„Albo chwała, albo kasa”, premierowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Nie jest tajemnicą, że wielka literatura zwykle nie idzie w parze z wielkimi pieniędzmi, a dobra sprzedaż książek dobrymi ich nie czyni. Dziwić może jedynie to, że odstępstw od tej reguły praktycznie nie ma. Niezależnie od szerokości geograficznej, czasów i okoliczności.

Zaledwie kilka osób wiedziało, że piszę „Detoks”. Nie chwaliłem się rodzinie, kolegom ani znajomym z pracy. Nie chełpiłem się tym, że może – przy odrobinie szczęścia – uda mi się zostać pisarzem. Wręcz przeciwnie. Wydawało mi się to dość wstydliwe. Do pewnego stopnia zarozumiałe. I z całą pewnością nieracjonalne. Zwłaszcza ekonomicznie (a bycie dziennikarzem ekonomicznym powinno zobowiązywać). Bo żeby wstukanie niemal miliona znaków na klawiaturze było opłacalne, musiałbym w debiucie napisać bestseller. Prościej i rozsądniej byłoby wstukać ten milion do gazety. Za wierszówkę, która pewnie przełożyłaby się na sześciocyfrową sumę. Bez względu na gazetę.

Pracując w „Forbesie”, nauczyłem się nie wierzyć przedsiębiorcom, którzy się zarzekają, że nie budują biznesu dla pieniędzy. W ich grze chodzi głównie o pieniądze. One są główną metryką sukcesu. Literatura to jednak trochę inna gra. Większość autorów nie zaczyna jej dla pieniędzy, tylko żeby się sprawdzić. Żeby zweryfikować, czy pomysły, które wałęsają im się po głowie, rzeczywiście są takie fajne. Żeby wyrzucić z siebie historie, przemyślenia i emocje. Żeby się zabawić w wymyślanie alternatywnej rzeczywistości. Krótko mówiąc: nie o kasę, lecz o satysfakcję się rozchodzi. Przynajmniej na początku.

www.unsplash.com/Pepi Stojanovski

Z kasą u pisarzy najczęściej bywa krucho. I nie jest to mit podsycany historyjkami o głodujących autorach, takich jak H.P. Lovecraft czy Edgar Allan Poe, tylko twardy fakt. Poparty twardymi danymi. Z przeprowadzonego kilka lat temu badania Digital Book World i Writer’s Digest Author wynika, że 54 proc. amerykańskich autorów zarabia mniej niż tysiąc dolarów rocznie (mowa o pisarzach wydających książki w sposób tradycyjny, czyli we współpracy z wydawnictwem). W Polsce – co potwierdzają m.in. badania Alicji Palęckiej – wygląda to podobnie. To znaczy: kwota się zgadza, waluta już nie.

Ale oczywiście są wyjątki. A nawet cała masa wyjątków. Tworzą je pisarscy multimilionerzy, którzy wstrzelili się w jakiś nośny trend. Potrafiący sprzedawać siebie i swoją twórczość. Autorzy, którzy znaleźli sporą grupę odbiorców i nauczyli się zarabiać na jej zainteresowaniach. I którzy wcale nie muszą być wielkimi literatami.

Amerykański „Forbes” od lat liczy wynagrodzenie gwiazd literatury. Zeszłoroczne zestawienie najlepiej zarabiających pisarzy na świecie otworzył James Patterson, spec od hurtowego wydawania powieści sensacyjnych (86 mln dolarów). To weteran rankingu, już po raz dziesiąty wylądował na szczycie. Za nim znalazła się weteranka – J.K. Rowling (54 mln), która sprzedała ponad pół miliarda książek o Harrym Potterze. Trzecie miejsce zajął mistrz horroru Stephen King (27 mln). W czołowej dziesiątce wylądowali jeszcze m.in. specjalista od thrillerów prawniczych John Grisham (21 mln), popularne autorki romansów Nora Roberts i Danielle Steel (obie po 12 mln), odkrywający religijne tajemnice Dan Brown (18,5 mln) czy twórczyni bestsellerowych książek sado-maso E.L. James (10,5 mln).

Co ich łączy oprócz kasy? Przede wszystkim powszechna niechęć krytyków. Brown? Grafoman. Rowling? Potrafiła napisać tylko kilka bajek o młodym czarodzieju. Roberts i Steel? Tanie romansidła. Patterson? On nawet nie pisze swoich książek. Grisham? Wszystkie jego utwory są takie same. James? Grafomańskie porno dla mamusiek. Nawet King regularnie dostaje w zęby, a wielu krytyków uważa jego kult za świadectwo literackiego otępienia.

James Patterson, fot: oficjalny profil autora na Facebooku

Oskarżeni wypracowali uniwersalną linię obrony: co z tego, że krytycy nas łajają, skoro milionom ludzi sprawiamy radość; to czytelnicy są prawdziwymi recenzentami naszej pracy; oni głosują na nas nogami i rękoma, zasuwając do księgarń albo polując na Amazonie. Nie wypracowali natomiast sposobu na zdobycie uznania. Na wejście do kanonu. Na zyskanie wiecznej chwały. Od dekad kultowymi książkami stają się te, które zwykle omijają mainstream – a przynajmniej szczyty zestawień sprzedażowych.

Jak zauważył Rafał Pikuła w artykule „Co skrywa literackie bikini” dla tygodnika „Przegląd”, listy bestsellerów zadziwiająco się rozjeżdżają z listami książek uznawanych za kultowe. Gustów amerykańskich czytelników (a często także wydawców) nie poruszyły ani „Ulisses” Jamesa Joyce’a, ani „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, ani „Do latarni morskiej” Virginii Woolf. Nie przekonali się do twórczości Gabriela Garcíi Márqueza i Georga Orwella. A „Hobbit” J.R.R. Tolkiena urósł w ich sercach dopiero po powstaniu filmowych megahitów.

A w Polsce? Wystarczy wspomnieć, że ubiegły rok wcale nie należał do Olgi Tokarczuk czy Wiesława Myśliwskiego, tylko do piosenkarki Katarzyny Nosowskiej i celebryty Kuby Wojewódzkiego – to oni zostali uhonorowani Bestsellerami Empiku. (Choć podobno stuprocentowo pewna swojej wygranej była przyznająca się do grafomanii Blanka Lipińska).

Wniosek z tego taki, że rozdźwięk między powszechnym uznaniem a grubym portfelem wydaje się nieunikniony, a recepta na całkowite spełnienie nie istnieje. Spośród współczesnych autorów najbliżej odnalezienia pisarskiego Świętego Graala jest chyba George R.R. Martin, który najpierw zachwycił świat fantasy sagą „Pieśń lodu i ognia”, a potem dostał wielki finansowy napęd dzięki serialowej „Grze o Tron”. W efekcie przez przez sześć lat (2012–2016) utrzymywał się na liście najlepiej zarabiających autorów, mimo że nie wydał w tym czasie ani jednej książki. I tak najwyraźniej trzeba żyć.

***

PS. Podczas Warszawskich Targów Książki wyciągnąłem Adama Szaję na kawę. „Od czasu do czasu napisałbym coś o kulturze, jakiś felieton” – powiedziałem. „Najlepiej dla smakksiazki.pl. Nie do końca wiem dlaczego, ale czuję taką potrzebę”. Adam na to: „Okej”. Potem jeszcze dodał na facebooku, że czasem mógłbym coś skrobnąć o książkach i biznesie. Z tej lapidarnej wymiany myśli zrodził się plan, abym pisał dla Was (i dla siebie) felietony. Będą się ukazywały w każdą pierwszą niedzielę miesiąca.