Urodził się dokładnie sto lat temu w Warszawie. Miłośnik jazzu, autor „Złego”, człowiek w kolorowych skarpetkach. Jeszcze w tym roku, roku Leopolda Tyrmanda, ukaże się nowa książka Marcela Woźniaka o„Lolku”. Jej tytuł zostanie ujawniony wkrótce, ale dziś, w dzień urodzin wybitnego pisarza, możecie przeczytać fragment. Zachęcam też do obejrzenia mojej rozmowy z Marcelem, którą nagraliśmy w Darłowie. Miejscu, w którym toczy się akcja „Siedmiu dalekich rejsów”. Żeby ją zobaczyć, kliknijcie po prostu tutaj.
3 października. Brooklyn. Mary Ellen nic się nie zmieniła. Elegancka, szczupła, o wielkich ciemnozielonych oczach.
– Wzięłam Mr. Magica do wyczyszczenia płyty. Widziałam zdjęcia z cmentarza i coś chyba na tej płycie rośnie.
Mary Ellen przygotowała notatki ze wskazówkami, dokąd jechać i jak znaleźć grób.
– Tu jest dokładnie napisane, Rebeko – mówi do córki.
– Mamo, teraz uważaj, coś ci pokażę. To jest nawigacja GPS, która – mówi wklepując adres – doprowadzi nas – poprawia literówkę – na miejsce!
– Dotrzesz do celu – podaje nawigacja – za 1 godzinę i 34 minuty.
– Widzisz, mamo?
– It’s wonderful! – mówi Mary Ellen. – A skąd będziesz wiedziała, gdzie skręcić?
– Mamo, to jest właśnie najlepsze! – mówi, uśmiechając się do nas. – On mi wszystko podpowie!
– To wspaniałe!
Dzielnicę zamieszkują ortodoksyjni Żydzi, Mary Ellen nie jest praktykująca. Ale mieszkała tu jako dziecko i wróciła tu, kiedy minęła jej młodość.
Na cmentarzu Westwood na Long Island jesteśmy po godzinie.
*
3 października 2019. Long Island. Niemiłosierny skwar i rozległe, niekończące się zielone pola z rozsypanymi płytami nagrobnymi.
– Alejka trzydziesta.
Skwar leje się z nieba. Powietrze naładowane jest iskrami, każdy wdech to jak łykanie łyżki podgrzanej mazi.
Pytamy sympatycznego kierowcę kosiarki o lokalizację kwatery. Antonio ma latynoskie rysy, jest bardzo uczynny.
– Wy czekacie, ja jadę – mówi, po czym rusza swoim pojazdem jak bohater Prostej historii.
Zawrotna prędkość pojazdu sprawia, że ten jakby wcale się nie oddalał. Po dziesięciu minutach kierowca zawraca na końcu alejki i skręca nieopodal wysepki drzew. Kiedy chcemy ruszyć w jego stronę, macha, żebyśmy zostali tam, gdzie stoimy. Wreszcie wraca do nas.
– Tak, to tam.
Uśmiechamy się, dziękujemy i ruszamy. Biorę od Mary Ellen siatkę z chemikaliami i rękawicami gumowymi.
– Nie musisz tego robić – mówi Rebecca.
Jesteśmy na miejscu. To grób rodzinny. Od lewej ciągną się jasne płyty z wyrytymi imionami członków rodziny Foxów.
– Nie byłyśmy tu ponad dwadziescia lat! – mówi Mary Ellen.
– Tak, od pogrzebu wujka Alviego.
– He was so lovely man.
Trzecia od końca płyta z prawej to kamień Leopolda Tyrmanda.
Kiedy dochodzę do niej, coś ściska mi gardło. Trochę wzruszenie, a trochę sens tego wszystkiego zmieniają gwałtownie mieszankę we krwi, wrzucając do krwiobiegu trochę adrenaliny, a trochę oksytocyn. Przybycie w to miejsce jest symboliczne.
Tu leży Leopold Tyrmand. Autor Złego. Chłopak z Trębackiej. Były jeniec. Imciarz skaczący z drzew. Tygodniak, przyjaciel Kisiela. Liberał, konserwatysta. Apostoł jazzu. Ojciec, mąż. Wszyscy razem leżą pod tym kamieniem, na którym napis mówi:
Leopold Tyrmand
BELOVED HUSBAND
DEVOTED FATHER
MAY 16, 1920
MAR 19, 1985
IN THY LIGHT
DO WE SEE LIGHT
Leopold i Matthew Tyrmand, fot: archiwum Marcela Woźniaka
Mary Ellen kładzie na jego płycie zebrane z ziemi kamienie. To zwyczaj jeszcze z czasów biblijnych – skały miały chronić miejsce pochówku przed hienami, a kapłanów przed płynącą ze śmierci nieczystością. Tu jest to jednak zastosowane tylko symbolicznie. Dlatego też kwiaty, uważane niegdyś za symbol pogański, nikogo tu nie rażą.
Kładzie je Rebecca.
Mary Ellen zaczyna czyścić płytę, którą porasta mech, Agnieszka bierze od niej gąbkę.
– Świetnie, powoli schodzi – mówi Mary Ellen.
– Chyba już jest okej, chyba wystarczy – przekonuje Rebecca.
Cały czas trzyma torebkę. Choć uśmiecha się, jest przejęta najbardziej z nas wszystkich. Nie pojechali z Matthew na pogrzeb, bo byli za mali.
Mary Ellen wyciąga z torebki kartki, wręcza nam po jednej.
– A teraz – mówi – chciałabym, żebyśmy coś przeczytali. Poprosiłam sąsiadkę, Żydówkę, żeby przygotowała mi kilka rzeczy. Jest lesbijką, wspaniała kobieta. To tekst z hebrajskiego.
Staje przed płytą nagrobną Tyrmanda i zaczyna czytać. Najpierw po hebrajsku, fonetycznie. Potem po angielsku. Ostatnie zdanie każdego wersu powtarzamy we czwórkę:
In the rising of the sun and in its going down, we remember him
In the blowing of the wind and in the chill of winter, we remember him
In the opening of buds and in the rebirth of spring, we remember him
In the blueness of the sky and in the warmth of summer, we remember him
When we have achievements that are based on his, we remember him
So long as we live, he too shall live because he is a part of us –
We remember him
Zbieramy się do drogi powrotnej. Rozglądam się jeszcze raz po okolicy. Tysiące płyt, pomiędzy nimi równo skoszona trawa. Gdzieś w oddali słychać kosiarkę pana Antonia. Temperatura – nieznośna. Patrzę ostatni raz na płytę. Dotykam jej – parzy.
W głowie kołacze mi pytanie: „Czy tak miało być, Lolek? Miałeś umrzeć w wieku 65 lat gdzieś na Florydzie, spocząć z dala od Polski i z dala od domu, każdego, który miałeś? Tu, na Long Island? Czy zdążyłeś przed śmiercią odszukać swoje przeznaczenie?”.