Nigdy nie myślałem, że zostanę zawodowym pisarzem. Zawsze chciałem co prawda pisać, ale wątpiłem, żebym był w stanie z tego wyżyć. Swoją przyszłość wiązałem więc z trochę innym zawodem.
Dziennikarską przygodę rozpocząłem od wizyty w redakcji „Nowej Fantastyki”. To był październik albo listopad. Dzień w każdym razie był zimny i ponury, a ciężkie chmury nieustannie groziły deszczem. Nie do końca pamiętam w jaki sposób, ale przebiłem się przez recepcję i stanąłem przed ówczesnym szefem działu publicystyki czyli Markiem Oramusem. Wybąkałem nieśmiało, że chciałbym z nimi współpracować. Może jakieś recenzje pisać. Marek Oramus sięgnął wtedy do przepastnej szafy z książkami, wyciągnął z niej powieść, której tytułu, wstyd powiedzieć, teraz nie pamiętam i włożył mi ją do ręki. Udzielił kilka rad, przypomniał, że ma być to recenzja, a nie streszczenie, podał liczbę znaków i termin, kiedy mam mu oddać tekst. Potem spotkaliśmy się jeszcze raz. Połowę tekstu wywalił, drugą połowę zmienił, powiedział, że w sumie to jest nieźle i już miesiąc potem trzymałem nowy numer „Nowej Fantastyki” z moją recenzją w środku. Dumny byłem straszliwie.
Potem przyszedł czas na przygodę radiową. Przez kilka miesięcy miałem wolontariat w radio Kampus. Zaliczyłem nawet debiut radiowy, ale szefostwo szybko zasugerowało mi, żebym raczej nie pchał się na antenę z powodu mojego „r”. Nie rozpaczałem specjalnie, bo bardziej wiązałem swoją przyszłość z mediami drukowanymi. W tym czasie koleżanka ze studiów powiedziała mi, że redakcja „Pulsu Biznesu” szuka praktykantów. Wysłałem swoje CV, zostałem zaproszony na rozmowę i dwa tygodnie potem dostałem informację, że zostałem przyjęty. Tak trafiłem do redakcji, gdzie spędziłem kolejne kilka lat.

www.unsplash.com/Elijah O’Donnell
Bardzo dobrze wspominam tamten okres. Dużo się nauczyłem, spotkałem sporo fajnych ludzi i zebrałem mnóstwo wspomnień. Przede wszystkim, był to jednak fantastyczny czas dla mediów. Ostatni zresztą. Pieniądze od reklamodawców płynęły do nas szeroką strugą. Ja zajmowałem się branżą IT, której PRowcy prześcigali się w pomysłach, kto zorganizuje ciekawszy event i w bardziej ekskluzywnej restauracji. Nigdy nie jadłem tak dobrze, jak wtedy. Do tego co chwila na rynku pojawiał się nowy tytuł. A to „Fakt”, a to „Dziennik” i wszyscy walczyli o dziennikarzy. Jeśli ktoś potrafił jako tako pisać, wystarczyło wybrać numer redakcji, podać kwotę oczekiwanej pensji i już za chwilę można było podpisywać umowę o pracę.
A potem był rok 2008 i zaczął się kryzys. Tak jak wcześniej wszyscy zatrudniali, tak wszyscy zaczęli zwalniać. Ja skończyłem studia i znalazłem się na rynku pracy z dyplomem, który na nikim nie robił wrażenia. I tak właśnie rozeszły się moje drogi z dziennikarstwem. Potem ocierałem się jeszcze o różne redakcje. Publikowałem teksty w kilku miejscach, ale jednak zawodowo kierowałem się w inną stronę.
I w sumie nie żałuję. Z perspektywy czasu mam świadomość, że dziennikarzem byłem mocno przeciętnym. Nie miałem parcia na newsa, zadziorności i pewnej, niezbędnej w tym zawodzie, bezczelności. Nie był to po prostu mój świat i tyle. Zdarza się.
Ale jednej rzeczy mi z tych dziennikarskich lat brakuje – możliwości spotkania się z interesującymi ludźmi i wypytania ich bezkarnie o ich życie, plany, pracę. Dlatego, kiedy zadzwonił do mnie Adam Szaja i zaproponował, żebyśmy wspólnie przeprowadzili serię wywiadów ze znanymi pisarzami, nie zastanawiałem się długo nad odpowiedzią. Pomysł jest prosty – on dziennikarz, ja autor. Bierzemy na warsztat innych twórców i ich maglujemy. Adam i ja mamy inne perspektywy, inną wrażliwość, inne doświadczenia, ale jeśli połączymy siły, to może wyjść coś świeżego i ciekawego.
A zaczynamy już niedługo i to od mocnego uderzenia. Bierzemy się za Zygmunta Miłoszewskiego i jego najnowszą powieść „Kwestia ceny”, której premiera zbliża się szybkimi krokami. Już zacieram ręce i zaczynam wymyślać najbardziej złośliwe pytania, jakie tylko mi przyjdą do głowy. Będzie się działo!
Wojciech Chmielarz