„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #10

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Ruchliwa ulica błyskała jaskrawymi światłami, ale jej nie widział. Zmęczenie robiło swoje. Poprosił kierowcę ubera o wyłączenie radia i zamknął oczy.

Po głowie krążyły mu urywki rozmowy w ciasnym pokoiku na komendzie policji. Dziwnej rozmowy, z konkluzją, jakiej nie powstydziłby się najlepszy polski autor science-fiction. Żądanie inspektora Madeja było nie do spełnienia. Po prostu niemożliwe. Nawet dla kogoś tak balansującego na pograniczach intelektualnej odpowiedzialności, jak badacz literackich światów.

Jego akademicki umysł nie odpuszczał jednak i zajął się analizą wariantów, w których w ogóle mógłby pojawić się cień szansy na zrealizowanie szalonego pomysłu. Ktoś kiedyś powiedział, że słabość należy obracać w siłę. Jako literaturoznawca obyty był z fikcją literacką, interpretacja to w końcu coś jakby wchodzenie do wnętrza tekstu i myszkowanie po jego zakamarkach. Czytelnik nie jest przecież nikim innym, jak podróżnym w świecie przedstawionym dzieła, na tym polega magia literatury. Ale wejść naprawdę? Przebić pięścią tekturowe ściany? Rozciąć płócienne malowidło rzeczywistości i wleźć do środka jak w jakimś Truman Show? Niemożliwe. Absolutnie niemożliwe, powtarzał bezgłośnie w kabinie taksówki. No po prostu nie.

Powtarzanie ma to do siebie, że próbuje zagłuszyć wątpliwości. Jahwe kazał Mojżeszowi uderzyć w skałę i uwolnić na pustyni źródło wody, którym mógłby napoić swój lud. Mojżesz uderzył, ale dwukrotnie, na wszelki wypadek, ponieważ miał wątpliwości czy raz wystarczy. Nawet nie jakieś wielkie zwątpienie, tylko cień chwiejnego podejrzenia. Może stuknąłem za słabo, może kij się ześliznął po kamieniu i zaklęcie nie zadziała. Stuknę jeszcze raz. W sumie drobnostka. I został ukarany za niewiarę – zobaczył Ziemię Świętą, ale do niej nie doszedł. Tak, powtarzanie nie rozwiewa wątpliwości, tylko je umacnia.

Lewa, racjonalna półkula mózgu profesora Zawijasa powtarzała, że się nie da. Druga zignorowała jej marudzenia i pobiegła przed siebie tropem podjętym intuicyjnie, choć niezupełnie na ślepo. Biegła jakby znała drogę. Uchylił powieki i omiótł wzrokiem zarośla Ogrodu Botanicznego przy Alei Powstania Warszawskiego. Ciemne, mokre i milczące – koiły nerwy. Jakie nerwy? Dlaczego się denerwował? Uniósł dłoń pod światła jadących z naprzeciwka samochodów i przyjrzał się krytycznie. Drżała. Nie trzeba pytać, dlaczego. Diabeł wymyślił pytanie „dlaczego”. Prawa półkula mózgowa profesora Zawijasa pobiegła w kierunku od pięciu lat absolutnie zakazanym, na terytorium zamknięte za płotem znacznie solidniejszym od tego, który okalał Ogród Botaniczny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zawróciła z drogi do Kanaan i jak na skrzydłach poleciała ku zupełnie innej Kanie, tej, gdzie siła wiary potrafi zmienić wodę w wino. Niejasne protesty mózgowej lewicy, że idąc od ziemi egipskiej to chyba ten sam kierunek, na niewiele się zdały. Metafora zadziałała. I profesor Zawijas dobrze znał odpowiedź na diabelskie pytanie „dlaczego”.

Chciał się napić.

www.unsplash.com/Kevin Kelly

Pięć lat to dużo. Można się odzwyczaić od wielu rzeczy i o wielu rzeczach zapomnieć, nie wyłączając miłości. Zapominanie alkoholu to jednak nieco inny porządek, zwłaszcza jeśli alkoholowej namiętności towarzyszy napięcie twórcze. Picie i pisanie zrośnięte są ze sobą jak bracia syjamscy. Słownik pisarzy świata to zarazem słownik alkoholowych ekspertów. Aleksander Zawijas o tym doskonale wiedział, ponieważ studiował to zagadnienie nie tylko z powodów zawodowych, ale także osobistych, to znaczy zaciekle. Trudno się więc dziwić, że myśl o powrocie do pisania wstrząsała nim równie dogłębnie, co myśl o powrocie do picia.

Taksówkarz musiał się znać na rzeczy.

Zatrzymać się przy nocnym? – spytał uczynnie.

Słucham?

Wyrwany nagle z przepaści swych dylematów, profesor Zawijas podskoczył na siedzeniu jak obudzony ze snu.

No, czy nie trzeba czegoś dla odprężenia na wieczór – wyjaśnił mężczyzna. – Zaraz będzie po drodze.

Powiedział „po dorodze”, w ogóle mówił ze wschodnim akcentem. Jechali wolno ulicą Grzegórzecką, która też była rozkopana, podobnie jak połowa miasta, i faktycznie mijali sklep z błękitnym neonem, płynącym nad otwartym wejściem: ALKOHOLE 24H.

Nie, nie! Proszę jechać dalej!

Krzyknął za szybko i za głośno. Mężczyzna spojrzał we wsteczne lusterko ze słabo maskowanym zdziwieniem. Widocznie pasażer na tylnym siedzeniu wyglądał na kogoś, komu bardzo potrzebne jest coś na wieczór, inaczej nie zaśnie. A rano gość może mieć kłopot z ogoleniem tej bladej, zapadniętej od niezaspokojonego łaknienia twarzy. Oni tam na wschodzie się na tym znają.

Jak pan szanowny chce.

Kierowca wzruszył ramionami, a potem dodał:

Czasem dobrze i anioła nakarmić, i diabła napoić.

Po zagadkowej frazie, w której profesor domyślał się jakiegoś wschodniego przysłowia, w samochodzie zapadła niezręczna cisza i powróciło zagadnienie niemożliwej możliwości z ciasnego pokoiku na Mogilskiej.

Wysłuchali z inspektorem gróźb audiobooka, najpierw razem, potem każdy z osobna, a następnie zgodnie uznali, że padli ofiarą słuchowej halucynacji. Zawijas, jako bardziej wygadany, przodował w wymyślaniu i zgrabnym formułowaniu teorii o autosugestii, częściowej hipnozie, a nawet posunął się do zdefiniowania czegoś całkowicie oryginalnego i nowego, co zgrabnie nazwał audiofantazmatem. Jego źródła miały tkwić w nadmiarze dźwięków w naszym codziennym życiu, co generuje jakby równoległą rzeczywistość akustyczną współczesnego człowieka.

Żyjemy w swoistej audiosferze – tłumaczył inspektorowi. – Od rana do wieczora słyszymy muzykę, słowa, krzyki, szepty, atakują nas reklamy, komunikaty, wiadomości, telefony, esemesy – ciągle coś słychać! Nawet pisaniu na komputerze towarzyszą jakieś dzwonki, plimki, brzęczki, bez przerwy. – Zapalał się coraz bardziej, porwany falą uderzającej trafności swego wywodu. – Cisza umarła! Niech pan sam sprawdzi, inspektorze. Nie ma ciszy!

Jak pan zamilknie, zrobi się cicho – zaryzykował inspektor.

No tak, ale na jak długo? Dziesięć sekund? Pół minuty? Niech pan spróbuje siedzieć obok drugiego człowieka i nic nie mówić przez minutę, a przekona się pan, jakie to trudne. Moim zdaniem tu tkwi tajemnica naszego złudzenia słuchowego. Usłyszeliśmy to, co wydawało nam się, że powinniśmy usłyszeć, i poskładaliśmy ten zaprojektowany tekst z gotowych kawałków, jakie wpadły nam do uszu przez ostatnie, powiedzmy, dwadzieścia cztery godziny.

Obaj to samo?

Hmm, no nie wiem – zawahał się profesor, ale tylko na moment. – Nie jesteśmy pewni, że słyszeliśmy obaj dokładnie to samo. W streszczeniu wygląda podobnie, ale słowa mogą być inne. Obaj zacytowaliśmy to nieszczęsne „nowięc”, bośmy je usłyszeli od tego pańskiego aspiranta, ale to może być właśnie dowód na słuszność mojej tezy.

Zakończył jak doświadczony dyskutant, wyćwiczony na konferencjach, sympozjach, seminariach.

To zróbmy jeszcze test – zaproponował inspektor Madej. – Każdy z nas spisze słowo w słowo to, co słyszy, i porównamy notatki.

www.unsplash.com/Aaron Burden

Zrobili test. Wyszło to samo. Słowo w słowo. Okruchy zmiotłem ze stołu, ogień w piecu rozpaliłem, warzę godziwą strawę specjalnie dla was i czekam. A żebyście nie ociągali się zbyt długo, wysyłam gońców…– i tak dalej. Wynik testu zachwiał nieco teorią audiofantazmatu, ale profesor nie dawał za wygraną.

Niewykluczone, że w niektórych ludziach pod naciskiem owej audiosfery uwalniają się głęboko skryte skłonności i na przykład popełniają oni samobójstwo albo usiłują dokonać morderstwa. Tego typu odruchy są silnie tłumione i w lęku przed uaktywnieniem spychane – że się tak wyrażę – na samo dno duszy, gdzie zamykamy je na cztery spusty i gdzie w ogóle boimy się zaglądać. Audiobook wchodzi przez ucho wprost do mózgu, oddziałuje silnie na emocje, a te rozwibrowują duszę i mącą dno. Poluźniają zasuwy. Odryglowują bramy. Otwierają loch i wypuszczają demony.

Emocje wypuszczają demony – powtórzył inspektor nie patrząc na profesora.

Odwrócił głowę do okna i gapił się na czarne, podłużne widma topoli za policyjnym parkingiem. Chwiały się na wietrze jak monumentalne postacie z antycznego teatru, chór bachantek z tragedii Eurypidesa. Od ulicy Mogilskiej było przez nie jarzeniowe światło latarni. W zasadzie była już noc.

Ładnie pan to ujął. Ja nie jestem taki elokwentny, nie wymyśliłbym na poczekaniu tylu pięknych metafor. Jednak co profesor, to profesor. Ja umiem ujmować rzeczy wyłącznie dosłownie. Jest tak a tak.

Porzucił obserwację chwiejnych widm za oknem i zwrócił się wprost do profesora.

W leczeniu uzależnień jest takie pojęcie, jak „intelektualizowanie” – ciągnął. – Chory zamiast powiedzieć: „jestem uzależniony od alkoholu”, mówi na przykład: „mój organizm ma problemy z dehydrogenazą aldehydu octowego do kwasu octowego”, albo: „etanol ma pozytywny wpływ na aktywowanie mojej kory mózgowej podczas procesów twórczych, dlatego piję, aby tworzyć”. Odnoszę wrażenie, że pan w tej chwili uprawia właśnie coś w rodzaju intelektualizowania, to znaczy zamiast nazwać rzecz po imieniu, wymyśla pan teorie o audiocośtam i ucieka od tematu. Po raz kolejny zresztą.

Dlaczego pan tak sądzi?

Ponieważ widzę, co się dzieje z pańską twarzą – odparł inspektor. – Kiedy puszczam audiobooka i padają te zwariowane słowa, słucha pan ze ściągniętymi policzkami i półotwartymi ustami, jakby się bał uronić choć jedno słówko. A kiedy snuje pan te swoje akustyczne teorie, odpręża się pan, mówi swobodnie i z uśmiechem, rozpierając się na krześle. Mowa ciała. Jest pan zadowolony, że niebezpieczeństwo zostało odsunięte.

Jakie niebezpieczeństwo?

Inspektor Madej przechylił się przez stół.

Właśnie o to chciałbym spytać. Czego się pan boi?

Lampa brzęczała cichutko w ciszy, która znowu na chwilę zapadła. Kiedy wreszcie profesor Zawijas się odezwał, bardzo starał się nadać swojemu głosowi odcień rozsądku.

Ja z kolei odnoszę wrażenie, że pan coś nieustannie insynuuje i wymaga ode mnie jakichś dziwnych deklaracji, by nie powiedzieć – zeznań. Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia, co miałbym zeznać. Jakież to straszliwe tajemnice skrywają się za moim „intelektualizowaniem”. Co takiego mam do ukrycia.

Czyżby?

Pytanie było szybkie, świsnęło jak szpada.

Skoro pan wie, proszę samemu odpowiedzieć – odparł profesor, ale dopiero po kilku sekundach, które mu były potrzebne do odzyskania równowagi.

Dlaczego pan przestał pisać swoją powieść? – spytał inspektor tym samym spokojnym tonem. Lata pracy w policji kryminalnej nauczyły go używać spokoju jako narzędzia perswazji lepszego niż krzyki i zastraszanie.

Bo była słaba i mi się nie podobała. Nie mam talentu. A co to ma do rzeczy?

Skoro była taka słaba, dlaczego kradzież paru jej fragmentów przez jakiegoś audiobookowego psychopatę zrobiło na panu aż takie wrażenie?

Profesor zaczął wiercić się na krześle.

A panu się to nie wydaje dziwne? – odparł pytaniem, ale niespokojnym. Nerwowym.

Może dziwne, ale nie wstrząsające. A pan mówi o tym niemal jak o naruszeniu jakiejś kosmicznej równowagi.

Trafił. Profesor chciał się żachnąć, ale zrobił to na tyle nieskoordynowanym ruchem, że zrzucił ze stołu swój pusty kubek po kawie. Trzask omal nie strącił go z krzesła.

Bzdura! Bzdura i jeszcze raz bzdura! Nie wiem, o co panu chodzi, ale tym razem mam już nieodwołalne postanowienie. Żegnam!

Wstał i zaraz usiadł. Usłyszał coś, co osadziło go w miejscu.

Musimy tam wejść, panie profesorze. Do starego młyna.

Ale… on nie istnieje.

Inspektor Florian Madej po raz pierwszy od dłuższej chwili uśmiechnął się szeroko.

No i właśnie o tym powinniśmy pogadać. Poważnie, bez całej tej ściemy o audiosferach i innych bajerach. Bo kto jak kto, ale pan – profesor od literatury, autor demonicznej powieści o starym młynie i niepijący alkoholik – akurat nie powinien twierdzić, że stary młyn z tamtych notatek nie istnieje. Nie, panie profesorze Aleksandrze Zawijasie. Stary młyn istnieje, podobnie jak ta cholerna cegielnia. I musimy tam wejść.

Profesor wstał, powtórzył swoje zasadnicze „żegnam” i wyszedł. Być może nawet nieco trzasnął drzwiami, by podkreślić swoje formalne oburzenie, w którym chyba najbardziej bolało bezceremonialne nazwanie go alkoholikiem. Najbardziej oburza prawda o sobie, wypowiedziana przez kogoś innego bez pozwolenia. W ogóle był zniesmaczony.

A teraz siedział w taksówce i rozmyślał o tym, co byłoby potrzebne do podjęcia nieprawdopodobnej i kompletnie zwariowanej próby wejścia do starego młyna nad małą i dzisiaj już wyschniętą rzeczką o malowniczej nazwie Macocha, całkiem niedaleko stąd, bo zaledwie pięćdziesiąt kilometrów, w południowo-zachodniej Małopolsce. Całkiem niedaleko i bardzo, ale to bardzo daleko. Po drugiej stronie zamalowanego płótna, które oddziela rzeczywistość od literackiej fikcji.

Cdn.