatecznie ujednolici moją zmąconą tożsamość. Przystępowało się tam po wyzbyciu się złego akcentu oraz dzięki znajomości polskiego języka symbolicznego uczonego w szkole na polskim, historii i lekcjach wychowawczych; i w telewizji.

W apogeum miłosnego zauroczenia, czyli na studiach polonistycznych, pojawiła się bolesna świadomość, że wyparcie się języka domowego i przejście do polszczyzny były rodzajem zdrady. Silna odrębność kulturowa i historyczna Górnego Śląska, odczuwana i pojmowana dzięki wejściu w rodzinę żony, dała mi szansę zrozumienia, jak bardzo powszechna edukacja humanistyczna wyobcowała mnie z własnego doświadczenia kulturowego. Wiedza o Polsce, którą przekazywano w szkole podstawowej, była mieszaniną bajek i mitów. Indoktrynacji tej do dziś nie sposób się pozbyć. Znałem na pamięć dopływy Wisły i Odry, ale nie uczono mnie niczego o Jasieniczance, Bajerce czy Brynicy. Bliższe mi były dąb Sobieskiego, sosna Żeromskiego, limba Kasprowicza czy wierzba Chopina niż buk albo smrek rosnące w beskidzkich lasach. Polski świat, jaki wyłaniał się ze szkolnej edukacji, nie miał nic wspólnego z naturalnym i społecznym światem, w którym żyłem. W kanonie polskiej literatury nie odnajdywałem śląskiego doświadczenia zbiorowego – pejzażu, lokalnej historii, obyczaju, chłopskiego luteranizmu, gwary, mitów i legend. Literackie scenariusze polskości były do „odegrania” w mowie, geście, stroju i scenografii Pana Tadeusza lub Potopu, ale nie Czarnej Julki czy Cholonka. Wystarczy zaznaczyć na mapie miejsca urodzenia klasycznych pisarzy polskich – Jana Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Elizy Orzeszkowej, Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa, Brunona Schulza, Witolda Gombrowicza, Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza – aby zdać sobie sprawę, że ich światy dzieciństwa, podniesione do rangi polskiego uniwersum, nie leżą po „mojej” stronie Wisły, a nawet są od niej bardzo odległe.

Choć nie byłem zdolny do krytyki własnego oczarowania, drobne epizody zapowiadały już katastrofę.

Zbigniew Herbert, archiwum Michała Kapitaniaka/Wydawnictwo Znak

Najważniejsze było ściganie się z Jackiem w lekturze Sienkiewicza. Chyba w szóstej klasie czytaliśmy Potop „na wyścigi”, codziennie przepytując się z treści, żeby sprawdzić, czy aby ten drugi nie oszukuje. Przemierzanie ukochanej lektury było niczym braterstwo broni – w fantazji identyfikacyjnej obaj byliśmy Kmicicami. Kres tej wspólnoty nastąpił, kiedy dotarliśmy pod Częstochowę. Tam drogi lektury Jacka, katolika, i mojej, luteranina, gwałtownie się rozdzieliły. On mógł być z Kordeckim i Kmicicem na murach klasztoru, wysadzać największą armatę, cierpieć okrutnie palony ogniem, a ja byłem ze Szwedami w okopach i śpiewałem te, jak mówi Wołodyjowski, „psie psalmy”. Zabolało, a bardziej jeszcze uczyniło ze mnie nieubłaganą konsekwencję historii – tej największej, powszechnej sprzed setek lat, ale i tej kameralnej, lokalnej i rodzinnej, której bohaterowie dokonywali przejęcia wyznania lub byli konwertytami, abym w rezultacie ja musiał wybierać między przywiązaniem do Sienkiewicza a dumą i lojalnością wobec protestantyzmu.

Kto wie, czy wówczas nie stałem się prawdziwym czytelnikiem, czyli takim, który afektywny odbiór literatury łączy ze zdolnością do jej krytyki. Wiele lat później, już jako badacz literatury, odkryłem, że Sienkiewicz, jak każdy wielki pisarz, tworzy ideowy wielogłos, który udziela gościny wielu różnym odbiorcom. W Ogniem i mieczem swoistą afirmację luterańskiego etosu pracy stanowi scena, w której regiment niemieckich najemników pod dowództwem podpułkownika Johana Wernera nie chce przejść na stronę kozacką wcześniej niż w czerwcu, kiedy to kończy się ich umowa z Rzeczpospolitą. W chaosie anarchii, jaka wypełnia świat wojny domowej, dotrzymywanie umowy wydaje się absurdem, zwłaszcza że wszyscy Niemcy zginą, broniąc „tylko” honoru zawodowego żołnierza. Wciąż zachwyca mnie ten drobny epizod. Dowodzi uznania autora dla innych wzorców heroizmu wojennego niż ten, który reprezentują polscy bohaterowie powieści. Okazywało się, że nawet coś tak potwornego jak wojna może być miarkowane zawodowstwem, które nie pozwala sobie na rozpasane okrucieństwo.

Właściwego pogodzenia z Jackiem doznałem dopiero niedawno, za sprawą Jerzego Pilcha, który sprawił, że peryferyjny cieszyński luteranizm stał się kulturową własnością czytających Polaków. Mnie zaś pozwolił wyobrazić sobie inną, przyjacielską lekturę Sienkiewicza z dawnych lat. W powieści Tysiąc spokojnych miast odnajduję wspaniały pastisz, którym Pilch bierze w posiadanie brawurową narrację sienkiewiczowską i oddaje ją w służbę luterańskiej intrydze powieściowej, a przynajmniej jej możliwości. Oto kościelny Messerschmitt snuje historię pewnego kościelnego dzwonu:

Oto ciemną kiejdańską nocą czterej szlachcice, historia nie zna ich nazwisk, wiemy jedynie, iż byli to trzej kalwini i jeden luter, ciemną, mroczną nocą ta kacerska czwórka zdejmuje z wieży kiejdańskiego kościoła dzwon Mikołaja Radziwiłła, ładuje go na sanie, okłada sianem i słomianymi wiechciami, i ruszają. Sześciokonny zaprzęg rusza w głąb ciemnej i mroźnej Rzeczpospolitej. Kilkudziesięciostopniowy, choć wtedy nie do zmierzenia, mróz sprawia, iż sanie suną chyżo po kiejdańskim gościńcu. Siedemnastowieczna pełnia księżyca, czarne lasy i białe pola […]. Czterech protestantów, czterech jeźdźców nie Apokalipsy, ale czterech jeźdźców Ewangelii wiezie na saniach przez zamarznięte stulecie protestancki dzwon. Nie wiedzą, dokąd jechać. Może do Warszawy? Do Leszna? Do Lublina? A może do Prus, do Królewca? Nie znają drogi, nie mają celu, wiedzą jedynie, że trzeba chronić święty przedmiot. A wokoło ciemności, zbójcy, Kozacy, Tatarzy, Turcy, Szwedzi, czerń i dzicz.

No więc znów, po latach, czytam z przyjacielem Potop, tym razem jego apokryf, w którym bohaterami są luterańscy jeźdźcy-awanturnicy. I teraz to Jacek chciałby wraz z nimi się przekradać, wioząc kiejdański dzwon na odległe południe, do naszej wsi, gdzie chodzimy do szkoły, aby zawiesić go w moim luterańskim kościele.