Ostatnio na okładce jednej z antologii zawierających opowiadania kryminalne trafiłem na cytat jednego z moich ulubionych autorów – Elmore’a Leonarda. Zdanie dotyczyło opowiadań, które rzekomo, według autora, są powieściami, z których wycięto wszystkie kawałki zwykle pomijane przez czytelnika.
Przyznam szczerze – nie wiem, czy to kreatywność tłumacza, czy też Leonard dokonał na potrzeby blurba recyklingu własnych pisarskich mądrości, ale ja jego słowa pamiętam inaczej. W opublikowanej kiedyś poradzie pisarskiej autor sugerował wszystkim młodym adeptom zawodu (tłumaczenie moje):
To najważniejsza porada dla wszystkich, którzy chcą być pisarzami: kiedy piszecie, starajcie się odpuszczać sobie wszystkie te kawałki, któreczytelnicy zawsze pomijają.
Przyznaję, że długo – być może za długo, zważywszy na ciężar problemu – zastanawiałem się co – o ile rzeczywiście autorem obu cytatów faktycznie jest Leonard – twórca mógł mieć na myśli. Czyżby chodziło mu o to, że jedyną wartościową literaturą są opowiadania?
I wtedy przypomniałem sobie o Vonnegucie.
Poczciwy papa Kurt – tak zwykłem o nim myśleć, odkąd przeczytałem to określenie w jednej z książek Kinga i wyjątkowo mi podpasowało – to dla mnie autor ze wszech miar wyjątkowy. Przede wszystkim to on nauczył mnie, że o trudnych, wręcz potwornych sprawach można opowiadać w sposób lekki i zabawny. Że emocjom w czytelniku można pozwolić dojrzeć, dać mu chwilę, by zrozumiał, i że ta chwila może być dla odbiorcy słodka i przyjemna niczym pastylka zanim ją rozgryziesz. Czasem papa Kurt pozwala ci jej nie rozgryzać w ogóle, pozwala ci być naiwnym głupcem. Zwykle jednak nie.
Nade wszystko jednak ogromnym zaskoczeniem dla mnie było to, że jego książki zawsze czytam dłużej niż inne. Nie dlatego, że ich nie rozumiem (a przynajmniej łudzę się, że większość treści, jakie autor chce mi przekazać, jednak do mnie dociera). Powodem jest poczucie, że domknięcie każdego akapitu jest u Vonneguta domknięciem etapu historii, przez co nie czujesz potrzeby, by się spieszyć, za to kipi w tobie chęć, by zrozumieć. To nie Dan Brown manipulujący mną za pomocą cliffhangerów, to nie jeden z tych pisarzy, którzy żywią przekonanie, że czytelnik jak ten wygłodniały głupiutki piesek zrobi wszystko dla najbardziej nawet naciąganego fabularnego twista. Nie, Vonnegut z końcem każdego podrozdziału kończy opowieść i podejmuje ją na nowo w kolejnym. A przy okazji pilnuje, by w jego historii nie było nie tyle wspomnianych przez Leonarda fragmentów, które czytelnik zwykle pomija, co właściwie dba o to, by nie było w niej zbędnych słów!
Przyznam szczerze – gdy po raz pierwszy, znowu u Kinga, to on zaraził mnie Vonnegutem, przeczytałem o pisarskiej metodzie Vonneguta, stwierdziłem: ej, tak się nie pisze prozy! Chodziło o to, że papa Kurt ponoć nie przechodził do następnej strony, zanim nie był stuprocentowo pewien, że ta aktualnie pisana jest idealna. Nie było w nim parcia ku finałowi historii, nie było surfowania na fali pierwszej wersji. Nie, on przepisywał stronę na maszynie tak długo, aż uznał, że może ją położyć na stosiku tych już ukończonych. Wtedy dopiero brał się za następną.
Dla mnie niewyobrażalne! Oto jest determinacja godna pochwały! Oto człowiek, którego dzieła winniśmy po wieki wieków hołubić w szkołach zamiast grafomańskich pierdoł zniechęcających nie tylko do czytania, ale i do choćby wybrania się nad pewną, skądinąd piękną, rzekę.
Swoją drogą tak zarobiłem na polskim swoją pierwszą ideologiczną jedynkę. Wywołany do odpowiedzi na temat „Nad Niemnem” wyrecytowałem odpowiedzi na wszystkie pytania prócz jednego. Zapytany, dlaczego tego nie wiem, odparłem szczerze: bo nie było w pierwszym tomie, ani w późniejszym streszczeniu, a wybaczy pani, mam tu „Matkę Noc” Vonneguta i szkoda mi czasu na to pozbawione sensu pieprzenie o czyichś globusach.
Impertynenckie, wiem. Godne potępienia za formę jaką przyjęło. Ale nie za treść, nie za przekaz, bo pod nim do dziś podpisuję się całym sercem. To dzięki Vonnegutowi wiem, że wolałbym żyć w społeczeństwie, które zamiast uczyć się patriotyzmu z Orzeszkowej, podejmie próbę nauczenia się bycia człowiekiem z „Rzeźni numer pięć”.
***
Pretekstem do napisania tych słów jest, nie będę tego krył, zbiór opowiadań „Opowiadania wszystkie” wypuszczony właśnie przez Albatrosa. W wydawnictwie wiedzieli, że uwielbiam Kurta po tym, jak chwaliłem wydane przez nich listy Vonneguta i jego biografię. Teraz zapytany o to, czy nie napisałbym czegoś o zbiorze, powiedziałem: oczywiście, dajcie mi tylko książkę. Ale przyznać muszę, że choć sporo opowiadań znałem wcześniej, choć pdfa z całością nowego wydania mam już od dłuższej chwili, a papierową książkę od czterech dni, wciąż jeszcze nie przeczytałem całości. Smakuję te teksty, nurzam się w ironii, rozmyślam nad rzuconymi mi zadaniami, a czasem, jak kilka razy podczas lektury tekstów z pierwszej części zatytułowanej „Wojna”, odłożywszy tekst, siedzę i gapię się w ścianę. To nie są łatwe historyjki. Nieodmiennie to jednak znakomicie napisane, w pełni przemyślane teksty, a to dziś nie tylko komplement. To literacki ewenement.
Czytam tę wielką księgę na wyrywki, trochę jak katolicy zwykli serwować innym katolikom Biblię. I wiem, trochę to kontrowersyjne porównanie, ale podobieństw jest wiele. Wielkość księgi i ilość zawartych w niej historii, drobny druk, tak by jak najwięcej pomieścić na każdej stronie, ogólne przesłanie, pozytywne, które jednak pewnie niejeden idiota wypaczy w przyszłości. Różnica jest jedna. Czytanie Vonneguta na wyrywki ma sens. Bo on, w przeciwieństwie do biblijnych skrybów, wie, jak omijać kawałki, których nikt nie przeczyta. I dać nam ostatecznie to, czego może nie chcemy, ale co powinniśmy dostać.
***
Pisałem ten felieton na raty, w międzyczasie, szukając sobie różnych rzeczy w sieci. I tchnęło mnie, by poszukać w wywiadach z Elmorem Leonardem wzmianek o jego ulubionych pisarzach. Możecie zgadywać, czy na wymienianej liście znalazł się Vonnegut. A jeśli tak, to czy wysoko.