„Debil” bawi, uczy i trwoży. Kwietniowy felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Krzysztof Damaradzki dziennikarz, pisarz. Fot. Adam Tuchlinski

Co mają wspólnego prokuratorskie zarzuty wobec Jakuba Żulczyka, prezydent Andrzej Duda, afery wokół Roberta Lewandowskiego, Olga Tokarczuk oraz czytelnicy? Więcej, niżbyśmy chcieli.

Żulczykowy „debil” wywołał niezłe zamieszanie w świecie informacji. Zaczęło się od rządowej tuby wpolityce.pl, do której wieść o akcie oskarżenia przeciwko pisarzowi dotarła szybciej niż do oskarżonego i jego prawnika. Potem były strony główne największych polskich portali i słodko-gorzkie żarty w mediach społecznościowych. Później sprawą zaciekawiły się BBC, „The Guardian”, „Daily Mail”, a nawet Al Jazeera. Wysypały się komentarze, analizy, mikrośledztwa dziennikarskie. Dyskusje nad marnością upolitycznionej prokuratury, prawem, etyką.

Koniec końców wyszła z tego największa w ostatnich miesiącach inba z udziałem polskiego autora. Większa niż zmasowana krytyka „Parafila”, którą zapoczątkowała publikacja Adama Szai. Większa niż śmichy-chichy z ekranizacji „365 dni” Blanki Lipińskiej, mającej szansę zostać najgorszym filmem minionego roku na świecie. Większa niż historyczne przepychanki po pańszczyźnianym felietonie Szczepana Twardocha dla „Gazety Wyborczej”. W zasadzie – nie mam na to twardych danych, ale wiele na to wskazuje – od czasu Nobla dla Olgi Tokarczuk żaden literacki lub okołoliteracki temat nie splądrował z taką mocą polskiego mainstreamu.

To dobrze i niedobrze jednocześnie.

Andrzej Duda, prezydent Polski, fot: smakksiazki.pl

Dobrze, ponieważ nieźle świadczy o naszych autorach, którzy wolą tworzyć – coraz częściej po kilka książek rocznie – niż skandalizować i robić wokół siebie pudelkowy szum. Zresztą Żulczyk też nie miał takiego zamiaru. Wpis, w którym nazwał prezydenta Dudę „debilem” i który dał początek całemu prawno-politycznemu zamieszaniu, tak jak wiele mu podobnych był autentycznym wyrazem głębokiego wkurwu autora na władzę. Doskonale go rozumiem.

Niedobrze, ponieważ o sile oddziaływania większości dziedzin i reprezentujących je osobistości świadczy ich medialna ekspozycja. Również niezamierzona. Weźmy Roberta Lewandowskiego. Facet wpadł na kilka dni do Polski i właściwie nie zrobił nic nadzwyczajnego: przyjął order od prezydenta, zagrał mecz, strzelił dwie bramki, złapał kontuzję. Proza piłkarskiego high life’u. A jednak w świecie informacji sprowokowała wybuch trzech bomb: orderowej (czy powinien przyjąć wyróżnienie od takiego prezydenta), zegarkowej (czy piłkarzowi przystoi nosić sikor za 400 tys. złotych), kontuzjowej (czy lider kadry powinien uczestniczyć w kopaninie z półamatorami z Andory).

Najmniej absurdalna była bomba zegarkowa, ponieważ rozwarstwienie stanowi realny i międzynarodowy problemem (choć akurat Lewandowski, najlepszy piłkarz świata, a zarazem dopiero dziewiąty najhojniej wynagradzany według „Forbesa”, jest fatalnym ambasadorem tego zjawiska). Rozwarstwienie dotyczy również mediów, które w pogoni za klikami windują newsy dotyczące najlepszych, najpopularniejszych, najbardziej kontrowersyjnych, a czasem – niestety – najgłupszych bohaterów naszej rzeczywistości, często kosztem tych najbardziej wartościowych. A i wśród najmocniej rozrywanych trafiają się rażące nierówności.

Tak się składa, że i w piłce, i w pisarstwie mamy dwie wielkie gwiazdy: Lewandowskiego i Olgę Tokarczuk. Dwoje mistrzów świata w dwóch globalnych dziedzinach, uprawianych i podziwianych praktycznie we wszystkich zakątkach świata: miliardy interesują się piłką, miliardy (a na pewno setki milionów) czytają książki. A mimo to w przeciwieństwie do mistrza Lewandowskiego mistrzyni Tokarczuk nie wyskakuje z każdego zakamarka internetu. Nie czyta się jej we wszystkich lub prawie wszystkich polskich domach. Nawet nie zgarnęła Bestsellera Empiku za ubiegły rok. Obawiam się – nie mam na to twardych danych, ale wiele na to wskazuje – że więcej Polaków wie, kim jest Marcin Najman niż Olga Tokarczuk…

Olga Tokarczuk, fot: smakksiazki.pl

Nie idzie rozstrzygnąć, w jakim stopniu media odpowiadają na potrzeby, a w jakim je kreują, ale pogoń za kilkami jest nierozerwalnie sprzęgnięta z preferencjami odbiorców. Portale samodzielnie nie zbudują mody na czytanie, ponieważ książki nie wyklikają się tak jak skandale, celebryci, głupota polityków czy spektakularne wyczyny atletów. I jest w tym sporo naszej – czytających – winy. My też nabijamy odsłony niewłaściwym newsom. A dodatkowo nachalnie przyklejamy czytaniu łatkę wyższości nad innymi rozrywkami, czym sprzyjamy jego premiumizacji, a nie popularyzacji.

Oczywiście też jestem temu winny. Bo i na Najmana się nabieram, i żulczykowym „debilem” żyłem bardziej niż chociażby żulczykową nową książką, którą zapowiedział chwilę po wybuchu prokuratorskiej afery. Wpis o konsekwencjach „debila” zgarnął 13 tysięcy lajków na profilu autora, a informacja o premierze – około 5,5 tys. Deklasacja. A mogłoby się wydawać, że w informacyjnym życiu pisarza nie może się trafić nic donioślejszego niż news o premierze. Może. Wystarczy mocno uderzyć w odpowiednie struny.

Krzysztof Domaradzki