„Czytajmy, ale z głową”, styczniowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Znajomi, którzy wiedzą, że zacząłem pisać książki, często zadają mi dwa pytania: „jak idzie sprzedaż?” oraz „czy już cię rozpoznają na ulicy?”. Oba w gruncie rzeczy dotyczą tego samego, choć padają z różnych perspektyw.

Pierwsze zadają koledzy, którzy coś tam wiedzą o rynku literackim. Że jest trudny, bo z czytelnictwem u Polaków na bakier. Że niełatwo wydać książkę, a co dopiero sensownie ją sprzedać. Że tak w ogóle to powinienem wziąć się za self-publishing, bo przecież ci wydawcy i księgarze zedrą ze mnie ostatni grosz.

To drugie zadają ludzie, którzy nie czytają, czytają mało albo po prostu kompletnie nie interesują się rynkiem wydawniczym, a wiedzę na temat literackiego świata czerpią głównie z moich kanałów społecznościowych. Nie prowadzę ich hiperaktywnie, ale co jakiś czas wrzucam zdjęcia z targów, recenzje z poważnych mediów albo nagrania wideo. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka może to wyglądać na szturm młodego autora na rynek. Ale jak się pewnie domyślacie, jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś zaczepił mnie na ulicy w celu innym niż wydębienie piątaka.

Mam wrażenie, że przedstawicieli tej drugiej grupy jest więcej. Ludzi, którzy obserwują naszą literacką banieczkę z umiarkowanym zainteresowaniem i z bezpiecznej odległości. A przez to siłą rzeczy mających błędne wyobrażenie tego, jak ten świat wygląda. Idealizujących go. Lekką ręką wpychających raczkujących autorów do showbiznesowego mainstreamu. I trudno się temu dziwić. Przecież to wszystko tak ładnie wygląda na fejsie. Na imprezy literackie przychodzą tłumy. Co rusz ktoś kręci jakiś serial na podstawie powieści. Polka dopiero co dostała Nobla. Istne eldorado!

A my, budowniczy banieczki, starając się promować czytelnictwo (bynajmniej nie z altruistycznych pobudek), to wrażenie tylko podkręcamy. Kolejnymi zdjęciami stosów książkowych, choinek książkowych, wyliczeń książkowych i wszystkiego, co książkowe. Od pewnego czasu prześladują mnie memy, na których ludzie zapychają biblioteczki coraz to nowymi książkami, mimo że w ich domu piętrzy się góra nieprzeczytanych utworów. Chwalenie się czytelnictwem zaczęło niepokojąco pachnieć promowaniem nieumiarkowanej konsumpcji.

Być może trochę się w tym wszystkim zagalopowaliśmy. I wydawcy, którzy wydają na potęgę, i blogerzy oraz czytelnicy, którzy chwalą się setkami przeczytanych (a przynajmniej posiadanych) książek, i sami autorzy, którzy bazgrzą coraz więcej (dwie powieści w roku to już żaden wyczyn). W efekcie dzieje się to, o czym przed tygodniem pisał dla smakksiążki.pl Wojciech Chmielarz (klik). Mnóstwo książek zdycha w ciszy, przygniecionych kurzem albo setkami sobie podobnych, zakopanych w przepastnych magazynach hurtowni.

www.unsplash.com/Jan Mellström

Niestety, na tych gigantycznych cmentarzyskach często chowane są dobre powieści, co jest wielką przykrością dla autorów i ich wydawców. Prawdziwy problem zaczyna się jednak wtedy, kiedy do masowej świadomości przebijają się niewłaściwe „dzieła”. Pół biedy, jeśli to po prostu słabe powieści, napompowane potężnymi budżetami promocyjnymi, tanimi chwytami marketingowymi czy czymkolwiek innym. Gorzej, jeśli to książki sprzedające fałszywą wizję świata, promujące nieodpowiednie wartości albo stawiające na piedestale niewłaściwych ludzi.

Głęboko wierzę, że wieloletnia walka o czytelnictwo w końcu przyniesie efekt. Że noblowski sukces Olgi Tokarczuk popchnie rynek do przodu. Że grzmotnęliśmy już o dno i trochę się od niego odbijemy. Ale obawiam się, że pewnych rzeczy nie przeskoczymy, choćbyśmy przeszli samych siebie w zakrzywianiu rzeczywistości i pokazywaniu, że czytanie jest fajne. Rozwój – a może regres – cywilizacyjny sprawi, że czytelnictwo się nie obroni. Raczej nie umrze, ale z dużym prawdopodobieństwem zejdzie w niszę.

Dobitnie uświadomiła mi to analiza autorstwa prof. Jean Twenge. Psycholożka z San Diego State University dogłębnie przeanalizowała, w jaki sposób amerykańska młodzież spędzała wolny czas na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat (klik). Okazało się, że w 1980 roku 60 proc. nastolatków kończących szkołę średnią codziennie sięgało po książkę, gazetę czy magazyn – z własnej woli, nie w ramach obowiązków uczniowskich. Ale w 2016 r. ten wskaźnik spadł do 16 procent! A przecież pojawiły się smartfony, tablety czy czytniki ebooków, które dały nowe możliwości obcowania ze słowem.

Zostałem wychowany w przekonaniu, że książki to najlepsze źródło wiedzy o świecie (dziś już nieaktualnym, bo mamy internet). W wierze, że czytać po prostu trzeba, aby nie być bałwanem. I to czytać cokolwiek. Byle czytać. Pochłaniać informacje z książek. Bo nawet z najgorszej szmiry zostanie w głowie coś cennego. Ale mając na uwadze całkiem prawdopodobny zmierzch czytelnictwa jako zajęcia masowego, może należy zmienić paradygmat. Może najwyższy czas postawić nie na ilość, ale na jakość. Skoro rynek się kurczy, może warto zadbać o tego, aby ograniczył się do literatury najwartościowszej, stanowiącej najlepsze źródło wiedzy lub rozrywki.

Dlatego choć to pewnie ryzykowny zabieg w przypadku autora, którego nikt nie zaczepia na ulicy, życzę Wam, abyście w 2020 roku czytali mniej – za to mądrzej. Abyście starannie selekcjonowali lektury i poddawali je należytej refleksji. Chciałbym na koniec roku zobaczyć w sieci przynajmniej jeden wpis, w którym autor pochwali się, że zamiast przeczytać bimbalion książek, połknął ledwie dziesięć (bo był zarobiony, bo Netflix, bo nie miał czytelniczej weny), ale za to z każdej wyciągnął coś cennego – albo przynajmniej setnie się przy nich wybawił.

Pamiętacie „Poranek kojota”? Jest tam scena, w której jeden z bohaterów wyznaje swojemu zaczytanemu w coachingowej literaturze przeciwnikowi, że w życiu przeczytał tylko dwie książki. Jedna z nich to „Ojciec chrzestny” „Gdybyś ją przeczytał” – mówi – „to wiedziałbyś, że pieniądze to nie wszystko, że nie zdradza się przyjaciół i nie dmucha ich żon. Ale niestety ty zapchałeś sobie głowę jakimiś pierdołami o żabach i teraz na siłę próbujesz zainteresować tym innych”. Cóż, to dość osobliwy przykład na potwierdzenie tezy, że przy obcowaniu z literaturą więcej nie zawsze znaczy lepiej. Ale w końcu – tu spoiler – facet od „Ojca chrzestnego” skończył lepiej niż ten od coachingu.

Krzysztof Domaradzki