Zanim oddam głos profesorowi Krzysztofowi Zajasowi, to krótkie wprowadzenie. Siedzieliśmy przy kawce w Gliwicach, aż tu nagle wyżej wymieniony mówi: „wiesz, byłem tam i tam, mam też fajne zdjęcia”. Stwierdziłem, że to kapitalny temat dla fanów Kinga, że musi na ten temat powstać tekst. Obiecał, że napisze w wolnej chwili, napisał, czego efekty poniżej.
Jako zdeklarowany wielbiciel Stephena Kinga jestem Wam winien pewną opowieść. We wrześniu ubiegłego roku, podczas kolejnej wyprawy do USA, miałem robić badania terenowe na Środkowym Zachodzie, między innymi w Kolorado. Stwierdziwszy, że będę niedaleko Estes Park, postanowiłem wracając nadłożyć nieco drogi i obejrzeć słynny Stanley Hotel, który zainspirował naszego Mistrza do napisania „Lśnienia”. Właśnie mija sto lat od otwarcia tej architektonicznej perełki, więc i okazja jakaś jest.
Estes Park leży w środku Gór Skalistych i z którejkolwiek strony chcesz tam dojechać, musisz mozolnie piąć się krętymi drogami i przekraczać wysokie przełęcze, z których widok zapiera dech w piersiach. Ja wjeżdżałem od południa drogą 72 (wracałem z Leadville, najwyżej położonego miasteczka Stanów, ponad 3000 metrów n.p.m.) i po drodze mijałem między innymi mieścinę Ward, kolonię hippisów jeszcze z lat 60. Sądząc z wyglądu i wieku mieszkańców, mieszkają tam ciągle ci sami hippisi. Muszę powiedzieć, że sam przejazd przez Góry Skaliste był niezapomnianym przeżyciem. Jasne, wiedziałem, że są wspaniałe, setki książek i filmów mi o tym od dzieciństwa donosiły, a jednak. Widziałem już trochę różnych gór, ale te były najpiękniejsze. Pamiętacie, jak Wendy w drodze do hotelu Panorama podziwia z okna garbusa tamten krajobraz? „Były to góry piękne, ale i surowe. Sądziła, że takie góry wybaczają niewiele pomyłek”. Coś takiego jest w tych ciemnych, szarych skałach, które zwałami wznoszą się po obu stronach wąskiej szosy. Oglądałem je w południowym słońcu, a mimo to działały jakoś ponuro i depresyjnie. I miałem wrażenie, że mówią do mnie indiańskimi głosami.

Droga do Stanley Hotel, fot: Krzysztof Zajas
Sam hotel z zewnątrz robi nadal duże wrażenie. Wzniesiony w tak zwanym stylu neokolonialnym na początku XX wieku i otwarty w 1909 r., był wówczas jedynym w pełni zelektryfikowanym hotelem na wschód od Missisipi. Zbudował go Freelan Oscar Stanley, właściciel fabryki samochodów Stanley Motor Carriage Company, który w Estes Park leczył gruźlicę i z wdzięczności za wyzdrowienie postanowił utworzyć tu kurort leczniczy, którego centrum miało się znajdować właśnie w supernowocześnie wyposażonym hotelu. W celu zapewnienia elektryfikacji specjalnie zbudował na pobliskim wodospadzie elektrownię wodną. Hotel posiadał również osobną salę koncertową z oryginalnym fortepianem Steinwaya, kręgielnię, pralnię parową itp., obok postawiono także jego pomniejszoną kopię, tzw. The Lodge, z całorocznym ogrzewaniem. Krótko mówiąc, była to jedna z najambitniejszych i najryzykowniejszych inwestycji hotelowych w historii Stanów Zjednoczonych. I typowo amerykańska.
Wszyscy pewnie znacie historię o tym, jak Stephen King z żoną Tabithą zatrzymali się w Stanley Hotel wieczorem 30 października 1974 roku, tuż przed jego zamknięciem na sezon zimowy, i podczas kolacji zorientowali się, że są jedynymi gośćmi, ponieważ krzesła przy pozostałych stolikach były położone na blatach nogami do góry. Nikt inny oprócz nich tu nie nocował. I jak Kingowi przyśniło się, że jego trzyletniego synka gonią upiory po pustym korytarzu hotelowym. Pisarz wspomina, że obudził się zlany potem, wyjął papierosa i spojrzał przez okno na Góry Skaliste, a kiedy go dopalał, miał w głowie gotową powieść. Jestem w stanie mu wierzyć, ponieważ sam nieraz wstaję w nocy, by zanotować sen. Nawet nie tyle samą treść, co jego aurę, niesamowitość, to kłębowisko niejasnych i silnych emocji. Uchwycenie ich jest bardzo trudne, zwykle rano te zapiski są beznadziejnie nieadekwatne, ale nastrój pozostaje. I kiełkuje. Jadąc krętą, wysokogórską drogą wśród tych szarych i ponurych skał z lekkim dreszczykiem w krzyżu wyobrażałem sobie, jak King jedzie tędy 44 lata wcześniej i dorabia fabułę do nocnego koszmaru ze Stanley Hotel.

Stanley Hotel, fot: Krzysztof Zajas

Stanley Hotel, fot: Krzysztof Zajas

Stanley Hotel, fot: Krzysztof Zajas
Przy wjeździe na parking zapłaciłem 10 dolców i dostałem złotą monetę z napisem STANLEY HOTEL oraz podobizną fundatora. Wysiadając na placu pod głównym wejściem miałem za plecami kapitalny widok na otoczone górami miasteczko, a przed sobą imponującą bryłę budynku. Biel ścian ostro odcinała się na tle nieba i trawnika. Oczywiście, przyjrzałem się oknu na drugim piętrze po lewej, gdzie w południowo-zachodnim narożniku znajdował się pokój 217. Stamtąd King patrzył bezsenną nocą na Góry Skaliste i palił papierosa. Jak doskonale wiecie, w filmie Kubricka za bryłę Panoramy posłużył inny hotel, Timberline Lodge u podnóża Mt. Hood w Oregonie, więc byłem raczej w świecie powieści niż ekranizacji. Na tarasie kilkoro gości piło kawę, dwie Japonki spacerowały po labiryncie z żywopłotu, który tu dorobiono jakiś czas temu, paradoksalnie – na cześć filmu. W ogóle hotel próbował się promować na legendzie „Lśnienia”, organizowano tu nawet festiwal horrorów Stanley Film Festival, przewodnicy oferowali Ghost Tours po budynku i okolicy itp. Od dwóch lat zarząd odchodzi od tego tematu i wraca do pierwotnej idei wysokogórskiego kurortu, gdzie można leczyć cywilizacyjne choroby nabyte w wielkomiejskim życiu.
Wszedłem. Parę osób w holu wyłożonym czerwonym dywanem z mocnym wzorem faktycznie wyglądało jak duchy. W każdym razie nieco nierealnie i paranormalnie, co, mam nadzieję, widać na jednym ze zdjęć. Po prawej stoi słynny Stanley Steamer, samochód parowy firmy należącej do właściciela hotelu. W 1912 r. fabryka wypuściła specjalną flotyllę parowych aut o nazwie Mountain Wagon, by dowozić gości do hotelu z najbliższej stacji kolejowej, która znajdowała się w odległym o 20 mil Lyons. Za panią w czarnym ubraniu widnieje wejście do sklepu z pamiątkami, gdzie zakupiłem obowiązkowy kubek z napisem REDRUM. Wiem, straszny kicz, ale nie mogłem się powstrzymać. Liczyłem, że miejsce naładuje przedmiot właściwym sensem.

Stanley Hotel, fot: Krzysztof Zajas
Pokręciłem się trochę po tym niby ważnym, ale jakoś i nieważnym holu, zaczepiłem obsługę (młodzi ludzie, którzy z miłym politowaniem przyjęli moje wyznanie, że przyjechałem tutaj do nich aż z Europy Środkowej), wszedłem na schody, obejrzałem korytarz zapełniony gdaczącymi emerytami, po czym zszedłem – i tyle tego sensu. Chciałem jeszcze coś wycisnąć z owianego legendą miejsca, jakoś je przeżyć, uwewnętrznić i odcisnąć jego stempel na duszy, ale satysfakcja nie przychodziła. Tylko ci gdaczący Amerykanie dokoła. Może zadziałało zmęczenie długą jazdą (byłem za kierownicą od kilku dni), może nadmiar oczekiwań, a może po prostu początek migreny. Wyprawa nieuchronnie dryfowała w kierunku: to już nie to.
Usiadłem na ławce pod ścianą i z przymkniętymi oczyma usiłowałem sobie wyobrazić tamtą noc. Jest mroźna, jak to w wysokich górach, ale niebo ostre, gwiaździste. Następny wieczór to Halloween. On w oknie, z widokiem na wschodzącego właśnie Oriona, bo noc już głęboka, pas z trzech skośnych gwiazd wisi tuż nad szczytami. I może rozdygotanemu erudycie przychodzi do głowy fragment z wiersza Robinsona Jeffersa: „and Orion in December/ Evenings was strung in the throat of the valley like/ a lamp-lighted bridge” [i Orion w grudniu/ Zawieszony był w gardle doliny jak rzęsiście oświetlony most – tłum C. Miłosz]. Trochę nim telepie, bo są w podróży i nie pije. Ten nocny pot i nagłe przebudzenie to nie tylko strach. Pierwsze symptomy odstawienia. Myśli o demonach w sobie, o tym, że kiedy zaciąga się papierosem, jego rozjarzona twarz w ciemnym oknie musi z zewnątrz wyglądać jak jedna z halloweenowych masek. Spogląda w bok i widzi śpiącą żonę, zupełnie bezbronną i z mglistym tylko wyobrażeniem o mocach nim miotających. A gdyby wylazły na wierzch? Może już zaczęły wyłazić i stąd ten sen? Bo to on był potworem ścigającym synka po pustych korytarzach tego cholernego górskiego hotelu, z którego oprócz nich dwojga wszyscy już uciekli. A noc jak nóż. Wystarczy zacisnąć dłoń na rękojeści…
Wendyyy, I’m comiiing…
No, dobra. Lepsze to niż nic. Podniosłem się, rzuciłem okiem na narożne okno i wróciłem do samochodu. By jakoś zaklajstrować niepewne i niepełne doznania, postanowiłem porządnie napchać się amerykańskim fastfoodem, więc skręciłem do najbliższego sklepu, tuż pod hotelem. W supermarkecie wielkości dużej Biedry do części barowej szło się jakoś tak przez dział z kosmetykami i lekarstwami. Może i był w tym jakiś głębszy trawienny sens. W każdym razie przed półką z proszkami przeciwbólowymi stanąłem nagle jak wryty. Na poczesnym miejscu stała, a jakże, EXCEDRYNA! Tabletki, których nazwę znałem z chyba połowy powieści Kinga. Sam Jack Torrance uważał excedrynę za absolutnie jedyny dobry lek na kaca. „Przywykł nazywać dolegliwości nazajutrz po przepiciu excedrynowym bólem głowy…”
Natychmiast zakupiłem słoiczek (patrz zdjęcie) i jeszcze na parkingu przed sklepem walnąłem jedną tabletkę w całości, a drugą włożyłem pod język i ssałem, jak to robił Jack. Migrena natychmiast zarządziła odwrót, wrześniowe słońce lśniło już trochę mniej dokuczliwe. Wciąż jednak było to lśnienie. W porządku, Stevie, niech będzie, że to magiczne miejsce. Po powrocie domu przy pisaniu sprawdzę, czy kubek na kawę naładował się odpowiednią energią.

fot: Krzysztof Zajas
Ściskając plastikową buteleczkę jak amulet wrzuciłem D i zadowolony ruszyłem w dalszą drogę, do rezerwatu Lakotów w Pine Ridge. Ale o tym już może kiedy indziej.
Kawa spoko.
Krzysztof A. Zajas