„Audiobook to nie książka”, marcowy felieton Bartosza Szczygielskiego

Bartosz Szczygielski, fot: Maksymilian Rigamonti/Wydawnictwo WAB

Natrafiłem ostatnio na stwierdzenie, że książki w formie audiobooków to najlepsze, co mogło się przytrafić czytelnikom. Przecież można ich słuchać robiąc pranie, obiad, sprzątając, wyprowadzając psa, prowadząc samochód, rzeźbiąc w drewnie czy układając płytki w łazience. No i pięknie, ale audiobook to nie książka. Nie i koniec.

Nie jest tak, że nie lubię audiobooków. Zwyczajnie nie jest to format stworzony dla mnie. Nie potrafię się na tyle wciągnąć w historię, którą słyszę lub mam słyszeć przez naście godzin, by odebrać ją tak, jak życzyłby sobie tego autor. I tutaj mam największy problem z rzeczonymi audiobookami, bo nie mam nad nimi kontroli. Nie wiem, jak to wygląda w przypadku innych autorów, ale mniemam, że podobnie. Format powstaje i tyle.

Pracowałem jako copywriter i zdarzało mi się, że tworzyłem radiówki. Krótkie formaty: 10 i 15 sekund plus tyłówka. Czasem wpadało coś dłuższego, ale to maksymalnie 25 plus 5 na stałą końcówkę. Tworzyłem formaty dla bardzo dużej i bardzo poważnej firmy, której nazwy mówić mi nie wolno, ale zawsze była to dla mnie przyjemność. Stworzenie czegoś, co potem leciało w radiu – dokładnie w takiej formie, jakiej  sobie zażyczyłem. Stworzenie skryptu było jednym z moich zadań, ale kolejnym było uczestniczenie w nagraniu. Na ile sposobów można powiedzieć dwa, trzy zdania, żeby zmieścić się w 10 sekundach? Na więcej, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić.

www.unsplash.com/Dan LeFebvre

Tak więc siedziałem w studinagraniowym z kartką, na której miałem swoje teksty i słuchałem jak lektor raz za razem powtarza te same zdania. Tutaj dajmy akcent na to słowo. Może trochę szybciej, a może jednak trochę wolniej. Nie, nie całość, ale ostatnie pół zdania. Nagranie formatu dziesięciosekundowego potrafiło zająć nam czasem dziesięć minut, a czasem pół godziny. I każda z tych wersji czymś się od siebie różniła. Jednak jako twórca miałem nad nimi kontrolę. W mniejszym lub większym stopniu. Tak samo jak przy pisaniu powieści.

To, kiedy złamię konkretny akapit i zdecyduję się na danie większego światła w tekście, zależy ode mnie. Przełamania są dla mnie ważne, bo pozwalają na odpowiednie granie z tempem opowieści. Krótkie zdania tak samo. W moim przypadku tekst nie powstaje tylko po to, żeby przekazać konkretne informacje, ale po to, żeby przekazać je w odpowiedni sposób. W przypadku audiobooka nie mam nad tym żadnej kontroli, a interpretacja zależy od lektora. Więc finalnie słuchacz otrzymuje tekst przefiltrowany przez zewnętrzną osobę.

Nie to, żebym narzekał na lektora, który czytał „Aortę”, „Krew” czy „Serce”. Tomasz Sobczak zrobił to po swojemu, ale w duchu moich powieści. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo przesłuchałem jedynie fragmenty audiobooków. Dalej jednak to zupełnie inny tekst, niż ten, który ja stworzyłem, choć ułożony jest z tych samych słów, kropek i przecinków. I o ile w przypadku książki wydrukowanej czy pod postacią e-booka wiem, czego się spodziewać, to audiobook zawsze jest dla mnie niespodzianką.

Nie wyobrażam sobie tego, ile czasu musiałoby zająć nagranie audiobooka, gdybym np. ja siedział w studio nagraniowym i razem z lektorem przechodzilibyśmy przez każde zdanie z książki. Pewnie do tej pory nagrywalibyśmy „Aortę”. Jednak otrzymalibyśmy na końcu coś, co byłoby bliższe mojemu wyobrażeniu. I dlatego właśnie nie uważam audiobooków za książki. Cieszę się, że powstają, ale dalej to coś zupełnie innego, niż wydrukowana powieść.

Więc proszę, nie nazywajmy audiobooków książkami. Tak, jak nie nazywamy teatru telewizji filmem.

Bartosz Szczygielski