„Bez głowy”, rocznica śmierci Janusza Głowackiego

Janusz Głowacki, fot: smakksiazki.pl

Kolejna kartka z mojego cmentarnego kalendarza. Dzisiaj mija rok od śmierci Janusza Głowackiego. Był jednym z pierwszych pisarzy wyróżnionych przez nas w oświęcimskiej Alei Pisarzy, płytę odsłaniał osobiście 27 września 2013 roku, a cytat na niej wyryty dobrał jak zwykle przekornie: Nic mi tak dobrze nie robi na pisanie, jak upokorzenia.O tych niby upokorzeniach, które powiodły go do amerykańskiego sukcesu, opowiadał później na spotkaniu z czytelnikami. Prowadziliśmy je we dwóch z Markiem Bieńczykiem, a Głowacki rozkręcał się wspominając, jak bez końca literował swoje nazwisko do słuchawki, a później siedział nad nią w napięciu całe dnie i bał się wyjść do toalety czy do sklepu, by nie przegapić telefonu od producenta. I o tym, że Wajda zmienił mu prawie cały scenariusz „Wałęsy”, bo nie miało być ironicznie, tylko patetycznie. I że marzenia się spełniają, trzeba tylko umieć to zauważyć. I wiele innych kapitalnych rzeczy.

Mówił tak jak pisał – błyskotliwie, dowcipnie i piekielnie inteligentnie. Jako pisarz przyszedł do mnie dosyć późno, paręnaście lat temu, i właśnie ta jego inteligencja mnie uwiodła. Należał do mistrzów słowa, którzy najbłahsze rzeczy potrafią opisywać jako kluczowe doświadczenie życiowe i czytając myślisz sobie: ale facet miał fajne życie! Jakie upokorzenia? To oczywiście nieprawda, ale urzeka sam język opowieści, który brzydotę pospolitości zamienia w złoto celnej frazy. On miał taki język. Z najbanalniejszej historii tworzył perełkę, jak choćby ta o żółwiu Guru w książce Z głowy, gdzie znajdziecie i dramat cywilów w powstaniu warszawskim, i dramat rodzinny Głowackich z naiwnym, nierozumiejącym spojrzeniem dziecięcego narratora, i zabawny wątek z żółwikiem, który kończy się smutno. A wszystko zanurzone w uroczej grotesce, która nawet śmierć odmalowuje lekko, z humorem, dokładnie tak, jak dzieci zwykły się bronić przed grozą.

Sypał anegdotami jak z rękawa. Wszystkich znał. Nie tylko w Polsce, również za oceanem. Dość powiedzieć, że wśród znajomych Głowy przewijają się Arthur Miller i Christopher Walken. Jak rasowy gawędziarz i indywidualista wielkiego formatu, niby mówił o całym świecie, ale właściwie tylko o sobie. Uwielbiam jego portrety w białym garniturze. Dandyzm posunięty do granic autoironii, krok dalej i byłby śmieszny, on jednak umiał tej granicy nie przekraczać. Na zewnątrz przystojniak i kobieciarz, a w środku ciągle, od dzieciństwa nieśmiały i zawstydzony swoją przenikliwością.

prof. Krzysztof Zajas i Janusz Głowacki

Uwielbiam jego giętkie, zdania, precyzyjne i zarazem swobodne, jakby po prostu mówił do siebie. Długi i pełny emigracyjnych rozterek monolog wewnętrzny w samolocie do USA zakończył:

Janek, co się przejmujesz. Jedziesz do dzikiego kraju, w którym nikt nawet nie wie, kto to jest Himilsbach; i poczułem się lepiej.

A oto scena pożegnania z filmu Casablanca w wersji Janusza Głowackiego. Jego ukochana jest modelką i odlatuje do Mediolanu:

Ty, Anno Mario, już do mnie nie wrócisz – mówiłem przez łzy. – Wyjdziesz tam za mąż.

A ona pocieszała mnie:

Nie martw się, ukochany. Kto by tam chciał się ze mną żenić. Wszyscy mnie przelecą i wrócę do ciebie.

Puenta scenki brzmi: Nie wróciła. Takich scenek, będących w istocie mikro-melodramatami, jest u niego mnóstwo. Miał tak ceniony przeze mnie talent do skrótu, cięcia, bezlitosnego usuwania niepotrzebnych słów i szlifowania tych, które się ostały. Jego obraz Moskwy z 1989 roku, tuż przed upadkiem ZSRR:

Był straszny mróz, okna w hotelu Ukraina się nie domykały. Nie było mydła. Etażna zapytała, ile będę dni. Powiedziałem, że cztery. Odmierzyła cztery porcje papieru toaletowego.

Im większa kondensacja sensu, tym lepiej. A przy tym ważne, by tekst nie tylko znaczył, ale i brzmiał. Od Głowackiego wziąłem lekcję, by napisane przez siebie teksty czytać na głos i jak coś brzmi nie tak, źle się mówi, brzęczą dysonanse – poprawiać do skutku lub wyrzucić. Jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, by mój tekst stracił cokolwiek na znaczeniu po usunięciu niedobrze brzmiących zdań. Polecam wszystkim początkującym autorom.

Janusz Głowacki, fot: smakksiazki.pl

To on wymyślił genialne określenie ministra Macierewicza: człowiek o spojrzeniu Bin Ladena.W ogóle z politykami, z prawa i z lewa, miał zawsze na pieńku, jak to inteligentny pisarz w Polsce. Zresztą nie tylko z politykami. Znamienna jest pod tym względem jego uwaga przy okazji premiery jednego z jego znakomitych dramatów:

Czwartą siostrę przyjęto w Polsce jak najgorzej, więc już wiedziałem, że na świecie będzie sukces, bo to się zrobiła reguła.

U mnie też zaczyna się robić reguła, że jak już szczególnie polubię jakiegoś polskiego pisarza, to zwykle jest to taki, który ma poważne kłopoty z polskością. I coraz bardziej myślę, że problem nie w pisarzu, tylko w polskości.

Wszystkie cytaty i anegdoty zaczerpnąłem z jego autobiograficznego zbioru esejów pt. Z głowy. Jeśli nie chce wam się czytać wszystkiego, a macie ochotę docenić pióro Janusza Głowackiego, sięgnijcie po tę książkę. Majstersztyk krótkiej formy. A na okładce, jakżeby inaczej, sam autor w białym garniturze.

Jego ojciec był autorem kryminałów, o czym nie pamiętałem wtedy, 27 września 2013 roku, siedząc obok Głowackiego na uroczystej kolacji po odsłonięciu płyty w Alei Pisarzy. Miałem już wtedy napisanych Ludzi w nienawiści, ale nie odważyłem się przyznać, że piszę, i pozostałem w jego oczach profesorem od polonistyki. Taką mi zresztą wtedy wpisał dedykację: Krzysztofowi, też poloniście, trochę tego śmiesznego Koszmaru. Tym śmiesznym koszmarem było jego własne życie, naszkicowane w niby zabawnej, a naprawdę przejmująco wnikliwej książeczce. Błyszczący sztylet ironii śmiało wbijał również we własną pierś.

Janusz Głowacki, fot: smakksiazki.pl

A jednak poniekąd to jemu właśnie zawdzięczam zostanie pisarzem kryminalnym. Tamtego wieczoru dzięki Głowackiemu poznałem mojego pierwszego wydawcę i Ludzie w nienawiści ukazali się drukiem niespełna rok później. Gdy go o tym poinformowałem telefonicznie, kategorycznie zażądał egzemplarza, który natychmiast wysłałem drżąc z podniecenia i przerażenia. Później wysyłałem wszystkie kolejne. Tej następnej, która ukaże się za miesiąc, już nie wyślę. Nie wiem, może się z nią przejdę na Powązki.

Ta jego nagła śmierć w Egipcie, w środku lata, jakaś bezsensowna. Pusta. Bez wymiaru. Chyba że to jeszcze jedna jego ironia, zbyt subtelna, bym ją wychwycił.

Mój ojciec, zanim z powodów osobistych wziął się za kryminały, pisał bajki– wspominał w Historii żółwia Guru. Kryminały. Wrzucam do allegro i wychodzi kilka powieści kryminalnych Jerzego Głowackiego z czasów głębokiego peerelu. Sprawdzam i oczom nie wierzę: wśród nich jest Testament królowej Nefertite z 1971 roku, jeden z pierwszych kryminałów, jakie w życiu czytałem! Okładka ze złotą głową egipskiej królowej, wyryta w dziecięcej pamięci otwarła cały strumień wspomnień. Aż się zdumiałem, że mogłem spędzić tyle czasu bez tej złotej głowy z ironicznie przymrużonym jednym okiem. Natychmiast zamówiłem, z dostawą priorytetową.

Krzysztof Zajas