Każdemu z nas zdarzyło się kiedyś posłużyć głupim skrótem myślowym. Powody po temu były z pewnością różne. Czasami nie za bardzo skupiamy się na rozmowie i wtedy, gdy przychodzi kolej na nasz komentarz, rzucamy sentencjonalne: „No, takie jest życie” choć przecież wcale tak nie uważamy. Chodzi nam raczej o to, że w życiu dzieje się różnie, czasami jest dobrze, ale bywa też źle i takie sytuacje mogą się zdarzać i wtedy po prostu trudno je konkretnie skomentować.
Ale ponieważ nie chce nam się tematu rozwijać, rozmowa nas nie kręci, to posługujemy się skrótem, licząc, że rozmówca nas zrozumie. I czasem rozumie, bo on też się specjalnie nie zastanawia nad naszą odpowiedzią, uznając ją na przykład za „ech, stary, współczuję” albo „no, to faktycznie problem”. Rzecz w tym, że nikt w żadnym wariancie nie uważa, że sytuacja zaprezentowana odzwierciedla całe życie. Że życie właśnie takie jest.
Skróty myślowe zalęgły się w naszym języku, a tym samym i kulturze, jak chwasty. I pal sześć jeszcze, jeśli objawiają się sporadycznym rzuceniem zdania z automatu. Problem rodzi się wtedy, gdy zaczynamy w nie wierzyć i dobudowywać do nich wtórne definicje.
I tu w miarę płynnie, choć z przydługim wstępem, przechodzimy do sformułowania, które używane nagminnie, zwykło zniechęcać mnie mocno do używającego. Powiem więcej, kiedyś mocno mnie wkurzało, czasem skłaniało do interwencji i wielogodzinnych dyskusji. Dziś, jak wspomniałem, wyłącznie zniechęca. Mowa o sformułowaniu „ambitna książka”.

www.unsplash.com/Alfons Morales
To, że mamy do czynienia ze skrótem myślowym, jest oczywiste. Książka sama w sobie nie może być ambitna. Nie ma żadnych ambicji, bo jest tworem nieożywionym, przedmiotem, a ambicja to, za SJP, po pierwsze poczucie godności osobistej, a po drugie dążność do wybicia się, pragnienie twórczych osiągnięć, sukcesów. Ten pewuenowski uzupełnia: „silne pragnienie odniesienia sukcesu lub osiągnięcia doskonałości”. Już definicja pokazuje, że pisząc o ambicji, możemy mieć na myśli albo autora, albo czytelnika.
Zatem po kolei.
Kiedy autor jest ambitny? Według definicji – wtedy, gdy tworząc to, co tworzy, dąży na tym polu do doskonałości i/lub sukcesu. Jeśli stawia sobie konkretny cel, mimo trudów i przeciwności losu i świata zmierza do niego i na tej drodze zdobywa kolejne poziomy wtajemniczenia, to jest to autor ambitny, prawda? No to teraz tak, weźmy sobie dwóch autorów. Pierwszy nosi w sobie od dawna historię swojego życia. Albo życia kogoś bliskiego. Opowieść, którą wpajano mu od dzieciństwa. Właściwie nie tyle ją wymyślił, co dostał, bądź też, po prostu żyjąc, kształtował mimowolnie. Przy okazji ten ktoś czyta dużo określonego typu lektur, które w którymś momencie życia mu podpowiedziano, a które odznaczają się kwiecistym, wręcz poetyckim językiem, modnym w określonych środowiskach, przyjętym jako wyznacznik dobrego pióra. Załóżmy również, że rzeczony autor ma trochę talentu. Tak uzbrojony pisze swoją książkę, przenosząc na papier swoje życie i przemyślenia, jakie w związku z nim miał, by wreszcie uporządkować to, co w nim siedzi, a także wywołać swoją historią pewne emocje w czytelniku.
I teraz autor drugi. Wychowany na westernach i kryminałach, a także komediach z dawnych lat, chciałby dać czytelnikom trochę frajdy, jakiej sam kiedyś doświadczył. Zaczyna tworzyć westerny, komedie, kryminały – czyli powieści gatunkowe, jednocześnie ucząc się, co ten termin właściwie oznacza. Też ma trochę talentu, jego styl wynika z tego, co chłonął i nie przepada za barokowym językiem, bo niektóre rzeczy wyraża się wprost. Dodatkowo, ponieważ chce, by jego książki były fajne, a przecież nie przeżył tego, co się w nich dzieje, siedzi na sieci, w bibliotece i ogląda dokumenty na Netfliksie, by dowiedzieć się czegoś o Dzikim Zachodzie, historii Nowego Jorku czy Majorce, gdzie dzieje się jego wakacyjna komedia.
Który z nich jest ambitnym twórcą? A może obaj? Albo żaden? Czy terminu „ambitny twórca” używamy dopiero, gdy zobaczymy jakie emocje w czytelniku autor chciał wywołać? Jeśli smutek, gorycz, nostalgię to ambitny, a gdy śmiech czy strach – już nie?
A może nie chodzi o emocje, a o wiedzę? O to, ile wiedzy posiadł i faktów autor wyczytał i ile udało mu się wpleść w fabułę swojej książki? Tylko to też pułapka, bo nagle może się okazać, że uważany za rozrywkowego Child wygra z uważanym za ambitnego McCarthym. Zależy, jaką weźmiemy powieść, na czym ta się skupia.
Zatem może chodzi o to ile autora dana powieść kosztowała? Ile poświęcił, by ją napisać? Jeśli tak, to bardzo wysoko w hierarchii literackiej ambicji byłby Stephen King ze swoją bardzo przeciętną książką „Łowca snów”. Dlaczego tak uważam? Bo to była pierwsza powieść Kinga po wypadku, który mało nie pozbawił go życia. Według słów samego autora, pisanie jej było prawdziwą katorgą i bólem tak fizycznym, jak i psychicznym. Do tego stopnia, że nie był w stanie tworzyć dłużej niż godzinę dziennie. I to się w powieści odczuwa, ten ból. To, że czasem autor zagrywa starymi sztuczkami. jakby z automatu, a czasem gdy końcówka podrozdziału mocno słabnie, by potem kolejny podrozdział błysnął nową siłą następnego dnia. Czy takie książki jak „Łowca snów” nazywamy, skracając myśl, ambitnymi?
Wreszcie język. Może sednem jest zabawa językiem. Książka jest ambitna, gdy cyzelujemy każde zdanie, by samo w sobie stanowiło małe dzieło sztuki? Tylko teraz pytanie: czy autor bądź autorka mówiący głosem ulicy, zwrotami z ulicy, językiem prostym i dosadnym, bo tak się przecież mówi, a wiarygodność opowieści tego wymaga, nie może już być twórcą ambitnym? A może ambicją jest granie na nosie snobistycznym krytykom, jak to ostatnio często robi Łukasz Orbitowski, który wypowiedzi bohaterów przenosi w mowę zależną i filtruje przez język narracji i tym samym pozostaje w zgodzie z sobą i z modą? Na tym polega autorska ambicja? Na sztuczce?

www.unsplash.com/Chris Lawton
Druga opcja – „ambicja książki” to tak naprawdę ambicje czytelnicze. To, czy książka posłuży nam do samodoskonalenia czy nie. Ale to już w ogóle bardzo trudne do rozstrzygnięcia, bo podobno – tak, wiem, że to również pewien myślowy skrót – mądry i ambitny człowiek potrafi wszystko wykorzystać na drodze do samodoskonalenia. Zależy, czego chce się nauczyć i czy jest otwarty na wiedzę czy myśli podyktowanymi mu zawczasu schematami, w myśl których taki na przykład komiks to medium dla półidiotów, a fantastyka nie może być jednocześnie wartościową prozą.
A może chodzi o zmiany jakich dana pozycja dokonała na świecie? Jak zmieniła otaczającą nasz rzeczywistość i nas samych? Tylko czy wtedy taki „Ulisses” Joyce’a, było nie było arcydzieło modernizmu, aby na pewno wygra z… „Harrym Potterem” Rowling? Bo co, bo strumień świadomości? Bo eksperymenty językowe? Czym to jest wobec trwającej do dziś czytelniczej rewolucji.
Gdyby dokonać teraz żartobliwego porównania, autorka książki o małym czarodzieju sprawiła, że dzieci na całym świecie zaczęły czytać książki, duże filmowe studio stanęło na nogi po zapaści, a feministki zyskały bardzo mocną reprezentantkę w postaci inteligentnej i przy okazji pięknej Emmy Watson. A Joyce co takiego zrobił? Scoverował starożytnego, popowego evergreena.
Gdzie jest granica między rozrywką a ambicją? Czy ambicją nie może być dawanie rozrywki? I gdzie są jakiekolwiek wytyczne pozwalające na takie szastanie podziałami?
Myślałem i myślałem i doszedłem do jednego, w gruncie rzeczy dość starego, wniosku. Literatura ambitna to taka, która pozwala nam spełnić snobistyczną fantazję o tym, że oto ktoś postrzega nas jako człowieka ambitnego.
Tylko czy nie lepiej po prostu ambitnie się rozwijać wszystkimi dostępnymi środkami? W końcu chodzi o dążenie do bycia lepszym. A nie myślącym na skróty snobem.