Całe złoto dnia spłynęło po ścianie lasu do wąskiego potoku, który promienistą strugą podążył dalej w głąb ciemności, owijając pnie drzew bezgłośną cynfolią. Pomruk wieczoru niósł się wilgotnym basem. W gęstniejącej melasie nieba zapalały się pierwsze gwiazdy. Ptaki zasnęły w locie, furkot ich wartkich skrzydeł połknęło stygnące powietrze. Wąż tracił czucie w sztywniejącym ciele. Wiewiórka zacisnęła powieki i łapkami nakryła rudy łeb. Zaszeleściła gałąź. Szła groza.
–Nie wchodź do cegielni – usłyszał Wędrowiec szept znikąd. – Jest tyle dróg do tylu miejsc, możesz wybrać każdą inną, wedle twojej woli. Ale nie tę. Nie musisz wchodzić akurat tutaj. Po co? Po co?
Siedział na trawie pod okazałą brzozą i oderwanym od serwety kawałkiem płótna usiłował przewiązać ranę na lewym ramieniu. Materiał był krótki i po owinięciu wokół skaleczonego mięśnia niewiele zostawało na węzeł. Mimo to próbował go zaciągnąć, pomagając sobie zębami.
– Po co? Takie pytanie nie istnieje – wyjaśnił nikomu. – Nasze Pismo święte obszernie i szczegółowo referuje powstanie oraz rozwój najlepszego ze światów i znajdziesz tam wszystkie pytania, oprócz tego jednego. Żaden z proroków nie wyjaśnia, po co jest to wszystko. Jest i tyle. Na pytanie „po co” jakby również nieco za późno.
www.unsplash.com/Sylas Boesten
Kiedy już uznał odpowiedź na poziomie dyskursywnym za wystarczającą, sięgnął w charakterze wsparcia po argument estetyczny i zanucił przyśpiewkę:
–Nie wchodź do cegielni –
zahukała sowa –
bo ci spadną portki,
a może i głowa.
–Nie wchodź do cegielni –
zakwakała kaczka –
bo cię chwyci kaszel,
a może i sr…
Nagły świst przeciął pieśń na pół. Zafurczały trafione bełtem liście. Wędrowiec upadł na prawy bok i zwinnym ruchem przeczołgał się za pień. Torba podróżna i broń zostały tam, z przodu, poza zasięgiem ramion. Przywarł do pnia i nasłuchiwał, skąd padł strzał. „Cóż to, miły świecie, nawet śpiewać już nie wolno?”, zdziwił się, było to jednak zdziwienie zastępcze, by tak rzec – figuratywne, ponieważ domyślał się, kto do niego strzelać może. Doszedł wszelako do wniosku, że jeszcze nie czas na tłumaczenia i lepiej poczekać na rozwój wydarzeń mogących przynieść pomyślne zwroty w akcji, należał bowiem do ludzi, którym kapryśna fortuna nie szczędziła swych wdzięków.
Jakoż wkrótce usłyszał trzask gałązki pod ciężkim butem. Dwadzieścia metrów na lewo. Duże, niezgrabne, sapiące ciało. Jego domysł uzyskał nowe potwierdzenie. Poprzedniego wieczora z nieprzyjemnością odwracał wzrok od resztek jedzenia oklejających tłusty wąs, który teraz stanowił tak stanowczą przeszkodę w bezszelestnym oddychaniu prącego ku niemu przez leśny gąszcz człowieka. Starego i brzydkiego męża, którego największym nieszczęściem była młoda i ładna żona.
Ciężki krok ucichł. Wędrowiec domyślił się, że napastnik przystanął, by poobserwować okolicę i zorientować się w sytuacji. Kto wie, może nawet uniósł powtórnie naładowaną kuszę i mierzył w mrok wypatrując ruchu, który zdradziłby cel. Nieborak. Po pierwszym chybionym strzale miał na udaną powtórkę mniej więcej takie same szanse, jak na dozgonną wierność swej małżonki. Mmm, pyszności! – westchnął na wspomnienie mlecznych piersi, wyłuskanych spod rozwiązanej bluzki karczmarzowej.
Odłóżmy słodycz wspomnień. Nasz Wędrowiec uniósł się na łokciach i czubkach palców, po czym ostrożnie przesunął ciało bliżej swych porzuconych w trawie rzeczy. Powinien poczekać, aż zapadnie całkowita ciemność i jego przeciwnik straci resztki przewagi, chęć zabawy wzięła jednak górę. Przywarł ciałem do mokrej ziemi i zacisnął prawą dłoń na rogowej rękojeści swej eleganckiej, napoleońskiej szpady. Lubił ten chwyt. Napełniał jego umięśnione ciało przyjemną wibracją. W precyzyjnym pchnięciu wirującego ostrza jest jakieś oczyszczenie, ulga, jak zanurzenie dłoni w chłodnym strumieniu. Potarł palcem pozłacany kabłąk. Gotowość. Ulga. Gotowość i ulga. Bardzo wolno wycofał się z powrotem za pień brzozy. Rozerwane lewe ramię przestało dokuczać, ból wyłączyła adrenalina. Był napięty i spokojny. Teraz może czekać. Chodź, nieboraku.
Po kwadransie sapanie powróciło, tym razem bliżej. Ciemność wypełniła przestrzeń między drzewami gęstą mazią i gdzieś z jej głębi dochodziły kroki niezgrabnie skradającego się karczmarza z Nieporaju. Szeleścił trącanymi pędami krzewów, łamał podeszwą patyki, ocierał się o pnie – i szedł. Po śmierć. Nasz Wędrowiec przelotnie pomyślał ze współczuciem o desperacji rogatego małżonka, który z narażeniem życia stanął w obronie resztek honoru małżonki oraz własnego, których przecież już nie było. Zdumiewające, ile energii ludzie tracą
w obronie spraw beznadziejnych i rzeczy nieistniejących. A wystarczyło odrobinę pomyśleć. Skalkulować ryzyko i zrobić bilans, nieco wcześniej, zanim ruszyły nieodwracalne wydarzenia…
Z twarzą przy ziemi i szpadą w dłoni miał idealną pozycję do przeprowadzenia ataku z zaskoczenia. Wysoka trawa pochłaniała ostatnie drobiny światła. Drzewa od strony zbliżającego się karczmarza z kuszą otaczał gąszcz zarośli z jednym tylko wąskim przesmykiem. Zbliżając się karczmarz musiał wyjść wprost na niego. Jak każdy otyły człowiek w ciemności – będzie patrzeć przed siebie. Szczupły mógłby przykucnąć i spróbować przemieszczać się na klęczkach, lub wręcz czołgać. Jednak nie ten sapiący grubas, któremu Wędrowiec aż nazbyt dobrze przyjrzał się zza stołu przydrożnej karczmy, nim wymknął się za gospodynią do stodoły. W izbie było tłoczno i gwarno, karczmarz za ladą miał pełne ręce roboty. Żonę wysłał, by zajęła się wieczornym karmieniem dobytku. Kusza wisiała na ścianie za ladą. Pod ręką. Do obrony przed napastliwą klientelą. Czyżby przed kochankami żony również?
Zaszeleściły trącone liście. Blisko, może pięć metrów. Cztery. Trzy. Ścisnął mocniej rogowy chwyt. Zabić? Ale właściwie po co? Przypomniał sobie oklejony jedzeniem wąs. W Biblii nie ma pytania „po co”.
Zabić.
Pierwsze cięcie na wysokości kolan, od tyłu, przez ścięgna. Musi upaść i już nie wstanie. Nigdy. Na Sąd Ostateczny będzie kuśtykał wsparty na żebraczym kiju…
Szelest rozległ się tuż nad uchem Wędrowca. Naprężył mięśnie i kiedy energia wezbrała w nim jak tamowany wodospad, wypuścił bezgłośny cios. Świst napoleońskiej szpady miał w sobie lekkość wiatru i szybkość jaskółki. Wędrowiec odchylił ciało, by lepiej prowadzić w powietrzu zabójcze ostrze. Zgrzytnęła trafiona kość…
–Czego słuchasz?
–Aaa! Nie strasz mnie! – krzyknęła Zośka zrywając się z łóżka.
Szybkim ruchem zsunęła słuchawki na szyję, odepchnęła rękę matki i roztrzęsiona zaczęła chodzić po pokoju. Na policzkach wykwitły rumieńce, jakby ją przyłapano co najmniej na masturbacji.
–Hej, spokojnie. – Pani Magda Zawijasowa uniosła obie ręce w obronnym geście. – To już nawet pogadać nie można?
–Jakoś mnie uprzedź, a nie tak… Jezu, chyba mi się serce kopyrtnęło do góry nogami.
Dreptała w kółko zaciskając lewą dłoń w pięść, prawą teatralnie masując klatkę piersiową. Nosiło ją jak po złotym strzale.
–Mam najpierw wysłać esemesa z kuchni?
–Wystarczy zapukać. Wiesz, co to jest? Puk – puk!
–Dobrze, tak zrobię. Dziękuję za pouczenie. Masz chwilę?
–Jasne. Co jest, mamcik?
– To usiądź przynajmniej. Nie będę mówiła do karuzeli.
Pojedynek na kose spojrzenia nie trwał długo. Matka wygrała. Zośka usiadła po turecku na środku łóżka, wyprężyła plecy, złączyła kciuki z palcami środkowymi i oparła je na kolanach, jak w pozycji „kwiat lotosu”. Wzięła trzy głębokie oddechy i nawet pomogło.
–Tak jest dobrze?
–Nie musisz się zgrywać, słoneczko. Wystarczy, jeśli dobędziesz ze swego przebogatego wnętrza jedną z bardziej życzliwych masek i założysz na chwilę.
Zośka rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu.
–Może tak być?
–Niech ci będzie. Skup się, bo chciałam poważnie porozmawiać o ojcu.
– Co z nim? Znowu po godzinach przeprowadza dogłębne konsultacje z jakąś doktorantką?
–Nie. W każdym razie nic o tym nie wiem – odparła Magda Zawijasowa. – Mam nadzieję, że tamte problemy skutecznie zażegnaliśmy, chyba że… znowu jestem tą, która się dowie ostatnia.
Blady uśmiech miał zbagatelizować nagle wywołaną z przeszłości troskę, ale sukces był chyba tylko połowiczny, ponieważ szybko spytała:
– A ty coś podejrzewasz?
–Nie, tak tylko powiedziałam. Mamcik, spokojnie – Zośka zburzyła kapliczkę kwiatu lotosu i wyciągnęła obie ręce, żeby potrząsnąć mamą za łokieć. – Przecież nic się nie dzieje.
– No właśnie – wpadła jej w słowo Zawijasowa. – Nie zauważyłaś u niego czego podejrzanego ostatnio? Jakichś dziwnych zachowań? Może powiedział coś takiego, co ci dało do myślenia?
Znów skrzyżowały spojrzenia, by zaraz spuścić wzrok. Tym razem remis. Córka zmarszczyła czoło na znak, że bardzo myśli, matka zmrużyła oczy szukając fałszu w jej reakcjach. Nigdy nie miała rozeznania, jak dalece tamtych dwoje stanowi frakcję przeciwko niej. Komitywa ojców i córek to kawał historii ludzkości.
–Chyba nie – stwierdziła w końcu Zośka wzruszając ramionami. – Gada za dużo, ale to normalka. Jakby zamilkł, to byłoby trochę dziwne. Do pracy jeździ, na terapię chodzi, wszystko jak trzeba. Powiedzże wreszcie, co cię gryzie. Jak nie kochanka, to co? Narobił długów? Zaczął ćpać? Chciał cię uderzyć?
Profesorowa Zawijasowa cierpliwie potrząsała głową, a przy ostatnim pytaniu zagryzła wargi. Potem przeszła do rzeczy.
–Pamiętasz tę historię z pisaniem powieści przez tatę? Tak, pięć lat temu, wtedy kiedy jeszcze, no wiesz…
–Wiem. Pił.
www.unsplash.com/Jack Ward
– No właśnie. Twierdził, że alkohol mu pomaga na wyobraźnię, a powieść będzie genialna i musi ją skończyć, inaczej zwariuje. Ile to trwało, rok? Może półtora. Pamiętasz te pokrzykiwania na nas? „Albo oszaleję, albo kogoś zabiję!”, piszczał. To miały być takie żarty, ale mnie wcale nie bawiły. Ciebie chyba też nie, prawda?
Córka pokręciła głową i wpatrywała się w matkę czekając ciągu dalszego. Robiło się coraz ciekawiej i na chwilę oderwała się od tamtej leśnej fabuły.
–Wtedy, owszem, raz chciał mnie uderzyć. Ale ja nie o tym. Trzy dni temu, jak pamiętasz, miał wypadek. Jakaś kobieta dobiła do niego, a potem na dodatek ciężarówka urwała mu drzwi. Auto stoi w warsztacie, a ojciec jeździ tramwajami i uberem. Nawet za bardzo nie narzeka, bałam się, że będzie gorzej.
– To czego się boisz?
–Tak – przyznała Magda Zawijasowa napotkawszy przenikliwy wzrok córki. – Boję się. Nie wiem, jak ty to zapamiętałaś, ale mnie wtedy dręczyło jego takie jakby… wyizolowanie. Separował się, zamykał w pokoju i nie wychodził całymi godzinami, nawet do toalety. Jak facet pisze i pije przez pół dnia, to powinien przynajmniej raz wyjść za potrzebą, nie wydaje ci się? Albo chociaż po popitkę do kuchni. Potem na szczęście się skończyło. I picie, i pisanie. Zaczął chodzić na terapię i Bogu dzięki trzyma się do dzisiaj. Jakbyś kiedyś chciała wiedzieć, co to jest prawdziwa ulga, daj znać. Opowiem ci. Nie ma dnia żebym nie myślała o tym, jak siedzę i czekam w napiętej gotowości na powrót demonów. Codziennie. Ulga i gotowość. Gotowość i ulga.
–Co??? – krzyknęła Zośka i zakryła dłonią usta. – Co powiedziałaś?
Przeszył ją dreszcz. Nagle poczuła na twarzy powiew chłodnego, leśnego powietrza, poczuła zapach wilgotnej trawy. Za chwilę usłyszy szelest trącanych liści. I sapanie.
– No nic, chodziło mi o to, że ojciec wtedy był taki niepewny… Ale nie w tym rzecz. Zośka, powiedziałam coś nie tak? – Przyjrzała się uważnie córce. – Czyżbyś jednak chciała mi coś o nim powiedzieć?
Ta potrzebowała paru sekund, by ukryć zdumienie i powrócić do równowagi.
–Mamo, nie róbmy scen. Tata jest w porządku, odwalmy się od niego. Wykrztuś wreszcie, co masz do powiedzenia, bo mi już bateria uwagi siada.
– No więc, zaraz jak wrócił do domu po tym wypadku, zamiast się przejąć rozwalonym samochodem, wiesz jak go dopieszcza, zaczął opowiadać o audiobooku, którego słuchał po drodze. Że tam było coś dziwnego, coś… znajomego. No dobra, powiem. Twierdził, że na tym audiobooku są nagrane jego notatki. Rozumiesz, kawałki tej cholernej powieści, co ją pisał na bani pięć lat temu. Upierał się, że to na pewno było to, słowo w słowo! Mało powiedzieć, że byłam sceptyczna. Wierzyłam mu mniej więcej tyle, co pięć lat temu, kiedy nawalony jak stodoła zapewniał, że „wszystko jest pod kontrolą”. Brzmiał jednak na tyle przekonująco, że uległam perswazji i zgodziłam się wysłuchać tego kawałka z jego notatkami. Oczywiście niczego tam takiego nie było. Zamiast odetchnąć z ulgą, obraził się na mnie i poszedł na górę.
– A co miał zrobić? – spytała obojętnie Zośka.
Matka zaskoczona patrzyła chwilę na córkę. To był jeden z tych momentów, kiedy czuła się zdradzona i samotna, mając przeciwko sobie ojcowsko-córczany duet.
–Najbardziej tobym chciała, żeby zapomniał wreszcie o tym pieprzonym Starym młynie! – krzyknęła. – Mam dosyć jego pisaniny! Trawnik mógłby raz porządnie skosić!
– To mu o tym powiedz.
–Mówiłam sto razy! Ale nie o to chodzi, tylko że on jest taki…
–Mamcik – przerwała jej Zośka. – Trzeci albo czwarty raz mówisz, że nie o to chodzi. Może zdecyduj się, co chcesz powiedzieć i po prostu zrób to. Inaczej sobie nie pogadamy.
– Po prostu, po prostu. Łatwo ci mówić. Boję się, żeby tamto licho nie wróciło. Jak sobie pomyślę, że znowu zacznie pisać, to aż mnie mdli. Ech… Dobra, sorry, poniosło mnie, przepraszam. Chciałam tylko sprawdzić, czy nie zauważyłaś czegoś podej… czegoś nietypowego w jego zachowaniu. Rozumiem, że nie. W porządku. To chyba w zasadzie tyle. Już nie przeszkadzam.
Wstała i wytarła ręce o biodra, jakby to one najwięcej się w tej przemowie napracowały i miały prawo być spocone. Nie rozumiała, dlaczego tyle nerwów kosztowało ją opowiedzenie głupiej historyjki o omamach słuchowych męża. W końcu Olek od pięciu lat był całkiem w porządku. Uczynny i grzeczny (no dobra, trochę neurotyczny), uległy jak ilustracja z podręcznika o prawidłowym ustawieniu domowego mężczyzny. W każdym razie tak wypadał w porównaniu z poprzednim Olkiem, o którym chciałaby jak najszybciej zapomnieć, a którego nalana i woniejąca przetrawioną wódką twarz czasami jeszcze nawiedzała ją w snach.
Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy
–Wybacz, już sobie idę.
–Pa, mamcik, kocham cię – odparła szybko Zośka i sięgnęła po komórkę, uśmiechając się wyczekująco do matki. Bardzo chciała znowu zostać sama, co Magda Zawijas doskonale widziała swoim czujnym okiem. Dodatkowo jeszcze wyczulonym ostatnio po tej historii z audiobookiem. Co za bzdura. Czas się stąd zabierać, żeby nie wdepnąć w nią zbyt głęboko.
Właśnie się odwracała, żeby sobie pójść, gdy zabrzęczał telefon w kieszeni jej spodni. Olek. Całkiem, jakby wyczuł…
–Cześć, kochanie, kiedy wrócisz…
Nie zdążyła dokończyć, kiedy usłyszała jego drżący głos. Ten sam, którego tak pragnęła nigdy więcej nie słyszeć. Wibrował nadczułym timbrem, jak tuż przed napiciem. Cholera, kiedy to się skończy!
–Olek, co się dzieje. Miałeś wypadek?
Zaczął tłumaczyć, że wróci później, ale słuchała piąte przez dziesiąte. Włączyła głośnik i stanęła przed Zośką ze znaczącą miną. Sama widzisz, jak on brzmi.
Zośka nie zwracała na nią uwagi. Wpatrzona w gadający ekranik bladła i wierciła się coraz niespokojniej. Papcio coś mętnie tłumaczył o konieczności pozostania na komendzie (policja?), a na koniec zakazał włączania audiobooka, kategorycznie i jak na swoje nerwowe usposobienie – dosyć przekonująco. Zakaz dotknął ją do żywego, a zdziwione oczy rozszerzyły się do dwóch wybałuszonych węgielków.
–Hyyy – jęknęła. – Dlaczego to ma być takie ważne?
Dopiero kiedy telefon zamilkł, mama zdecydowała się odpowiedzieć.
–Nie wiem, Zotka, ale na wszelki wypadek nie włączaj tego idiotycznego audiobooka. Lepiej teraz nie wyprowadzać z równowagi. Miejmy nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Niech on już wróci do domu.
Po czym wydała z siebie westchnienie bogini Wiecznej Troski, ucałowała córkę i wyszła z pokoju. Zośka miała nadzieję, że nie zauważyła ruchu jej biodra, którym usiłowała zasłonić leżący na łóżku smartfon. Było to bez sensu, ale co z tego? Powieść znajdowała się gdzieś tam w środku, drobny cyfrowy zapis, który według taty miałby być złodziejem jego notatek do powieści Stary młyn. W obliczu ostatnich wydarzeń otoczenie go mgiełką panieńskiego sekretu wydawało się rozwiązaniem optymalnym. Nie ma lepszego sposobu na podkręcenie ciekawości, niż zakaz. Cień niepokoju, zalegający w niej jak źle strawiony łosoś, odepchnęła w najciemniejszy zakątek swej dziewczęcej duszy. Posłusznie usunął się pod naporem ekscytacji. O tak to było dobre – „najciemniejszy zakątek mej dziewczęcej duszy”.
Cegielnia, stary młyn – normalnie jak jakieś archaiczne squoty! Gdy tylko ojciec wróci, musi go zapytać o szczegóły tej jego nienapisanej powieści. Możliwe, że była całkiem dobra, a biedna mamcik nic nie zrozumiała.
Ciekawe, czy też był tam jakiś Wędrowiec.
Namacała słuchawki ukryte pod zmiętą narzutą i naciągnęła na uszy. Przed powrotem papcia dosłucha przynajmniej tej sceny w lesie. Brrr! Ależ tam się dzieje!
Cdn.