„Zabij swoich ukochanych”, październikowy felieton Wojciecha Chmielarza

Wojciech Chmielarz, fot: Wojciech Rudzki/Wydawnictwo Marginesy

Strasznie nie lubię tej niemądrej metafory mówiącej, że pisarza zaskoczyli bohaterowie. Albo że wyrwali się nam spod kontroli. Bo nasze postacie to twory, które żyją tylko i wyłącznie w naszej głowie. Możemy z nimi robić, co tylko chcemy. Ale co mam powiedzieć, jeśli faktycznie zrobili coś, czego nie przewidziałem?

Pisarze lubią opowiadać o sobie niestworzone historie. Można to sprawdzić sięgając po biografie dowolnego literata. Co najmniej połowa z nich będzie się opierała na dekonstruowaniu mitów, które narosły wokół danego twórcy, który to twórca sam zresztą brał czynny udział w ich tworzeniu. Ale życiorysy to tylko jeden temat. Drugim są opowieści o tym, jak wygląda nasza praca. Niewielu z nas ma odwagę powiedzieć, że w gruncie rzeczy, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent naszego czasu to nudne siedzenie przy biurku i klepanie w klawisze. Z przerwą na drugie śniadanie o jedenastej i herbatę z ciastkiem o czternastej. No, ale to się kiepsko sprzedaje. Dlatego wielu pisarzy podejmuje próby, żeby uczynić ten obrazek trochę bardziej romantycznym. Żeby bardziej wpisywał się wyobrażenia pisarza, który czeka aż na niego spłynie natchnienie i który tworzy tylko i wyłącznie popijając ulubioną kawę przy ulubionym stoliku w ulubionej paryskiej kawiarni.

Jedną z najmniej lubianych przeze mnie takich opowieści, jest ta niemądra metafora mówiąca o tym, że pisarza zaskoczyli jego właśni bohaterowie. Że wyrwali mu się spod kontroli, zrobili coś, czego nigdy nie zaplanował. Powiedzmy sobie jasno – nasze postacie żyją tylko w naszych głowach. Zrobią dokładnie to, co im każemy. Nic więcej, ale też nic mniej. Jesteśmy za nie jako twórcy w pełni odpowiedzialni. ale też, to nie jest do końca prawda.

Wojciech Chmielarz, fot: smakksiazki.pl

Faktycznie, coś się dzieje podczas pisania z samymi bohaterami i fabułą. Nie chcę powiedzieć, że wyrywa się nam spod kontroli. Może lepiej stwierdzić, że w pewien sposób ożywa. Zmienia się w naszych głowach i sama pokazuje najlepsze kierunki swojego rozwoju. Przerabiałem to już kilka razy. Ostatnio ledwo kilka dni temu. Piszę kolejny thriller psychologiczny. Przelewam na papier historię, która chodziła za mną od kilku lat, a którą układałem już sobie w głowie tyle razy, że byłem absolutnie pewien, że nic się tutaj nie zmieni. Krótko mówiąc, wiedziałem, kto zabił, jak, kogo i dlaczego. Trzeba to było tylko obudować w słowa. Ale pisanie powieści właściwie od samego początku nie szło mi tak sprawnie, jak planowałem. Zwalałem to na wiele rzeczy. Zmęczenie. Liczne wyjazdy na spotkania autorskie, które są bardzo przyjemne, ale wytrącają człowieka z pisarskiego rytmu. Przeziębienie. Nadchodzącą jesień. I teraz dociera do mnie, że się myliłem. To sama historia stawiała mi opór. Próbowała powiedzieć, że nie wszystko jeszcze przemyślałem. Że są inne, lepsze fabularne rozwiązania, które najpierw powinienem wziąć pod uwagę. Nie rozumiałem tego. Parłem uparcie do przodu. Boksowałem. Pięściami upychałem na kolejnych stronach dialogi, sceny, bohaterów. Aż w końcu zmęczony i zdenerwowany, odważyłem się ich posłuchać. I nagle wszystko mi się ułożyło. Opór zniknął. Fakt, musiałem trochę pozmieniać. Zdarzało mi się to już przy wcześniejszych książkach, więc sam proces jest mi znajomy, ale teraz po raz pierwszy zmienię sprawcę zbrodni. Co w sposób oczywisty mocno wpłynie na zakończenie, ale dzięki temu będzie bardziej spójne. Mniej zaskakujące, ale jak pisałem na tych łamach miesiąc temu, uważam, że od szokującego twistu ważniejsza jest sensowna fabuła.

Jest takie powiedzenie wśród amerykańskich scenarzystów, że żeby napisać dobrą opowieść trzeba zabić to, co najbardziej się kocha. Mowa tutaj oczywiście o pomysłach, a nie o realnych ludziach. Czasami twórcy są tak przywiązani do scen, postaci, fabularnych zwrotów akcji, że nie zauważają, kiedy zaczynają one szkodzić samej opowieści. Ona wtedy najczęściej protestuje. Buntuje się. Można ten jej opór złamać. A można jej wysłuchać.

www.unsplash.com/Jamie Taylor

Niestety, nie każdy pisarz to potrafi. W ostatnim roku przeczytałem kilka książek, których autorom zabrakło tej umiejętności. Albo odwagi, żeby pójść za swoimi bohaterami. Sam nie wiem. W każdym razie czuło się, że fabuła w połowie się boleśnie łamie. Że postacie chcą i powinny zrobić jedno, ale twórca każe im iść zupełnie inną ścieżką. Tą, którą miał zapisaną w planie powieści. I w pewny sposób ich rozumiem. Kiedy mi się to wydarzyło po raz pierwszy, byłem przerażony. Teraz z utęsknieniem oczekuję tego momentu. Bo wiem, że pomysły, które się wtedy pojawiają są najlepsze. Jest w tym jakaś twórcza magia. Iskra, która rozjaśnia szczyptą romantyzmu te nudne dni przepełnione stukaniem w klawisze.

Wojciech Chmielarz