Czytam książki, odkąd pamiętam i nie ma w tym przesady. Czytać zacząłem dość wcześnie, bo jeszcze w przedszkolu, a z racji tego, że moja mama jest bibliotekarką, zawsze miałem do fajnych książek nie tylko dostęp, ale i dodatek w postaci rekomendacji. Czytałem w zasadzie wszędzie – w szkole na przerwach i pod ławką, chodząc po mieście, siedząc w toalecie, w wannie, w łóżku. I choć dość szybko przypadła mi do gustu fantastyka, nie stawiałem sobie żadnych ograniczeń. Przeciwnie, wymyślałem sobie dziwaczne wyzwania typu brania losowej książki z dowolnej półki albo czytania po kolei wszystkich autorów na literę C. Średnia liczba książek czytanych rocznie za czasów ogólniaka to dwieście pięćdziesiąt. Średnią obecną mam sporo niższą, ale nadal na niektórych robiącą wrażenie – około setki.
Nie piszę tego wszystkiego po to, żeby się chwalić. Przeciwnie, uważam, że to zwyczajne stwierdzenie mało znaczących faktów dotyczących mojego hobby, nie zaś jakiś wyjątkowy powód do bezbrzeżnej dumy. Powodem do napisania tego felietonu jest natomiast głębokie przeświadczenie, że jestem w tym poglądzie dość mocno odosobniony.
Zacznijmy od czytelniczych akcji mających w ogóle zachęcić nas do sięgnięcia po lekturę. Co nam one mówią? Po pierwsze, że czytelnictwo (w domyśle: książek) rozwija wyobraźnię, wzbogaca nasze słownictwo, wyczula nas na niuanse naszego języka. I jasne, jest w tym wszystkim trochę prawdy. Jednak nie należy ślepo jej przyjmować. Po pierwsze, nie ono jedno rozwija nas w tym zakresie. Z poszerzaniem granic naszej wyobraźni wyśmienicie radzi sobie muzyka, ale też przecież -dajmy na to- teatr budujący często wyłącznie wizualny kontekst, nie podając niczego wprost. Słownictwo i język nade wszystko rozbudowują konwersacje z innymi ludźmi, bo wtedy nie dość, że słyszymy dane słowo, to jeszcze mamy możliwość odniesienia się do niego, użycia go samemu, sprawdzenia jego różnych znaczeń czy kontekstów. Tak więc książka, owszem, ale jako jedna z opcji, medium będące nośnikiem treści, rzecz fajna, ale w kwestii naszego rozwoju wcale nie obligatoryjna.
Po drugie, to przecież nie jest bez znaczenia, co się czyta. Książka równie dobrze jak poszerzać nasze horyzonty, może je drastycznie zawęzić. Co z tego, że czytam dwieście książek rocznie, skoro one wszystkie są przygotowane według tego samego schematu, skrojone pod gusta tego samego czytelnika, który, owszem, lubi taką formę rozrywki, ale tylko podaną tak, jak się już przyzwyczaił. Doskonale pasuje tu określenie, jakiego kiedyś użył Neil Gaiman zapytany o serię Harry’ego Pottera. „Ta seria jest jak dobry obiad, który zamówiłeś. Nie ma zaskoczenia, gdy kelner przynosi ci talerz, a na nim jest kotlet, ziemniaki, sałatka z ogórków, ale przecież nie o zaskoczenie chodziło, a o to, by było smacznie”. I żeby nie było wątpliwości: tak, jak słowa Gaimana nie były atakiem wymierzonym w książki Rowling, tak i moje nie są ciosem w czytelników serii tworzonych według schematu. Sam lubię takiego chociażby Reachera. Tyle że -powiedzmy sobie szczerze- czy on naprawdę ubogaca mnie bardziej niż nowy film Chrisa Nolana?
www.unsplash.com/Jilbet Ebrahimi
Zdaniem twórców akcji czytelniczych owszem: w nich linia podziału przebiega tyleż wyraźnie, co fałszywie pomiędzy tymi, co czytają, a tymi, co nie. Przykładem niech będzie akcja „Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki”. Już w nazwie podkreśla albo dumę z samego faktu bycia wyjątkiem, albo, w innym wariancie, potrzebę dania świadectwa. Ale to przecież jeden z najmniej wyrazistych przykładów. Kuriozalna w swym przesłaniu jest akcja „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”, która nie dość, że próbuje zgranej już dawno temu marketingowej sztuczki sprzedawania dowolnego produktu seksem, to jeszcze karmi nas, czytelników, złudną nadzieją, że może skoro to jest condicio sine qua non, to działa on w obu kierunkach – jeśli czytam, to mam zagwarantowany seks, bo przecież majtki same spadają na myśl o tym, że ktoś umie w składanie literek! A jeśli nie seks, to może narodowe wartości? Czy sam fakt czytania może nas uczynić lepszymi obywatelami, jak sugeruje to akcja “Narodowe Czytanie”?
I teraz, żebyśmy się dobrze zrozumieli. To nie tak, że potępiam w czambuł wszystkie inicjatywy zachęcające do czytania. Jest mnóstwo naprawdę wartościowych, jak choćby akcja „Czytam sobie!” zachęcająca do zabawy z czytaniem, „Cała polska czyta dzieciom!” pogłębiająca więzi między rodzicami a dziećmi i pokazująca, że czytanie to dobry sposób na spędzanie czasu. „Książka w podróży” z darmowymi rozdziałami czy całymi książkami do ściągnięcia za pomocą QR code też robi, myślę, wiele dobrego. Podobnie jak promowany z różnym natężeniem Bookcrossing, projekty typu Legimi czy Bookrage (tak, wiem, że dwa ostatnie to coś innego niż tylko czytelnicze akcje, ale wpływ na czytelnictwo mają większy niż niejedna inicjatywa stricte promująca).
www.unsplash.com/Glen Noble
To, do czego zmierzam i co jest jedną z największych bolączek tego typu działań, jest wspomniane już głębokie przeświadczenie, że my, czytelnicy jesteśmy lepsi, bo czytamy. Statystyki czytelnictwa kiedy nikt nie czyta są „przerażające!” albo „zatrważające!”. Niski poziom czytelnictwa jest „żenujący!”. Zupełnie jakbyśmy byli zobligowani do czytania, bo bez książek nie mamy szans zbudować społeczeństwa spójnego, nastawionego na rozwój i wzajemne zrozumienie. Naprawdę? To z nimi mamy? W czasach, gdy każdy może napisać, wydać i wypromować w zasadzie co chce, wyrazić dowolny pogląd od prawa do lewa z tą samą stanowczością, naprawdę to książka jest lekiem na zło?
Ten idiotyzm prowadzi nas płynnie do następnego. No bo skoro już staliśmy się w jakiś sposób narodem wybranym – My, czytelnicy – to przecież spoczywa na nas brzemię. Gdy już staniemy się niestatystyczni, wyjątkowi, następnym poziomem jest zrozumienie czym właściwie czytelnictwo jest, jakie lektury powinny nas określać, byśmy opisani tym, co czytamy, wyglądali wystarczająco światle. By zaistnieć pośród ludzi wyjątkowych, dookreślamy się czytanymi książkami, uważnie dobieramy, o których lekturach wypada nam wspomnieć w towarzystwie, a które należy wyszydzić. Bo mogło się nam wydawać, że , gdy już oddzielimy się od nieczytających, statystycznych Polaków, będzie nam po prostu dobrze w naszym oświeceniu i wyjątkowości, nagle okazuje się, że jesteś tym, co czytasz. Nie tym, co przyswoiłeś, co do ciebie dotarło, co przedyskutowałeś, przeanalizowałeś, wyciągnąłeś wnioski. Dosłownie, jesteś tym, co czytasz. Twoja wartość wśród wyjątków z miejsca spada, jeśli zamiast Houellebecqa wolisz poczytać Cobena.
Nie chcę dramatyzować, to dość naturalna tendencja w dowolnym środowisku. Pragnienie elitarności, grupy radykałów, dla których nikt nie jest dość dobry, kółka wzajemnej adoracji i grupy wpływów. Miłośnicy czytania… no właśnie, nie są tu wyjątkiem. To po prostu ludzie, których łączy zamiłowanie do konkretnego medium, jednej z rozlicznych form przekazywania informacji czy opowieści. Może kiedyś, gdy opcji przyswajania komunikatów było mniej, rzeczywiście dawało im to pewne fory, ale dziś? W większości przypadków to zwykła legitymizacja snobizmu.
Mimo to nadal rozsądne w założeniach akcje czytelnicze skierowane do dzieci -jak większość tu wymienionych- mają moje pełne poparcie. Bo dają alternatywę, trochę wyrównują szanse tego konkretnego medium wobec innych, bardziej kolorowych, dla dziecka atrakcyjniejszych. Bo uczą, że do opowieści nie trzeba prądu, że można je sobie przekazywać na wiele sposobów, i angażując innych, i zupełnie samemu. Bo choć książce od dawna nie należy się z automatu piedestał pośród form przekazu, to jednak powinna móc o niego powalczyć.
Niekoniecznie jednak seksem czy łechtaniem wewnętrznego snoba.
Jakub Ćwiek