Zróbmy sobie eksperyment. Majowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Z jednolitą ceną książki jest jak z odrzuceniem idei lockdownu: nie dowiesz się, czy ma sens, dopóki nie spróbujesz. Ledwie piętnaście minut trwała wymiana zdań pomiędzy doktorami Konstantym Szułdrzyńskim i Pawłem Basiukiewiczem w polsatowskim programie „Gość Wydarzeń” prowadzonym przez Bogdana Rymanowskiego (klik). Było to jednak moje zdecydowanie najlepiej spędzone piętnaście minut na zastanawianiu się, czy kolejne lockdowny są (były?) potrzebne. Mniej więcej miesiąc temu dwaj lekarze o przeciwstawnych poglądach zaserwowali widzom spektakularną nawalankę na argumenty. Bez populistycznej gadki (choć z użyciem mocnych, obrazowych haseł), za to z masą konkretów, odwołań do badań i międzynarodowych przykładów.

Jeden z nich – dr Szułdrzyński – przekonywał, że lockdowny to najgorsze, a zarazem jedyne możliwe rozwiązanie, biorąc pod uwagę kondycję systemu ochrony zdrowia w Polsce. Odwoływał się do logiki oraz moralności, porównywał Norwegię ze Szwecją, analizował śmiertelność i gęstość zaludnienia, a także przestrzegał, że gdybyśmy zdecydowali się na model szwedzki, mielibyśmy powtórkę z Brazylii. Drugi – dr Basiukiewicz – apelował, aby natychmiast skończyć z lockdownami i wysłać dzieci szkół. Podpierał się badaniami z czasopism „Nature”, „European Journal of Clinical Investigation” oraz „New England Journal of Medicine”, analizami Banku Światowego, przykładami Szwecji, Białorusi czy kilku amerykańskich stanów, deklaracją z Great Barrington. Bardzo przekonująco dowodził, że zamykanie społeczeństw w obliczu epidemii nie ma racji bytu.

Któremu z nich uwierzyłem? Obu. Czyli jednocześnie żadnemu.

Z podobnymi odczuciami wyszedłem po debacie w sprawie jednolitej ceny książki, przeprowadzonej półtora tygodnia temu na fanpejdżu smakksiazki.pl (klik) – z udziałem Soni Dragi (prezeski wydawnictwa Sonia Draga i Polskiej Izby Książki), Tomasza Zaroda (szefa wydawnictwa Książkowe Klimaty), dziennikarza Łukasza Wojtusika (Alfabet Wojtusika) i oczywiście Adama Szai w roli moderatora. Dyskutanci – uzbrojeni w argumenty, zagraniczne przykłady, analizy, opinie księgarzy, krótko mówiąc: kuci na cztery łapy – stoczyli bardzo ciekawy spór o potencjalne skutki wprowadzenia projektu, który, upraszczając, w ciągu 12 miesięcy od premiery książki pozwalałby sprzedawać ją z maksymalnie pięcioprocentowym rabatem.

I znów: uwierzyłem wszystkim. Czyli nikomu.

Zestawienie lockdownów z zasadami gry na rynku wydawniczym może się wydawać nieco karkołomne, ale w obu przypadkach chodzi o to samo – o ocenę ekstremalnie skomplikowanych zjawisk. Zależnych od masy czynników, a przez to niemożliwych do jednoznacznego skwantyfikowania, wyliczenia, zmierzenia. Jednocześnie dotykających tak różnorodnych środowisk (wszystkich członków społeczeństwa, wszystkich uczestników rynku wydawniczego), że trudno o nich rozstrzygać bezkonfliktowo.

www.unsplash.com/Annie Spratt

Dryfowanie w złożoności literackiej wymaga znalezienia odpowiedzi na pytania, które cholernie ciężko wydobyć z analiz ekonomiczno-społecznych czy studiów przypadku. Czy po wprowadzeniu jednolitej ceny książki podniesie się rentowność biznesów wydawniczych i wzmocni pozycja autorów? Czy dzięki temu księgarnie stacjonarne przestaną upadać (jak wynika z danych Ogólnopolskiej Bazy Księgarń, w 2020 r. zniknęło z rynku 266 podmiotów – niemal dwieście więcej niż rok wcześniej)? Czy tak drastyczna zmiana reguł gry jest uczciwa wobec graczy, którzy latami opierali modele biznesowe na rabatach? Czy moralne jest zmuszanie ludzi, aby płacili 40 złotych za utwory ulubionych autorów albo czekali rok, aż stanieją? A może niemoralne jest sprzedawanie ich za mniej niż 40 zł, skoro książka to kolektywny owoc pracy małego stada ludzi, a jej produkcja i dystrybucja sporo kosztują? Czy dobro kultury zasługuje na inne traktowanie – również prawne – niż kosmetyki, artykuły spożywcze czy meble?

Choćbyśmy zrobili najdokładniejszą analizę polskiej struktury społecznej, nawyków i potrzeb konsumenckich oraz stanu czytelnictwa, nie znajdziemy dobrych odpowiedzi na te pytania. Badania deklaracji też nic nie dadzą. Tak jak coroczne raporty Biblioteki Narodowej dotyczące poziomu czytelnictwa, które wypada traktować raczej jako analizę sentymentu książkowego niż miarodajną i niepodważalną ocenę kondycji rynku. Zadeklarować można wszystko. Wystarczy mieć dość odwagi. Albo nie dość wstydu.

Jak zatem stwierdzić, czy jednolita cena książki ma sens? Eksperymentalnie. Można ją wdrożyć – po uprzednim doszlifowaniu szczegółów ze wszystkimi uczestnikami rynku – i na przykład przez rok albo dwa lata obserwować, jak wpływa na kondycję czytelnictwa, zachowania czytelników i sytuację ekonomiczną wszystkich podmiotów na rynku.

Jako autor i czytelnik właśnie takie rozwiązanie rekomenduję. Nie dlatego, że wierzę w jednolitą cenę książki. Dlatego, że się da. My, uczestnicy sektora wydawniczego, mamy bowiem etyczny komfort, którego wielu innym branżom brakuje. Zaryzykujmy. A potem bezwarunkowo przyjmijmy płynące z eksperymentu wnioski. Jakie by one nie były.

Krzysztof Domaradzki