„Audiobook”, czyli powieść Krzysztofa Zajasa. Odcinek #23

Krzysztof Zajas

Gdzie jest tamten facet, a gdzie go nie ma? Czy ich widzi, śledzi za pomocą tutejszych systemów monitoringu, czy tylko przeczuwa i dlatego wysyła smoki? I gdzie są oni dwaj, ci prawdziwi, którzy zostali po tamtej stronie zjeżdżalni? Czy w ogóle są? Przejście przez stary młyn jak przekroczenie granicy życia? Niewykluczone. Mogło tak być, że spadając z piętra młyna skręcili karki i leżą pod murem jako dwa trupy, poskręcane i z wybałuszonymi od ostatniego zdziwienia oczami, a to, co mu się teraz widzi, słyszy i myśli, jest tylko pośmiertnym rojeniem błąkającej się po okolicy duszy. To by z kolei znaczyło, że ich sprawczość ogranicza się do tego świata (czyli tamtego) i w krakowskiej rzeczywistości nie zdołają już niczego zmienić, a jeśli nawet, to nigdy tego nie sprawdzą. I że nigdy już nie wrócą. A to by znaczyło, że dusza po śmierci istnieje. Czy były potrzebne aż tak radykalne kroki z ich strony dla udowodnienia tezy, którą ludzkość powtarza od zarania? Dusza istnieje, niegdysiejszy inspektorze Madeju, i w dodatku jest nieśmiertelna, a w każdym razie żyje dłużej niż ciało. Pozostało ci rozważenie, na ile twoja dusza jest tobą i czy łatwo zrezygnujesz z ciała.

Pomacał się po brzuchu, ramionach, udach. Schudł. Gdy wchodzili na piętro gospody po drewnianych schodach, bez trudu brał po dwa stopnie, lekki i sprawny jak trzydzieści lat temu. Pogłaskał się po policzkach – były gładkie jak u młodzieńca. Zaczął to już odczuwać gdy biegli przez las, umykając przed smokiem. Z każdym krokiem stawał się lżejszy, dzięki temu zresztą w ogóle zdołał się wydostać z bagna. Czyje to było ciało? Jego z czasów młodości, czy jakiegoś powieściowego bohatera, wymyślonego przez dwóch napalonych chłopaczków, z których jeden od lat nie żył, a drugi spał teraz obok niego na słomianym posłaniu w fikcyjnej gospodzie? Objął głowę obiema rękami. Moja głowa? Ja?

Kiedy jednooki Zemła przyprowadził ich wieczorem do karczmy, w pierwszej kolejności rzucił Florkowi grube portki i koszulę do przebrania, a potem ręką wskazał, gdzie może się umyć i przebrać. Olek dostał dużą szklankę piwa, którą niemal duszkiem wypił.

Pijesz jak stary – skomentował mrukliwie Zemła i dolał piwa z cynowego dzbana. Wtedy przyjrzał się dokładniej Olkowi Zawijasowi i stwierdził, że ten faktycznie wygląda jak chłopak. Czyli że obaj ulegli jakiemuś zupełnie baśniowemu odmłodzeniu.

U nas to rodzinne – odparł Olek i pociągnął łyk.

A żebyś wiedział – zgodził się karczmarz. – Twój dziadek za kołnierz nie wylewał, ojciec miał łeb jak cysternę, to czemu ty miałbyś być inny. Co u ojca?

Pytanie brzmiało niewinnie i błaho, ot, zwykłe zagajenie, ale twarz Olka zbladła. Uciekł oczami na bok, jakby w kącie izby szukał odpowiedzi, której – jak się Floro domyślał – nie mógł sobie przypomnieć. Jedyne oko karczmarza mierzyło obojętnie blade oblicze chłopaka, który podawał się za Krzysztofa Szulca.

Nie wiem, dawno go nie widziałem – wykrztusił wreszcie Olek przez ściśnięte gardło. – Matka zabroniła.

Ja na jej miejscu też bym zabronił. Ale nie jestem na jej miejscu. Zresztą, nie mnie sądzić ludzi – zakończył polubownie i dolał piwa. Pobladły Olek wypił z ulgą. Otarł usta rękawem i pokazał oczami Florkowi, żeby poszedł się przebierać. Istniało niebezpieczeństwo, że i jego zacznie Zemła odpytywać. Madej zgarnął ubranie i ruszył na drugi koniec izby. Po drodze zerknął w uchylone drzwi kuchni. Przy piecu kręciła się młoda, przystojna kobieta w czepku na głowie, która rzuciła mu krótkie i pełne ciekawości spojrzenie. Odwrócił się, nie wiedzieć czemu zawstydzony.

Kiedy wrócił i usiadł za wielkim dębowym stołem, Olek miał już szkliste oczy, a odpychające oblicze karczmarza jakby złagodniało i straciło nieco na swej upiorności. Nadal wyglądał jak ofiara brutalnego napadu, ale pusty oczodół był zakryty czarną przepaską, która przysłaniała również kawałek nosa, a blizna na policzku zbladła. Kobieta z kuchni wyniosła dwie miski z jedzeniem, ale nie przyniosła ich do stołu, tylko postawiła na ladzie i znikła równie szybko, jak się pojawiła. Gospodarz przyniósł obie misy i postawił przed nimi. Z jednej pachniało żurem, w którym pływały kawałki kiełbasy, w drugiej dymiły świeżo ugotowane ziemniaki.

www.unsplash.com/Monika Grabkowska

Jedźcie – powiedział kładąc przed nimi drewniane łyżki, a na pytające spojrzenie Olka dodał: – My już wieczerzali.

Obaj w jednej chwili złapali za łyżki i zaczęli jeść. Floro nie bardzo umiał jeść żur z ziemniakami nie mając własnego talerza, powtarzał więc ruchy Olka, który wiedział, bo jak twierdził, sam pisał ten fragment. Należało najpierw nabrać kawałek ziemniaka na łyżkę, potem zanurzyć go w zupie i całość wpakować do ust, które trzeba było szeroko otwierać, żeby się to wszystko naraz zmieściło. Jedli, a gospodarz patrzył na nich jednym okiem i opowiadał anegdoty z zamierzchłej przeszłości o piciu ze starym Szulcem. Potem nagle zaproponował im, żeby dali sobie spokój z włóczeniem się nocą po lesie i zostali spać u niego.

Do wsi będzie ze cztery staje, o ile nie zejdziecie z drogi. A po ćmoku łatwo zbłądzić.

My właściwie nie do wsi, tylko do cegielni – powiedział nagle Olek i szybko łyknął piwa ze szklanki. Zemła chwilę mierzył go błyszczącym okiem, zanim odpowiedział.

Do cegielni to jeszcze dalej. A po co tam idziecie?

Mamy sprawę – odparł Olek i potarł dłonią pustą szklanicę. Gospodarz już mu nie dolewał.

Prześpicie się na górze, a o świcie możecie iść dalej. Teraz nocą tylko łażenie po próżnicy.

I jakby dla podkreślenia, że nie ma o czym dyskutować, zgarnął z ławy ubłocone ubranie Florka i skinął na nich, żeby poszli za nim.

I tak znaleźli się w gościnnym pokoju z jednym szerokim wyrem, na które opity piwem Olek padł i przed zaśnięciem zdążył tylko rzucić, żeby go Florek obudził jak się świeca dopali. Po sekundzie już chrapał. Później chrapanie ucichło i zapanowała bezdenna cisza.

Teraz Florek Madej, niegdysiejszy oficer śledczy małopolskiej policji, siedział w tej bezdennej ciszy i czekał nie wiadomo na co. Miał pilnować, nie potrafił sobie jednak ukonkretnić, jak mianowicie miałoby wyglądać niebezpieczeństwo. „Niczemu nie ufaj, wszystko sprawdzaj”, polecił mu Olek, który wiedział. Wstał, obszedł cały pokój z talerzykiem w ręku, na którym stała zapalona świeczka, i dokładnie obejrzał ściany. Wszystko wyglądało, jak należy. Usiadł i zagapił się w pustkę.

Nagle zza ściany usłyszał szelest. Jakby ktoś skrobał paznokciem po desce. Nastawił uszy i wstrzymał oddech. Jego czuwanie wzięło się stąd, że nie do końca ufali jednookiemu karczmarzowi, który nieco zbyt skwapliwie zaoferował im darmowy nocleg w opustoszałej karczmie. Szelest się powtórzył. Florek Madej ostrożnie przystawił ucho do ściany. Teraz całkiem wyraźnie słyszał od drugiej strony drapanie. Mysz, albo szczur, pomyślał i wzdrygnął się. Odsunął się od ściany. Nienawidził wszelkich gryzoni i wstrętem przejmowało go samo przypuszczenie, że tuż obok jego głowy urzęduje jakieś szczurzysko. Wyprostował się na krześle i przetarł oczy. Piekły go z niewyspania, ale na stoliku pozostało jeszcze z dziesięć centymetrów świecy. Umówili się na zmianę, kiedy świeca dopali się do końca. Według Olka ta powinna się palić około czterech godzin. Skąd to wiedział?

www.unsplash.com/David Tomaseti

W ogóle Olek wiedział sporo różnych dziwnych rzeczy. Z jednej strony było to zupełnie zrozumiałe, skoro znaleźli się w świecie częściowo wymyślonym przez niego, z drugiej – kompletnie absurdalne i nieprawdopodobne, jak alarmował zdrowy rozsądek. Nie ma czegoś takiego, jak przechodzenie z rzeczywistości do literackiej fikcji. Literalnie nie ma. Kiedy jednak próbował ten problem zgłosić Olkowi jeszcze w stary młynie, usłyszał, że przecież sam tego chciał, więc dlaczego się dziwi. To prawda, on pierwszy nalegał, by tu wejść (tu, czyli gdzie?), w najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewał się jednak aż tak dalece posuniętej dosłowności. Resztki jego śledczej świadomości rozpaczliwie poszukiwały choćby odrobiny logiki w tym, co ich spotykało. Zjeżdżalnia, smok, bagno, upiorny jednooki karczmarz – wszystko to w ciągu niespełna godziny.

A Olek twierdził, że to dopiero początek. Gdy upadli pod murem starego młyna, wprost w wysoką i cudownie miękką trawę, był przekonany, że jego kompanowi po prostu chodziło o przywołanie jakiejś dawnej zabawy, obudzenie wspomnienia, sentymentalny gest za przepadłą przeszłością. Humaniści tak mają, do końca nie potrafią się pogodzić z upływem czasu. Olo jednak wcale nie był wzruszony, tylko raczej napięty i czujny. Dla niego to nie była zabawa. Gdy tylko wygramolili się z trawy, porwał Florka za rękę i pociągnął ku brzozowemu zagajnikowi, gdzie przycupnęli za krzewem dzikiego bzu, jak nie przymierzając smarkacze z „Podróży za jeden uśmiech”. Jak oni się nazywali? Duduś i Poldek…

Chrobot za ścianą zamienił się w miarowe stukanie. Stuk-stuk-stuk i przerwa. Stuk-stuk-stuk i przerwa. Dziwne. Szczur puka do niego? Wstał z taboretu, wziął talerzyk ze świecą i przyjrzał się ścianie ich gościnnego pokoju. Była wyłożona pionowymi deskami i pomalowana brzydką, rudobrązową farbą. Ostrożnie podszedł do kąta. Znajdowały się tam wąskie, zręcznie zamaskowane drzwi, ciasno dopasowane do krawędzi boazerii. Dziwne. Z pewnością ich tu przedtem nie było, sprawdzał przecież dokładnie, po policyjnemu. Miejsce w miejsce, jak mawiała babcia. I tych drzwi na pewno tu nie było.

Gdy tak stał przed ścianą i przy pomocy świeczki na talerzyku badał szpary w deskach, jego wzrok natrafił na maleńki haczyk. Uniósł go palcem i w tejże chwili drzwi się uchyliły. W progu stanęła kobieta. Miała na sobie białą koszulę nocną, obszytą koronkami i luźno związaną tasiemką pod szyją, bose stopy i odsłonięte przedramiona, a w ręku trzymała taki sam talerzyk ze świecą. Na prawą pierś opadał gruby, czarny warkocz, rąbek lewej piersi wychynął spod głębokiego wycięcia w koszuli. Patrzyła mu prosto w oczy i uśmiechała się. Była powalająco piękna.

Chodź – szepnęły wydatne usta, a smukła dłoń sięgnęła po niego.

Jej dotyk podziałał na Florka jak porażenie prądem. W nagle odmłodzonym ciele poczuł gwałtowne podniecenie. Kobieta z nieruchomym uśmiechem pociągnęła go w głąb ciemnej komórki. Nie potrafił się oprzeć. Cały drżał, jego parciane portki – życzliwy podarunek od gospodarza – natychmiast wybrzuszyły się z przodu. Zrobił dwa niepewne kroki i drzwiczki za jego plecami zamknęły się bezszelestnie. Próbował ręką zasłonić wzwód, wstydził się jak licealista na ludnej wakacyjnej plaży, ale kobieta reagowała nieodmiennie z życzliwym uśmiechem.

Wszystko wydarzyło się jakoś nagle, zbyt szybko, by mógł zareagować. Chciał powiedzieć, że nie wolno, że musi tam czuwać, przyjaciel śpi a on powinien pilnować, bo otoczenie bardzo niepewne, duchy i tak dalej… Nie był w stanie wykrztusić słowa. Znał ją, to ona wieczorem krzątała się karczemnej kuchni i wyniosła im jedzenie. W ogóle była chyba jego żoną. Cholera, to jeszcze gorzej, pomyślał nagle z przestrachem. Pakuje ich obu w jakieś koszmarne tarapaty. Chociaż… Olo wspominał coś o chętnej żonie karczmarza, że to niby miał być taki pomysł na dorosłe kawałki w ich powieści. Czarnowłosa, seksowna, lubieżna…

Posadziła go na łóżku i kazała patrzeć na siebie. Skulił się, by ukryć swój naprężony chłopięcy wstyd, a ona odrzuciła warkocz na plecy i sięgnęła do tasiemki pod szyją. Przez białą koszulę nocną prześwitywały sutki na ostro sterczących piersiach. Przemknęło mu przez myśl, że koszula nie spadnie, tylko zaczepi się na nich jak na dwóch haczykach. Ale nie. Spadła. Spłynęła w dół cicho i dyskretnie jak kotara na uroczystym odsłanianiu pomnika. Rzeźba była doskonała. Florek Madej z całej siły zaciskał uda i sycił oczy widokiem godnym Michała Anioła. Nie do wiary. Żadnej skazy, żadnych zbędnych fałd, zmarszczek, plamek, nic. Nawet czarny pieprzyk był tylko jeden, i to dokładnie tam, gdzie powinien, czyli w pół drogi między pępkiem i mostkiem.

Podoba ci się? – wyszeptała i zaraz położyła palec na ustach, żeby nie odpowiadał. Widocznie izdebka od drugiej strony przylegała do jakiegoś miejsca, skąd mogli być podsłuchani. Może nawet do małżeńskiej sypialni. Skinął i wyciągnął rękę. Odtrąciła ją lekko, z tym niewzruszonym uśmiechem na twarzy, i powoli okręciła się wkoło, chwytając w palce koniec grubego warkocza. Biodra wręcz płynęły w powietrzu. Statua miłości, pomyślał Florek i ścisnął dłońmi drżące kolana. Pocił się jak sztubak przed nocnym internetem.

Zrobiła krok w jego stronę. Mroczny, diabelski, odwrócony trójkąt znalazł się tuż przed jego oczyma. Sapnął i pochylił się…

Perfekcyjne ciało karczmarki znikło. Zostało zmiecione jednym pchnięciem szalonego moralisty, który nagle wpadł do izdebki i zaczął szarpać oszołomionego atakiem hormonów Madeja.

Co-ty-wy-pra-wiasz – syczał Olek przez zaciśnięte zęby, ciągnąc go z powrotem do pokoju gościnnego. – Mia-łeś-u-wa-żać! A nie gzić się z karczmarzową. Zbieraj rzeczy i wynosimy się stąd!

Nie gziłem się – wyjęczał Florek próbując poprawić spodnie, gdzie mu się źle ułożyło i okropnie uwierało. – To ona sama…

Później pogadamy – warknął. – Jazda, na dół i do lasu!

Jakie rzeczy?

Co?

Jakie rzeczy mam pakować.

Kurwa, Floro, bierz ten swój pierdolony płaszczyk i wiejemy! Juuuż!

No dobra, juuuż…

Szedł, ale i nie szedł. Pchnięta tak bezceremonialnie w kąt pokoju karczmarzowa zwinęła się w kłębek i obserwowała obu mężczyzn. Nie ruszała się, nie reagowała. Po prostu patrzyła tymi swoimi nieruchomymi oczami, w których odbijał się płomień świecy. Bez niego ten wzrok byłby martwy, pomyślał Florek Madej omiatając ostatnim tęsknym spojrzeniem nagie ciało. Wyszedł za Olkiem z izdebki, zamknął drzwi na haczyk, zgarnął płaszcz z wieszaka i po chwili już byli na zewnątrz. Wciągnął głęboko rześkie powietrze, żeby ochłonąć. Za płotem wściekle ujadał pies, chyba ten sam, który ich eskortował wieczorem.

Za łąkami podnosił się brzask. Pobiegli skrajem lasu tak, by nie tracić z pola widzenia łąki, ale i ukryć się między drzewami. Olek Zawijas sunął przed siebie w jakimś ponurym stuporze, zacięty i milczący, jakby obrażony na cały świat. Jego własny świat.

Przepraszam – wykrztusił wreszcie Florek Madej. – Nie wiedziałem, co się dzieje, chciałem tylko sprawdzić hałas za ścianą…

Wiem – uciął Olek i machnął ręką towarzyszowi, żeby sobie dał spokój z tłumaczeniami. – Musimy być ostrożniejsi. Chociaż nie wiem dokładnie, co to znaczy.

Słuchaj, Olo, czy ona by mnie…

Zabiła? Nie wiem, może tak. Ale raczej uśpiła albo w inny sposób pozbawiła przytomności i wezwała tego swojego cyklopa, żeby się tobą zajął.

A on?

A on by cię zamknął w piwniczce i przyszedł po mnie. Albo zarzuciłby sobie twoje cudownie odchudzone ciało jak worek ziemniaków na ramię i zaniósł do cegielni, żeby rzucić swemu panu pod nogi. Jako dowód, że wypełnił zadanie.

Swojemu panu, czyli komu?

Florek Madej nie doczekał się odpowiedzi, ponieważ Olo powstrzymał go uniesieniem ręki i dalej maszerowali w milczeniu. Brzask jaśniał, otoczenie leśne nabierało konturów, widzieli białą watę mgły podnoszącej się z podmokłych łąk. Na niebie gasły gwiazdy, smugi fioletów i granatów ścieliły się do stóp wschodzącego słońca – sceneria była iście bajkowa. Od samego początku, gdy się ocknął pod murem młyna, Florek czuł, że ten świat tutaj, po drugiej stronie kartki, jest jakiś wyrazistszy, bardziej intensywny. Kiedy zatrzymali się na zakręcie drogi, żeby zaczerpnąć tchu, postanowił spytać.

Słuchaj, Olo, od czasu jak się obudziłem pod młynem, to znaczy jak zasnąłem… to znaczy odkąd tu jesteśmy, wszystko jest jakby zbyt intensywne. Ostre. Za ostre. Nie wiem jak to nazwać. Jakby to malował ktoś, kto lubi przesadzać. Ten karczmarz był taki ohydny, jego żona taka zmysłowa, a zachód słońca taki piękny! Aż za bardzo. Zresztą wschód też, zobacz.

Pokazał ręką na łąki, zza których unosiły się ku niebu kolejne warstwy kolorów, jak wzory na indiańskiej tkaninie.

Bo na tym polega literatura – odparł spokojnie Olek, kiedyś profesor polonista. – I w ogóle wszelka sztuka. Nie na kopiowaniu rzeczywistości, tylko jej intensyfikacji. Chodzi o to, żeby wzmacniać doznania, doprowadzać je do maksimum, podkręcać potencjometry percepcji. Karczmarz i jego żona to nie konkretni ludzie, tylko typy. Jeden odstręczający, drugi uwodzicielski. Ja sam się przekonałeś, to działa. Ledwo cię stamtąd wyciągnąłem, miałeś spodnie naciągnięte jak namiot cyrkowy. Mam nadzieję, że ich nie zmoczyłeś.

Nieee – odparł zawstydzony Florek i dalej ciągnął swoje wątpliwości. – No dobra, literatura, ale jeśli ludzie tutaj nie są bytami indywidualnymi, tylko typami, to jak poznamy tego, kogo szukamy?

A kogo szukamy?

No, chyba tego… Krzysztofa Szulca.

Brawo, jednak coś kojarzysz – pochwalił go Olek.

Szukamy Krzysztofa Szulca, który wprawdzie nie żyje, ale nas tu zwabił i teraz ściga jak uciekinierów, chociaż to w zasadzie on ucieka, a my go gonimy, ponieważ chcemy rozwiązać zagadkę, której się w rzeczywistości rozwiązać nie da, ale tu można, bo tu jest inna rzeczywistość, wymyślona, i kiedy tu nam się powiedzie, to również tam, po drugiej stronie, która w istocie jest pierwszą stroną, będzie można zapobiec nieszczęściu. Dobrze myślę?

Uhmm.

Co „uhmm”? Jakie „uhmm”? Przecież to się całkiem nie trzyma kupy.

Bo ciągle masz kłopot z zaakceptowaniem faktu.

Jakiego?

Że jesteśmy tylko tu, a nie tam i tu równocześnie. Jeśli mogę ci coś poradzić, to zapomnij o „tam”. Szukaj mechanizmów prawdopodobieństwa pośród rzeczy, osób i sytuacji w nowym miejscu i nie odnoś ich do miejsca starego. To częsty błąd u poczatkujących interpretatorów: mieszanie porządków.

To znaczy jeśli elfy istnieją, to mogą mówić? O to chodzi?

Mniej więcej.

To dlaczego odepchnąłeś tę piękną kobietę, jakby nie była człowiekiem tylko jakimś plastikowym manekinem? To nie jest mieszanie porządków?

W pewnym sensie. Ale tylko po to, by się nie dać zaskoczyć. Lazłeś w objęcia pułapki jak mucha w słój miodu. Potraktowałem ją jak człowieka. Czyli istotę podstępną. Oczywiście po literacku przerysowaną.

Aha, przerysowaną. Po literacku. Czy on też będzie przerysowany? Pojawi się jako wielki czarownik w pelerynie do ziemi i kapeluszu do nieba? A może jako władca smoków, nieustraszony pasterz dinozaurów, dosiadający pterodaktyla o łapach wysadzanych diamentami? Albo jako…

Wędrowiec.

Słowo to Olek Zawijas wypowiedział półgłosem, przez duszone gardło. Towarzyszyło mu machnięcie ręką wskazujące zakręt drogi. Stał tam młody mężczyzna w długiej opończy i kapeluszu z szerokim rondem. Na nogach miał obcisłe spodnie wpuszczone w pończochy, na prawym biodrze zwisała podróżna torba, na lewym spod płaszcza wystawał koniec szpady. Szedł ku nim wolnym krokiem, szeroko rozkładając ręce w geście powitania.

Witajcie, panowie. Świt następnego dnia to wyborny czas na spotkanie.

Olek gapił się na postać z półotwartymi ustami. Kiedy mężczyzna zbliżył się na kilka kroków i zatrzymał przed nimi, Florek przyjrzał się jego szpadzie. Koniec klingi był ciemniejszy i bardziej matowy. Kapały z niego krople krwi.

Cdn.