„Krótka rozprawa o dmuchaniu…”, czyli wrześniowy felieton Jakuba Ćwieka

Jakub Ćwiek, fot: Mateusz Zatynny

Zacznijmy od wyliczanki: „Myszy i ludzie” Steinbecka, „Wielki Gatsby” Fitzgeralda, „Miedziaki” Whiteheada, „Wielki marsz” Kinga, „Wysokie okno” Chandlera, „Stary człowiek i morze” Hemingwaya, „Upiór rodu Canterville’ów” Wilde’a.

Co łączy wszystkie te historie? Po pierwsze wszystkie są bardzo dobre i warte przeczytania. Większość to klasyki, a te dwie pozycje, które nimi, być może jeszcze, nie są, to również dzieła znanych i docenianych twórców. To jednak na co chcę zwrócić Waszą uwagę to fakt, że wszystkie książeczki są króciutkie, treściowo skondensowane. Czy też, by wyrazić się dosadniej, pozbawione zbędnego pieprzenia.

Widać to szczególnie w oryginalnych wydaniach. Język angielski pełen jest bowiem słów krótkich, jedno, dwusylabowych, które łatwiej zmieścić na jednej stronie. A skoro można je tak zmieścić, to czy naprawdę jest sens pompować tych stron więcej i więcej? Nasze wydania są grubsze, obszerniejsze z automatu – tekst przetłumaczony na polski zyskuje na objętości, bo nasze słowa są często dłuższe, a do tego dochodzą często bardziej rozbudowane idiomy etc.

Ale mimo tego, że każda u nas wydana książka i tak, automatycznie, zyskuje tak z pięćdziesiąt procent objętości, to i tak zdaje się nie wystarczać. Bo nasze książki muszą być grube.

www.unsplash.com/Ehimetalor Unuabona

Dlaczego? Bo tego chce czytelnik. Tego się domaga! Tego oczekuje jego wewnętrzny księgowy, który widząc książkę mającą dwieście pięćdziesiąt stron nie wyda na nią trzydziestu pięciu złotych, bo mu się nie opłaca. Bo przecież wchłonie to raz dwa, w jeden wieczór, a czterdzieści złotych za rozrywkę na jeden wieczór to przecież szastanie pieniędzmi!

Staliśmy się więc niewolnikami słowotoku. Popularna książka nie może schodzić poniżej pewnej liczby stron, bo ją zwyczajnie na półkach ominiemy. Drobnica nas nie interesuje. Mamy poczucie, że w krótszej historii nie zdążymy się zżyć z bohaterami, że nie ma szans, by na takiej liczbie stron znalazła się wystarczająco dobra historia. Co więc musi zrobić autor mający dobry pomysł, ale jednocześnie świadomy potrzeb rynku? Musi swoją opowieść rozwodnić.

Jeszcze więcej pojawia się pisarzy, już w tym trendzie „zrodzonych”, którzy są kompletnie nieświadomi, że można krótko i to żaden wstyd czy ujma. Ci pompują w swoje książki tony syfu według porad z podręczników: „jak napisać bestseller”. Czyli milion zwrotów akcji, milion zagadek pobocznych, a w tym wszystkim rozmywający się główny wątek.

Słowotok to pisarska choroba. I rzeczony słowotok rozumiem tu w znaczeniu nie „pisanie długich powieści”, bo czasem objętość jest zasadna, a w nadprodukcji słów i motywów zbędnych dla historii. Nie podejmujemy wysiłku, by ująć coś sugestywnie w jednej scenie, bo jesteśmy tego oduczani. Nie ma co się oszczędzać, bo więcej znaczy lepiej. W ogromie znanych mi przypadków, długość opisów wynika, paradoksalnie, z niedostatków warsztatu, a nie z jego właściwego opanowania. Lub z leniwego trzymania się utartych niegdyś szlaków.

Patrząc na to w tym świetle, sztuczki wydawców mam za mniejsze zło. Za dostosowanie się do zasad rynku. Bo czy na przykład chciałbym, żeby Wydawnictwo Albatros czekało z „Miedziakami” na kolejną książkę Whiteheada, by wydać je zbiorczo, czy wolę, żeby to, czego nie zrobiło samo tłumaczenie, dopompowano rozłożystym fontem i szerokimi marginesami, tak by pasowało miłośnikom grubych grzbietów? Oczywiście, że stawiam na opcję drugą, bo to najwygodniejszy kompromis.

www.unsplash.com/Sharon McCutcheon

Nadal jednak widzę niebezpieczeństwo samego zjawiska. Więcej, pulchniej, rozłożyściej. Zupełnie bez potrzeby.

Ktoś powie: ale ja lubię kiedy powieść jest obszerna, kiedy można się w nią wgryźć. I ja to rozumiem. Co więcej, sam tak mam. Lubię. Ale musi to wynikać z wymogów historii, która sama w sobie jest obszerna wymagająca poświęcenia jej dłuższej uwagi. Nie chciałbym, żeby ktoś skracał mi „Ojca chrzestnego”, bo pomimo kilkukrotnej lektury nie widzę tam specjalnie zbędnych scen czy zbędnego gadania. Podobnie rzecz się ma z, dajmy na to, „Gronami gniewu„. Ale gdybyśmy tylko spojrzeli na literaturę krytyczniej, zauważylibyśmy, że takich tytułów, zwłaszcza współcześnie, nie jest tak wiele. Dziś wielu z nas po prostu marnuje słowa.

Jak temu zaradzić? Przede wszystkim, uważam, doceniając opowiadania. Za każdym razem, gdy czytam gdzieś, że ktoś nie lubi opowiadań, że nie odpowiada mu ta forma, jest mi zwyczajnie przykro. Bo opowiadania są solą pisarstwa, są lekcją warsztatu, lekcją pokory. Pokazaniem nam, pisarzom, że liczy się historia, nie rynek, nie nasze ego. To opowiadania tworzą dobrych pisarzy, więc chcąc dbać o rozwój literatury, powinniśmy rzeczonych opowiadań przyswajać jak najwięcej i zachęcać pisarzy do ich pisania i publikowania. To najlepsza wizytówka, najlepszy przykład na to, czy umie zapanować nad warsztatem i historią i opanować słowotok.

A jeśli już trafi się współczesny autor, który odważy się napisać książkę krótką, ale treściwą, wyważoną i bez zbędnego gadania, dajmy mu szansę, a nie przeliczajmy stron na złotówki.

I skoro już przy tym jesteśmy, to oprócz wyliczanki z początku, polecam „Około północy” Mariusza Czubaja. Nie równam tej książki z tamtymi, ale jeśli lubicie jazz, zabawę z kryminalną konwencją i zwarte, solidne historie, to mam dla Was pomysł na wieczór. Tak, jeden wieczór. Ale jaki!

Jakub Ćwiek