Moja mama powiedziała mi kiedyś bardzo ważną rzecz. Coś, czego nie rozumiałem długo, aż w końcu szkoła zmusiła mnie do przeczytania „Nad Niemnem” Orzeszkowej. Otóż słowa mojej mamy brzmiały mniej więcej tak: „Nie czytam opisów przyrody, bo wiem, jak wyglądają drzewa.” Czasem mam wrażenie, że pisarze tego jednak nie wiedzą, a ja wcale się tutaj specjalnie nie wyróżniam.
Wodolejstwa uczymy się już w szkole. Przynajmniej mnie tego w niej nauczono. Razem z tym, żeby mieścić się w pewnych ramach. Te myśleniowe przemilczę, bo dobrze wszyscy wiemy, że osoby niewpisujące się w pewne schematy mają zwyczajnie trudniej. Chodzi mi raczej o ramy objętościowe. Rozprawka na dwie strony. Wypracowanie na cztery, a odpowiedź na pytanie nie krótsza, niż pięć zdań. Ja radziłem sobie z tym różnie, bo szerokie marginesy i duże litery przestały się sprawdzać w późniejszych klasach liceum. Rozciąganie i wodolejstwo mamy we krwi.
Każdą myśl można zapisać na kilka sposobów. Zostawię na razie tempo i jego różnorodność, bo niektórych rzeczy lepiej nie zdradzać. Wszak pisarze muszą mieć swoje tajemnice. Chciałem podkreślić to, że zdania pojawiające się na kartach powieści, mogą wyglądać… przedziwnie. Szczególnie dla czytelnika, który nie ma pojęcia, po co te zdania się tam znalazły. I powiem wam w tajemnicy, że pisarze też nie zawsze zdają sobie z tego sprawę. Jeżeli mają szczęście, a ich redaktor wie co robi, to straty będą mniejsze. Jednak nie zawsze się to udaje.
Może zaprezentuję to na przykładzie, który wprawdzie nie pochodzi z konkretnej książki, ale jestem przekonany, że widzieliście podobne zabiegi wielokrotnie.
„Jack poczuł, jak ściska go w żołądku. Przez chwilę zastanawiał się, czy to wina nieświeżego kebabu, który zjadł przed dwoma dniami i ten w końcu dał o sobie znać, czy może to z powodu głodu. Postawił na to drugie, bo ostatnim posiłkiem, który jadł, była ta nieszczęsna wieprzowina owinięta w stary naleśnik o smaku kartonu. Wstał z kuchennego krzesła i podszedł do lodówki. Wewnątrz znalazł to, co w większości lodówek starych kawalerów. Żarówkę, dwa kawałki starego sera i fragment szynki, który niebezpiecznie się świecił. Wyłożył nabiał oraz mięso na blat, a następnie wyciągnął ostatnią bułkę z chlebaka. Była odrobinę za twarda, ale miał nadzieję, że uda mu się ją przekroić bez stępienia noża. Jack robił kanapkę, która mogła kosztować go życie, ale nie miał już nic do stracenia”.

www.unsplash.com/Patrick Fore
Powyższy fragment można zapisać też tak: „Jack zrobił sobie kanapkę”. Można też w ogóle ominąć czynność przyrządzania sobie posiłku, bo w sumie kogo to obchodzi, co jadł Jack? Jack nie istnieje, nie musi spożywać niczego. Jeżeli zakładamy, że jednak sama funkcja jedzenia jest tak ważna, to powinniśmy także przeczytać o tym, jak to jedzenie z Jacka wychodzi. Pełna transparentność. Całe szczęście niewielu pisarzy decyduje się na to ostatnie. Jednak spora część z nich skupia się na dość szczegółowe opisywanie prozy życia. Tego, jak ich bohater bierze prysznic, robi sobie kanapkę lub czyta gazetę.
Czasem ma to usprawiedliwienie fabularne, gdy chce na przykład podkreślić charakter bohatera. Jack jest samotny i niespecjalnie dba o dietę. Jeden taki pasaż wystarczyłby w powieści, ale w sytuacji, kiedy notorycznie się on powtarza, redaktor powinien zareagować. W końcu ile razy można czytać o tym, że koleś wpiernicza kanapkę? NOBODY CARES. Opisy posiłków jestem w stanie zrozumieć, kiedy odnoszą się do potraw wyjątkowych. Podkreślają tym samym charakter postaci oraz otoczenia. Przykład idealny: Marek Krajewski.
Dlaczego więc w książkach tak dużo jest wodolejstwa? Scen, które nic nie wnoszą, a jedynie opisują to, jak wyglądają drzewa? Cóż, bo sceny czasem muszą być dłuższe, żeby pasowały do innych. Bo pisarze nie zawsze wiedzą, co chcą napisać. Bo czasem trzeba się rozgrzać, żeby pisanie szło sprawniej, a czasem po prostu chcą pokazać, że potrafią. Dobrze jest przecież zaprezentować czytelnikowi swój warsztat i przywiązanie do szczegółów. Ja też nie jestem bez winy. Zdarzają mi się takie kwiatki.
Lubię pokazać czytelnikowi, że wiem, o czym piszę. To szczególnie odnosi się do miejsc, gdzie przebywa bohater, ale nie jestem fanem oddawania topografii. Zdecydowanie ponad to wolę klimat. Mnie, jako czytelnika, totalnie nie interesuje, czy skręcając z ulicy Różanej w Topolową postać mija dwa śmietniki lub budynek ze świeżo odnowioną elewacją w kolorze łososiowym. Skręca to skręca. Interesuje mnie, po co to robi i co wtedy czuje. Stawiam emocje ponad fotograficzną dokładność. Doceniam ją, ale nie praktykuję. Czytelnik i tak wyczuje, że „odrobiłem pracę domową”.
Choć wszyscy wiemy, jak wyglądają drzewa i jak robi się kanapkę, czasem możemy o tym przeczytać.
Byle nie za często. Bartosz Szczygielski