Dostojewski w Sztokholmie. Styczniowy felieton Katarzyny Tubylewicz

Katarzyna Tubylewicz

Kiedy wychodzimy z synem ze sztokholmskiego teatru Dramaten malowniczo położonego nad wodą, przy eleganckiej Strandvägen, znowu pada śnieg, a przyćmione światło latarń powoduje, że Sztokholm sprawia magiczne wrażenie. Jednak nie dlatego mamy poczucie, że to najlepszy wieczór od wielu tygodni. Zobaczyliśmy właśnie genialny spektakl, tak wizjonerski, mistrzowsko zagrany i poruszający, że długo nie możemy przestać o nim z rozmawiać. To „Zbrodnia i kara” w reżyserii Chorwata, Olivera Frljića, reżysera o którym od lat głośno w Europie. Mam poczucie, że to właśnie dzięki jego wschodnioeuropejskiej duszy po raz pierwszy (naprawdę!) zobaczyłam w szwedzkim, zazwyczaj mieszczańskim i nieciekawym teatrze, coś wybitnego. No a poza tym: Dostojewski to Dostojewski. Głębia.

Drogę bombom i czołgom zawsze torują książki” napisała Oksana Zabużko w słynnym i przetłumaczonym na wiele języków eseju dowodzącym, że literatura rosyjska jest od wieków narzędziem rosyjskiego imperializmu. To radykalny, zrodzony z rozpaczy i przerażenia wojną tekst, w którym ukraińska pisarka dowodzi między innymi że: „(…) ci, którzy zgwałcili w Buczy 11-letniego chłopca, a matkę przywiązali do krzesła, żeby to oglądała, to ci sami bohaterowie wielkiej rosyjskiej literatury – zwykli Rosjanie, tacy sami jak sto i dwieście lat temu (…) literatura jest odpowiedzialna za to, na kogo wyrośli.” Według Zabużko nie powinno się już czytać Dostojewskiego, nie i jeszcze raz nie.

Tekst Zabużko wpisuje się w silnie rezonującą w Polsce myśl o tym, że z uwagi na trwającą agresję Rosji na Ukrainę, całą rosyjską kulturę, w tym oczywiście rosyjską literaturę, najlepiej po prostu „cancelować” czyli wykasować z pamięci. Teraz nie czytamy Rosjan, nie wypada. Nie chodzimy też na teatralne adaptacje rosyjskich powieści o ciemnej stronie ludzkiej duszy.

Esej Oksany Zabużko został opublikowany także w szwedzkim „Dagens Nyheter”, ale nie wywołał tu specjalnej dyskusji. Może dlatego, że Szwedzi nie mający jak na razie czegoś takiego jak kanon lektur obowiązkowych w szkołach, nie czytają dużo klasyki i nie czują się przez nią kształtowani. Zawsze trudno było mi wytłumaczyć szwedzkim znajomym znaczenie romantycznej literatury w Polsce, jej wpływ na nasze marzenia, narodowe mity i idiosynkrazje.

Tak czy owak, przyznam, że nie zastanawiałam się nad tym, czy w czasie wojny wypada mi iść na „Zbrodnię i karę”. Chciałam zobaczyć w roli Raskolnikowa młodego szwedzkiego aktora Gustava Lindha, którego jestem psychofanką i o którym niebawem usłyszy świat (wspomnicie moje słowa). Byłam też ogromnie ciekawa kolejnego spektaklu Olivera Frljića, tego samego, którego kontrowersyjna „Klątwa” w Teatrze Powszechnym doprowadziła do histerii polityków PiS oraz całą polską konserwę. Tego, który pracował w Teatrze Starym w Krakowie nad „Nie-boską komedią”, skandalizującym spektaklem, którego ostatecznie nie pokazano nigdy publiczności, bo Frljića szczególnie interesowało ukazanie antysemityzmu Krasińskiego, a Krasiński to przecież jeden z polskich romantycznych bogów. Wiem, że Dostojewski był nacjonalistą i miał nieprzyjemne poglądy polityczne, ale wiem też, że był zesłany na Sybir za lekturę niewłaściwych książek, a przede wszystkim uważam „Zbrodnię i karę” za książkę fascynującą i zawsze aktualną. Niezależnie od tego, co myślał o Ukraińcach i Polakach jej autor.

W sztokholmskiej wersji „Zbrodni i kary” wbrew temu, czego można by się spodziewać nie ma żadnych prób nawiązywania do aktualnej sytuacji politycznej na świecie. Frljić skupia się na pytaniach o istotę prawa i o to, czy kara może doprowadzić do moralnego odrodzenia. Interesuje go szukanie źródeł przemocy w społecznej niesprawiedliwości i głęboko ukrywany fakt, że choć lubimy mówić, że życie ludzkie jest najwyższą wartością, to jednak w ludzkim świecie wartość życia jednostek nie jest równo wyceniana. Eksponuje też wieloznaczność i polifoniczność tekstu Dostojewskiego.

Zapytany przez szwedzkiego dziennikarza – tylko jednego i co ważne, o polskich korzeniach – czy nie uważa, że wystawianie dzieła Dostojewskiego w czasie, gdy trwa wojna, jest nadużyciem, Frljić odpowiedział zdecydowanie, że jest przeciwny cancel culture. Poza tym gdybyśmy mieli usuwać z naszych półek książki pochodzące z krajów, które na jakiś inny kraj napadły lub go okupowały, strasznie mało bym nam zostało do czytania. Czy Wietnamczycy powinni zabronić czytania Balzaca, bo byli kolonizowani przez Francję? Czy z tego samego powodu w krajach kolonizowanych niegdyś przez Wielką Brytanię należy zakazać Dickensa?

Sam Frljić żyje od 1992 roku w Chorwacji, do której przyjechał jako uchodźca z Bośni w czasie wojny w Jugosławii. Twierdzi, że w tamtym okresie z chorwackich bibliotek wyrzucono książki serbskich autorów i …do dziś do nich nie powróciły. Używanie serbskich słów w czasie wojny groziło w Chorwacji pobiciem i teraz, dość długo po wojnie, nie jest tam dobrze widziane. Słowa te przypomniały mi moje rozmowy z Dianą, bardzo młodą uchodźczynią z Charkowa, którą przez jakiś czas zajmowałam się w Sztokholmie. Diana marzy o tym, żeby pisać książki. Jest Ukrainką, nienawidzi Putina i wojny, ale to nie zmienia faktu, że najbliższym jej sercu językiem, tym, którym najlepiej włada i w którym najlepiej pisze jest rosyjski, a nie ukraiński. Czy ma o nim zapomnieć? Czy ma zrezygnować ze swojego pierwszego języka, dlatego, że Putin jest tyranem, a rosyjscy żołnierze niszczą jej rodzinne miasto? Czy wyrzucenie z głowy języka, który się od dziecka kocha nie jest kolejną formą gwałtu? Czy po tym jak Putin zniszczył jej kraj i miasto, ma też prawo odebrać jej język?

Czy nie jest także gwałtem przymusowe zapominanie o książkach, które są dla nas ważne, ponieważ trwa wojna?

Tematy te zaprzątają moją polską głowę, ale dla szwedzkiej publiczności oglądającej „Zbrodnię i karę” w Dramaten nie wydają się specjalnie ważne, nie przeszkadzają po wielokroć zasłużonym, entuzjastycznym owacjom.

A poza tym wiecie co? Jeden z moich szwedzkich kolegów zapytał mnie podczas lunchu, czy ten Dostojewski to w ogóle był Rosjaninem czy Polakiem. Jak już pisałam, braki intelektualne zdarzają się w Szwecji w najlepszym towarzystwie, ale mam wrażenie, że „Zbrodnia i kara” w Dramaten tak naprawdę nie ma w sobie nic z Rosji. Jest głęboko uniwersalna, a jeśli aktualna, to w wyczuleniu reżysera na destrukcyjny wpływ różnic klasowych i majątkowych. To spektakl szwedzko-chorwacko-serbski (bo sam Frljić jest wychowanym w Bośni dzieckiem Chorwatki i Serba) z elementem polskim, bo w międzynarodowej ekipie pracującej nad nim znalazł się też Polak. A tak naprawdę: dzieło całkowicie ponadnarodowe i uniwersalne. Takie, który zmusza do myślenia, powala sceniczną wyobraźnią i czyni ludzi mądrzejszymi. A mądrzy ludzie nie wszczynają wojen. Tak by się przynajmniej mogło wydawać, albo…marzyć.

Katarzyna Tubylewicz