Zapewne każdy zna powiedzenie „nie oceniaj książki po okładce”. Ja tak samo, co nie zmienia faktu, że kiedy myślę o nim dosłownie, to absolutnie się z nim nie zgadzam. Są chwile, kiedy nie zależy mi na treści książki, a na tym, jak ona wygląda. I mam nadzieję, że nie jestem w tym sam. Tak, oceniam po okładce.
Nigdy nie uważałem się za specjalnego pedanta, dopóki nie kupiłem pierwszego regału na książki. Wtedy także odkryłem coś jeszcze. To, że wydawnictwa nienawidzą czytelników. Nie potrafię znaleźć na to innego wytłumaczenia, niż czysta, nieskrępowana niczym nienawiść do ludzi, którzy książki kupują i traktują je z szacunkiem. A może to ja po prostu jestem dziwny.
Książki muszą stać u mnie w pewnym porządku. Najlepiej, jakby jedna półka miała ustawione pozycje tej samej wysokości, ale to ideał, który udało mi się osiągnąć tylko w kilku przypadkach. Zazwyczaj dotyczy to książek tego samego autora i to w konkretnym wydawnictwie. U mnie udało się w przypadku tytułów Chucka Palahniuka, bo Niebieska Studnia odwaliła w tym przypadku dobrą robotę. Czego nie mogę powiedzieć niestety o Prószyński i S-ka, gdzie jedno z wydań „Blasku fantastycznego” Pratchetta, ma błękitny grzbiet. Inne książki z serii mają odcienie żółto-pomarańczowe. Więc nie, nie mam u siebie „Blasku”, bo nie pasuje mi na półce. Ledwo też przetrawiłem to, że „Ruchome obrazki” są o dwa milimetry niższe, niż cała reszta.

www.unsplash.com/Susan Yin
Największe moje rozczarowanie to chyba jednak wydawnictwo Czarne, które z niewiadomych mi przyczyn, postanowiło wydać czwartą część cyklu olandzkiego Johana Theorina z zupełnie nieprzystającą do innych okładką. Pierwsze wydania może nie zachwycały grafikami, ale na pewno były one czymś wyjątkowym. Wyróżniającym się. „Duch na wyspie” dostał typowo kryminalną okładkę. Żeby było zabawniej, Czarne zrobiło wznowienia poprzednich części Theorina w nowej oprawie z wyjątkiem trzeciej części. Jako czytelnik mam więc wybór, ale żaden z nich, nie jest dla mnie w pełni satysfakcjonujący. I w chwili, kiedy stawiam książkę na półce, chcę po prostu, żeby tam pasowała.
Przykłady tego typu można by wymieniać w nieskończoność. Upierałem się przy tym, żeby każda z książek, które napisałem, miała swój rozróżnialny, ale dalej pasujący do reszty styl graficzny. Nie dlatego, że to pozycje z serii i powiązane ze sobą. Przynajmniej nie tylko dlatego. Książki są produktami, a to, jak są przygotowane, wyraża szacunek do czytelnika. Nie bez powodu konkretne powieści mają swoje kody kolorystyczne i określone motywy.
Lawenda na okładce – romanse, ale gdzie uczucie stoi na pierwszym miejscu. Czerń i wyrzeźbione damskie lub męskie ciało – erotyki. W kryminałach rządzą ciemne, przytłumione barwy, ale nie pogardzimy także zbliżeniem na oko, rękę, nóż, broń itd. Wszystko po to, żeby wchodząc do księgarni, nikt nie musiał się zbyt długo zastanawiać nad wyborem. Lubimy przecież to, co dobrze znamy, a wszelkie odstępstwa od normy, działają na nas stresująco.

www.unsplash.com/Ugur Akdemir
I tak, oceniam po okładce, czy tego chcę czy nie. Widząc ją, mam już określone wyobrażenie o tym, czego mogę się spodziewać. Okładki i obwoluty mają dla mnie także inną wartość i jest ona czysto estetyczna. Mam pierwsze wydanie „Mojej walki” Karla Ove Knausgårda, które ma jeszcze papierową obwolutę. Kolejne już nie mają, choć były wydawane przez Wydawnictwo Literackie w krótkim odstępie czasu. Tej książki nie wymienię ma inne wydanie tak, by pasowało do reszty, bo miałem przyjemność uzyskania autografu autora i zwyczajnie szkoda mi się go pozbywać. Nie tylko dlatego, że jest personalizowany, czyli Karl wpisał do środka moje imię, ale także dlatego, że powieść stała się dla mnie czymś więcej niż produktem. Dużo mam takich książek, które wiążą się z jakimiś wspomnieniami i chciałbym, żeby wyglądały na półce po prostu ładnie.
Widocznie wymagam za dużo.
Bartosz Szczygielski