Będzie o niczym, czyli jak nie napisać felietonu o rynku książki dziecięcej.

Waldemar Cichoń, www.waldemarcichon.pl

Redaktor naczelny niniejszego portalu zamówił u mnie felieton. „Napisz, proszę, coś o rynku książki dziecięcej w Polsce” rzekł, pobłażliwie ignorując z początku nieśmiałe, a potem bardziej odważne sugestie, że o rzeczonym nie mam wielkiego pojęcia. Zaproponował nawet – proszę sobie wyobrazić! – honorarium, co najpierw wprawiło mnie w osłupienie (przyzwyczaiłem się bowiem, że ludzie nie mają pracy intelektualnej, za coś, co wiąże się z jakimkolwiek wysiłkiem, ergo nie jest warte wynagradzania), a potem postawiło w dość niezręcznej sytuacji. Stanąłem więc przed dylematem. Jak mawiał niezapomniany szatniarz w „Misiu”: Uprze się cham i mu daj… A skont wezmne jak ni mom?

Coś, co Adam Szaja zapewne wziął za właściwą literatom kokieterię, jest najświętszą prawdą.

Zgoda, moja wiedza na ten temat jest, ujmijmy to delikatnie, odrobinę ponadprzeciętna i wynika z faktu, że napisałem kilka książek dla najmłodszych (które podobno cieszą się umiarkowaną popularnością w określonych kręgach – jedną nawet „dobra zmiana” wpisała ostatnio na listę lektur), a moja Żona jest młodym (wiekiem, duchem, ciałem oraz stażem) takich książek wydawcą i promotorem. Dlatego wiem, że rynek książek – w tym książek dla dzieci – w ogóle istnieje, że uczestniczą w nim pisarze, ilustratorzy, wydawcy, korektorzy i redaktorzy, drukarze, nabywcy książek, czyli czytelnicy, blogerzy książkowi, hurtownie, dwie duże sieci sprzedaży detalicznej stanowiące faktyczny duopol, że mało jest już księgarń prywatnych i niezależnych, istnieją biblioteki i domy kultury, gdzie czasem robi się spotkania autorskie, że generalnie sprzedaż książek przenosi się do Sieci (bo wszystko się dziś do Sieci przenosi), że VAT na książki wynosi 5 proc., że drukarnie każą wydawcom płacić za wydrukowane nakłady z terminem 30-dniowym zaś hurtownie i sieci handlowe płacą wydawcom z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Że ciężko zadebiutować, że ciężko odnieść sukces, że ciężko z książek wyżyć, choć jak się kto uprze, to radę da. Że wydawcy wolą wydawać sprawdzone nazwiska – najlepiej same bestsellery i zagranicznych autorów w dodatku – bo to gwarantuje szybki zwrot zainwestowanych w wydane książki środków oraz zarobek, i jest zrozumiałe z biznesowego punktu widzenia. Że konkurencja jest olbrzymia, wystarczy wejść do empiku i zerknąć na półki. Że wydawcy nie odpowiadają z zasady na nadesłane maszynopisy. Że autorom debiutującym nie płaci się ani grosza, a uczciwe tantiemy dla autora, któremu się jednak płaci, to 10 proc. od ceny sprzedaży, co przy średnio kilkutysięcznym nakładzie (nie mówimy rzecz jasna o Harrym Potterze czy innej Neli Podróżniczce) pozwala na przeżycie maksimum miesiąca, a potem już można nie żyć. Że czasami najlepiej postawić wszystko na jedną kartę, zaryzykować, założyć własne mini-wydawnictwo, które z czasem może stanie się wydawnictwem dużym. Że wtedy trzeba ciężko pracować na sukces. Że pisarz dziś nie może zajmować się tylko pisaniem i bujać w obłokach, popijać rum na Kubie, palić fajkę i stukać od niechcenia w klawisze oldschoolowego remingtona a od czasu do czasu występować w „Dzień dobry TVN”. Pisarz dziś musi być biznesmenem, handlowcem, pijarowcem, odrobinę aktorem. Że trzeba przejechać kilka tysięcy kilometrów miesięcznie i odbyć wiele spotkań w małych miejscowościach, w szkołach, przedszkolach, domach kultury i na festynach osiedlowych, aby książkę wypromować. Że trzeba mieć przy sobie kogoś, kto w ciebie wierzy, gdy sam przestaniesz. Że przeciętny Polak czyta mało. Że każdy, kto z książek i dla książek żyje powinien pojawić się na Targach w Krakowie i Warszawie, a ostatnio też Katowicach. Że na dwa-trzy miesiące przed terminem którejkolwiek z tych imprez trudno szukać wolnych mocy przerobowych w drukarniach; nikt nie przyjmie zlecenia, bo wszyscy drukują na owe targi nowości. Że ilustratorzy, korektorzy i operatorzy DTP też mają swoje terminy i czasami je przesuwają, bo uważają, że termin deadline oznacza „jak będę mógł, to zrobię”. Że najlepszą zapłatą za pracę nie jest pochlebna recenzja, przelew na konto czy nagroda literacka tylko usłyszenie, że dzięki tobie nie cierpiące czytania dziecko chętniej sięga po książki. I że można przy tym wszystkim być szczęśliwym i nie wyobrażać sobie zamiany tego życia na żadne inne.

Moją wiedzę o rynku książki w ogóle uzupełniają jeszcze doniesienia o kontrowersyjnych pisarzach: gdy chlapną coś głupiego w telewizji, pokażą publicznie nowego narzeczonego, albo otrzymają do dyspozycji luksusowy samochód niemieckiej produkcji. Niestety, dzisiejsi literaci nie decydują się już na tak spektakularne wybryki, jakich autorem był choćby jeden z moich ulubionych pisarzy, czyli Jan Himilsbach. Anegdot to potwierdzających nie będę jednakowoż przytaczał publicznie, bo w końcu jestem pisarzem dla dzieci. O pisarzach dla dzieci kontrowersyjnych doniesień nie znam. W ogóle osobiście znam tylko dwóch innych pisarzy dziecięcych i muszę powiedzieć, że to bardzo porządni ludzie.

Przyznacie Państwo sami, że zbyt to wiedza uboga i nieusystematyzowana, by dzielić się nią publicznie? A ja mam żelazną zasadę, że nie wypowiadam się na tematy, na których się nie znam i których nie rozumiem. Nie lubię być zatem pytany o sens istnienia, piłkę nożną (za to o hokeju możemy gadać godzinami), reformę służby zdrowia, postmodernizm czy twórczość Elfriede Jelinek. I o rynek literatury dziecięcej też nie. Generalnie uważam, że ludzie mają obecnie zbyt dużo do powiedzenia i nader często – dzięki upowszechnieniu technik masowego komunikowania – korzystają z okazji, by swoje sądy upubliczniać, a to wcale światu dobrze nie robi. Jak mawiał mistrz Lem, dopóki nie powstał Internet, nie było wiadomo, że na świecie jest tylu idiotów.

Adam Szaja potrafi jednak uroczo prosić, ja zaś nie potrafię odmawiać ani uroczo ani w jakikolwiek inny sposób (taka genetyczna przypadłość), musiałem więc coś wymyślić, żeby się odczepił i przy tym nie obraził. Bo go lubię, nie lubię zaś, gdy się na mnie obraża.

Atrakcyjnym (bo szybkim i mało absorbującym) rozwiązaniem wydawało się wysmażenie kolejnego tekstu o tym, jak napisać i wydać książkę dla dzieci odnosząc oszałamiający sukces, ale pomysł ów porzuciłem niemal natychmiast. Internet jest pełen takich poradników, a niemal każdy jest głupi lub jeszcze głupszy z tej prostej przyczyny, że piszą je ci, którzy sami sukcesów nie odnieśli albo zawdzięczają je wszystkiemu innemu, tylko nie sobie. Zazwyczaj nie uwzględniają też takie opracowania polskiej specyfiki. „Tu jest Polska”, chciałoby się rzec, a więc obszar, na którym nie działają zasady logiki (a często nawet prawa fizyki), miejsce gdzie czasoprzestrzeń się zakrzywia, a rzeczywistość skrzeczy. I nie jest to, żeby była jasność, wina mojej ukochanej Ojczyzny, ale części zamieszkujących jej teren osobników homo sapiens, którzy wszystkie te absurdy i niedorzeczności wymyślają oraz stosują na nieszczęście dla innych przedstawicieli tego gatunku. Zainteresowanych odsyłam do słynnej sentencji Marszałka Piłsudskiego: „Naród wspaniały, tylko ludzie…”. A co do sukcesu, to recepta jest jedna: trzeba po prostu napisać dobrą książkę, wydać ją, a potem urobić się po pachy, żeby ludzie ją kupili. Dobrze też mieć moją Żonę, która jest najlepszym na świecie wydawcą, promotorem książek i agentem, ale ta rada się Wam nie przyda z prostej przyczyny: Wy mojej Żony mieć nie będziecie, bo mam ją ja i nie oddam.

Coś trzeba było jednak napisać, ponieważ zaś jednym z moich ulubionych gatunków literackich od zawsze jest science fiction postanowiłem, że napiszę jaki rynek książki dziecięcej mógłby być w Polsce równoległej. Znacie Państwo teorię światów równoległych? Generalnie chodzi o to, że gdzieś tam, ho ho w kosmosie, jest równoległy świat, w którym, no nie wiem, Hitler wygrał wojnę i zapanował nad światem. Albo taki, w którym Hitlera nigdy nie było. W kolejnym zaś Hitler został Buddą zamiast Buddy. Jest kilka niezłych książek w takim klimacie, najlepsze chyba to „Człowiek z Wysokiego Zamku” Dicka oraz „Vaterland” Roberta Harrisa. Żeby jednak pisać o światach równoległych, trzeba znać ich pierwowzór. Ja zaś owego, jako się rzekło, nie znam. Wróciłem do punktu wyjścia.

Potem zaś dotarło do mnie, że właściwie nigdy nie byłem dobry w pisaniu felietonów, o czym świadczy beznadziejna struktura niniejszego (o ile w ogóle to felieton), brak błyskotliwych i wycyzelowanych anegdot oraz ogólna niechlujność. Nigdy nie należałem też do osób szczególnie starannych ani dobrze przygotowanych do wykonywania zawodu. Gdy moja grupa (TAK! JESTEM ABSOLWENTEM POLITOLOGII!) przerabiała teorię gatunków dziennikarskich, akurat zajmowaliśmy się innymi aspektami studenckiego życia w kultowym, katowickim klubie AKANT…

Dlatego, wybacz Adamie, ale niniejszy felieton musiał być o niczym. W zamian mogę ci namalować kwiatuszek albo kotka (też nie potrafię, ale to przynajmniej będzie mniej kompromitujące).

A honorarium przekaż, proszę na jakiś szczytny cel. Na przykład zamów porządny felieton u porządnego felietonisty. Smakksiazki.pl zasługuje na to.

Z poważaniem:

Twój Waldemar Cichoń