Co mają wspólnego prokuratorskie zarzuty wobec Jakuba Żulczyka, prezydent Andrzej Duda, afery wokół Roberta Lewandowskiego, Olga Tokarczuk oraz czytelnicy? Więcej, niżbyśmy chcieli.
Żulczykowy „debil” wywołał niezłe zamieszanie w świecie informacji. Zaczęło się od rządowej tuby wpolityce.pl, do której wieść o akcie oskarżenia przeciwko pisarzowi dotarła szybciej niż do oskarżonego i jego prawnika. Potem były strony główne największych polskich portali i słodko-gorzkie żarty w mediach społecznościowych. Później sprawą zaciekawiły się BBC, „The Guardian”, „Daily Mail”, a nawet Al Jazeera. Wysypały się komentarze, analizy, mikrośledztwa dziennikarskie. Dyskusje nad marnością upolitycznionej prokuratury, prawem, etyką.
Koniec końców wyszła z tego największa w ostatnich miesiącach inba z udziałem polskiego autora. Większa niż zmasowana krytyka „Parafila”, którą zapoczątkowała publikacja Adama Szai. Większa niż śmichy-chichy z ekranizacji „365 dni” Blanki Lipińskiej, mającej szansę zostać najgorszym filmem minionego roku na świecie. Większa niż historyczne przepychanki po pańszczyźnianym felietonie Szczepana Twardocha dla „Gazety Wyborczej”. W zasadzie – nie mam na to twardych danych, ale wiele na to wskazuje – od czasu Nobla dla Olgi Tokarczuk żaden literacki lub okołoliteracki temat nie splądrował z taką mocą polskiego mainstreamu.
To dobrze i niedobrze jednocześnie.

Andrzej Duda, prezydent Polski, fot: smakksiazki.pl
Dobrze, ponieważ nieźle świadczy o naszych autorach, którzy wolą tworzyć – coraz częściej po kilka książek rocznie – niż skandalizować i robić wokół siebie pudelkowy szum. Zresztą Żulczyk też nie miał takiego zamiaru. Wpis, w którym nazwał prezydenta Dudę „debilem” i który dał początek całemu prawno-politycznemu zamieszaniu, tak jak wiele mu podobnych był autentycznym wyrazem głębokiego wkurwu autora na władzę. Doskonale go rozumiem.
Niedobrze, ponieważ o sile oddziaływania większości dziedzin i reprezentujących je osobistości świadczy ich medialna ekspozycja. Również niezamierzona. Weźmy Roberta Lewandowskiego. Facet wpadł na kilka dni do Polski i właściwie nie zrobił nic nadzwyczajnego: przyjął order od prezydenta, zagrał mecz, strzelił dwie bramki, złapał kontuzję. Proza piłkarskiego high life’u. A jednak w świecie informacji sprowokowała wybuch trzech bomb: orderowej (czy powinien przyjąć wyróżnienie od takiego prezydenta), zegarkowej (czy piłkarzowi przystoi nosić sikor za 400 tys. złotych), kontuzjowej (czy lider kadry powinien uczestniczyć w kopaninie z półamatorami z Andory).
Najmniej absurdalna była bomba zegarkowa, ponieważ rozwarstwienie stanowi realny i międzynarodowy problemem (choć akurat Lewandowski, najlepszy piłkarz świata, a zarazem dopiero dziewiąty najhojniej wynagradzany według „Forbesa”, jest fatalnym ambasadorem tego zjawiska). Rozwarstwienie dotyczy również mediów, które w pogoni za klikami windują newsy dotyczące najlepszych, najpopularniejszych, najbardziej kontrowersyjnych, a czasem – niestety – najgłupszych bohaterów naszej rzeczywistości, często kosztem tych najbardziej wartościowych. A i wśród najmocniej rozrywanych trafiają się rażące nierówności.
Tak się składa, że i w piłce, i w pisarstwie mamy dwie wielkie gwiazdy: Lewandowskiego i Olgę Tokarczuk. Dwoje mistrzów świata w dwóch globalnych dziedzinach, uprawianych i podziwianych praktycznie we wszystkich zakątkach świata: miliardy interesują się piłką, miliardy (a na pewno setki milionów) czytają książki. A mimo to w przeciwieństwie do mistrza Lewandowskiego mistrzyni Tokarczuk nie wyskakuje z każdego zakamarka internetu. Nie czyta się jej we wszystkich lub prawie wszystkich polskich domach. Nawet nie zgarnęła Bestsellera Empiku za ubiegły rok. Obawiam się – nie mam na to twardych danych, ale wiele na to wskazuje – że więcej Polaków wie, kim jest Marcin Najman niż Olga Tokarczuk…

Olga Tokarczuk, fot: smakksiazki.pl
Nie idzie rozstrzygnąć, w jakim stopniu media odpowiadają na potrzeby, a w jakim je kreują, ale pogoń za kilkami jest nierozerwalnie sprzęgnięta z preferencjami odbiorców. Portale samodzielnie nie zbudują mody na czytanie, ponieważ książki nie wyklikają się tak jak skandale, celebryci, głupota polityków czy spektakularne wyczyny atletów. I jest w tym sporo naszej – czytających – winy. My też nabijamy odsłony niewłaściwym newsom. A dodatkowo nachalnie przyklejamy czytaniu łatkę wyższości nad innymi rozrywkami, czym sprzyjamy jego premiumizacji, a nie popularyzacji.
Oczywiście też jestem temu winny. Bo i na Najmana się nabieram, i żulczykowym „debilem” żyłem bardziej niż chociażby żulczykową nową książką, którą zapowiedział chwilę po wybuchu prokuratorskiej afery. Wpis o konsekwencjach „debila” zgarnął 13 tysięcy lajków na profilu autora, a informacja o premierze – około 5,5 tys. Deklasacja. A mogłoby się wydawać, że w informacyjnym życiu pisarza nie może się trafić nic donioślejszego niż news o premierze. Może. Wystarczy mocno uderzyć w odpowiednie struny.
Krzysztof Domaradzki