Krzysztof A. Zajas – Dziennik czasu pandemii. Blok zapisków (17-20 dzień)

www.unsplash.com/CDC

Krzysztof A. Zajas

Dziennik czasu pandemii cd.

31 marca 2020 (2311 zarażonych, 33 zmarłych)

Czytam o nauczycielach i uczniach umęczonych zdalnym nauczaniem, i myślę sobie, że nic by się takiego nie stało, gdyby tej udawanej nauki w ogóle nie było. Ludzie i tak mają dosyć stresu, kryzys pogłębia się z dnia na dzień, a ministerstwo edukacji – które przez lata miało w nosie porządną naukę i odpowiadało na żądania nauczycieli telewizyjnym hejtem – nagle ciśnie i pohukuje, jakby chodziło o zbawienie. Nie, nikogo te kapralskie straszenia o niezaliczeniu roku i obcięciu pensji nie zbawią. Dwa miesiące łatwiej nadrobić niż rok. Niedawno PiS gorąco popierał antyedukacyjną rodzinę Elbanowskich, która zwalczała szkołę dla sześciolatków twierdząc, że dzieci powinny się bawić, a nie uczyć, co wprowadzono w życie zaraz po objęciu władzy i co wyda owoce dopiero za jakiś czas. Skrócono naukę o rok. Teraz się okazuje, że tamten utracony rok jest mniej ważny od dwóch miesięcy, które nagle szkoły muszą zapełniać katorżniczym e-learningiem, nie mając do tego ani warunków, ani sprzętu, ani umiejętności. No i weź tu, człowieku, przystawiaj logikę do polityki.

www.unsplash.com/Element5 Digital

Włoscy lekarze zaapelowali do Polaków: „Jesteśmy narodem osłów! Uczcie się na naszych błędach!”. Jeszcze lepiej by brzmiało: „Jesteśmy osłami, uczcie się od nas!”. Zwłaszcza że eksperci twierdzą, iż idziemy włoską drogą. Problem w tym, że osłami w powyższym sensie ten świat jest zaludniony dosyć proporcjonalnie i można ich znaleźć pod każdą szerokością geograficzną. Jedni – ze strachu, posłuszeństwa bądź zwykłego rozsądku – siedzą w domach i minimalizują wyjście, drudzy za to kombinują, gdzie by tu jeszcze i po co wyskoczyć przy okazji, bo pusto i nie dość, że się fajnie jeździ autem, to jeszcze można kupić bez kolejki i zdjęcia wyludnionych ulic porobić. Uchwyciłem się tej myśli. Może koronawirus jest palcem bożym i przyszedł przetrzebić tę część ludzkości, o której wspomnieli włoscy lekarze? Oczyszczenie. Nowa forma naturalnej selekcji, w której przetrwają tylko osobniki najmocniejsze… umysłowo. Niezła myśl. Pomogło.

W całym tym pandemicznym zamieszaniu, upolitycznianiu i się jaraniu najnowszymi niedokładnymi liczbami, całkiem cicho przesunęła się przez ekrany laptopów wiadomość o śmierci Krzysztofa Pendereckiego. Jeden z największych Polaków w takim sensie, w jakim byli nimi Czesław Miłosz czy Tadeusz Kantor, dzięki którym ludzie w dalekim świecie dowiadują się, że istnieje w ogóle coś takiego jak polska kultura. Penderecki tkwi we mnie mocno i niewzruszenie z wielu powodów, osobliwie jednak za sprawą muzyki do „Lśnienia” Stanleya Kubricka, na podstawie powieści Stephena Kinga. Wszyscy to znają, więc rzucam tylko na wszelki wypadek: zobaczcie czołówkę filmu. Mały garbusik pnie się drogą na szczyt, wkoło posępne, nieludzkie góry i niskie światło jesieni. Żółte maleństwo na nitce szosy faktycznie wygląda jak żuczek na ścieżce (volkswagen garbus to po angielsku buggy). Obraz startuje znad zimnego lustra jeziora, rzuconego między olbrzymie masywy skalne, mija kamienistą wysepkę z kępą roślin (życie to przenikliwa samotność w zimnej pustce), by następnie unieść się i pokazać nam całą okrutną niesprawiedliwość proporcji. Maleńki człowieczek i ogromny, złowrogi świat. Drobinki rodzinnych dramatów, mikroskopijne człowiecze problemy i huk niebotycznych śnieżnych szczytów. Kamera szybuje jednostajnie i nieludzko, jak oko górskiego jastrzębia, beznamiętnie rejestruje tylko to, co jest. A na obraz nakłada się muzyka Pendereckiego – basowy marsz pogrzebowy, powolny krok żałobników z chóru opłakującego nieunikniony i rychły koniec rodziny Torrance’ów. Procesja duchów, które zimą w górach nie mogą mieć litości dla słabego, roztrzęsionego człowieczka, bo takie tu panuje prawo. Wokół dudnią skalne rozpadliny, wśród których Dante umieścił bramę do piekieł z napisem: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie”. Oni nie rozumieją, jadą. Garbusik pnie się pod górę. Dramat rusza.

W tej scenie jest już wszystko, co przychodzi później. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, dlaczego Stephen King tak znienawidził tę ekranizację. Sorry, ale ona naprawdę jest najlepsza.

1 kwietnia 2020 (2420 zarażonych, 36 zmarłych)

Adam Szaja z literackiego bloga smakksiazki.pl, u którego gościnnie publikuję te zapiski, ogłosił, że przechodzi na drugą stronę i kończy właśnie pisać biografię Jo Nesbo. Że niby też zostaje pisarzem. To był jedyny primaaprilisowy dowcip, jaki dzisiaj słyszałem, i wcale nie taki znowu śmieszny. Adam kiedyś napisze książkę. Dobrą książkę. Natomiast ma rację szydząc z literackiego światka, gdzie nobilitacja na „bycie pisarzem” bardziej przypomina przywdziewanie stroju na bal przebierańców i mizdrzenie się do lustra, niż poważną twórczość artystyczną. Jak oni pozują do tych zdjęć! Jak błyszczą szminkową zmysłowością, jak inteligentnie drapią przystrzyżone do milimetra bródki, jak stroszą pióra i straszą tatuażami! Nie oni, tylko my, bo ja też zamyśloną mordkę lepszym profilem do obiektywu aparatu nadstawiałem. Sorry, Adam.

Jo Nesbø i Adam Szaja, fot: smakksiazki.pl

2 kwietnia 2020 (2946 zarażonych, 57 zmarłych)

No i mamy – ograniczenia swobód obywatelskich w związku ze stanem nadzwyczajnym, którego rząd nie ogłosił. Mamy również wyjątki: msze w kościołach i polowania. Cóż za wspaniałe odkrycie kart! Po co udawać, niech to wreszcie będzie jasno powiedziane: kościoła i myśliwych polskie prawo nie dotyczy! Niby wiemy o tym doskonale – od dawna proces sądowy kapłana i strzelca w tym kraju nie polega na podsumowaniu win i wymierzeniu stosownej kary, tylko na szukaniu uników i tworzeniu iluzji prawa – ale jednak. Imponuje mi takie publiczne i bezwstydne przyznanie przywilejów klerowi i zbrojnym, jak w feudalizmie. „Przeniesienie na inną placówkę” oraz „znikoma szkodliwość czynu” to pewniaki do wpisywania w dymkach memów. Widocznie władza uznała, że nasze zbiorowe poczucie praworządności oraz indywidualna przyzwoitość zostały już na tyle sponiewierane, że łykniemy wszystko. Jaka równość wobec prawa, jaka odpowiedzialność karna, o czym wy mówicie! My stanowimy prawo, my jesteśmy prawo. Być może chodzi oto, że księża i myśliwi należą do formacji mundurowych. A jak raz swoje wezmą, to już nie oddadzą. Widzę ich spacerujących we dwójkę leśną ścieżką, proboszcz i myśliweczek, pierwszy podejmuje drugiego pod rękę jak dostojnego małżonka, któremu nad ramieniem nieco obscenicznie sterczy fuzja, i z aprobującymi uśmiechami podziwiają piękną przyrodniczą okoliczność. Będą sobie ją czynić poddaną, pospołu, jeden języczkiem spustowym, drugi kropidełkiem. Żyć nie umierać. To znaczy oni, bo druga strona lufy już niekoniecznie.

www.unsplash.com/Mateus Campos Felipe

Rosną również teatralne ambicje obozu rządzącego. Właśnie Jarosław Gowin rozdarł koszulę na piersi w proteście przeciwko korespondencyjnym wyborom prezydenckim i powiedział, że zdania nie zmieni (to znaczy koszuli nie zapnie). Wszyscy się podjarali rozpadem koalicji rządzącej, co pewnie Prezes w swoich planach również przekalkulował i wyszło mu, że po wyborach będzie sobie rządził Polską bez Gowina. W końcu jest stan wyjątkowy (którego ciągle nie ma) i jakby co, to zawsze jeszcze można wziąć naród za pysk. Przy pomocy mundurowych. Działy się takie rzeczy w naszym kraju, nawet wcale nie tak dawno, więc wierność tradycji zostanie zachowana.

Odsuwam ze wstrętem bzdurne doniesienia, poirytowany na siebie, że codziennie daję się wciągnąć w tę informacyjną grę. Próbuję się skupić. W piżamie, ziomali i domowych kapciach, przygarbiony nad komputerem, z kubkiem przestygłej kawy, usiłuję wydusić z globalnie dramatycznej sytuacji jakiś sens. Z marnym skutkiem, nie licząc dojmującego wrażenia (nie wiem, czy to można nazwać sensem), że kończy się jeden świat i zaczyna jakiś inny. Mój niepokój karmi się nie strachem przed śmiercią, bo ten jest dosyć prosty i towarzyszy mi w zasadzie od zawsze, lecz niepewnością jutra. „Nic już nie będzie takie samo”, słyszę wkoło i jestem skłonny myśleć podobnie. Ale w takim razie JAK będzie? I nie chodzi mi o to, czy Duda znowu będzie udawał prezydenta, a PiS demokrację, bo w szerszej perspektywie to bez znaczenia, tylko o nowe miary ludzkiej egzystencji. Nabrzmiewa w ludziach wspólnotowy irracjonalizm, nabiera rozpędu masowy pęd ku śmierci, najbardziej pożądane dzisiaj wizje artystyczne krążą wokół wszelkich odmian kataklizmu, zagłady, końca świata – i to nie z powodu zabójczego wirusa, bo on zadziałał jedynie jako detonator, lecz z powodu ogólnej kondycji duchowej ludzkości.

Fantastyka tak dokumentnie miesza się z realizmem, że odróżnienie prawdziwego przedmiotu od iluzji staje się niemożliwe. Można chcieć być wziętym prawnikiem, poetą i podróżnikiem, ale i można chcieć być jednorożcem, rycerzem, smokiem, czarodziejką. Całe kontenery słów kiprowane codziennie do Internetu tracą znaczenie, bo nie do nazywania świata służą, ale do upuszczania nadmiaru afektów. Zgoda, zawsze służyły, ale dzisiaj to przyjęło jakieś par excellance apokaliptyczne rozmiary. „Więcej ludzi pisze niż czyta” powoli przestaje być poręcznym żartem z rynku księgarskiego, a zaczyna być faktem. A jak wiadomo, im więcej słów, tym mniej sensu. Gadanie, gadanie. Do imentu zagadaliśmy naszą rzeczywistość (nasze rzeczywistości, jak by powiedział M. P. Markowski) i straciliśmy z pola widzenia podstawowe przedmioty. I proszę, przyszedł mały przedmiot, niewidzialny i niesłyszalny, taki, którego nie ma – i nas zabija. Bezsens? Jeszcze jedna iluzja? Ale w takim razie gdzie jest materia?

Krzysztof Zajas, fot: Michał Ramus/Wydawnictwo Marginesy

Mój świat postapokaliptyczny tak właśnie wygląda. Jest niewidzialny i niesłyszalny jak ten rewelacyjny wirus. W moim apokaliptycznym świecie jest sama materia, bez żadnej zmysłowej czy umysłowej nadbudowy. Nie ma oka, które by to widziało ani ucha, które by słyszało. Nic nie leci nad zimnym górskim jeziorem wśród poszarpanych szczytów. Jest czyste zdarzenie, bez faktu. Czyli go nie ma. Choć w gruncie rzeczy to nas nie ma, a jest tylko świat. Cisza. Bezruch. Gładka woda. Słońce suszy zbielałe minerały, lekki wietrzyk powiewa i wznosi drobinki pyłu. Które kręcą się w lotnym piruecie i opadają na ubitą ziemię, która być może kiedyś była traktem do górskiego pensjonatu. Chciałem napisać „przez chwilę”, ale chwil nie ma, bo nikt nie mierzy czasu. Biblijne spełnienie wiecznego Jest. Już po wszystkim. Cisza. Bezruch. Ziemia z ulgą odpoczywa.

I tylko osypujące się po zboczu kamienie dudnią jak muzyka Pendereckiego.

3 kwietnia 2020 (3266 zarażonych, 65 zmarłych)

Liczby rosną. Rządowa arytmetyka pandemiczna przeżywała w ostatnich dniach takie załamanie, że nawet analfabeci zaczęli się śmiać, więc wzięto się za porządniejsze liczenie. Teraz rachujemy bardziej jak Włosi, nie jak Białorusini, u których wszyscy nagle zaczęli umierać na serce i płuca, bez związku z epidemią. Tak wygląda liczenie POLITYCZNE. Po upolitycznieniu religii, edukacji, służby zdrowia, historii, literatury, moralności, wojska, policji, a także piłki nożnej, ruchu drogowego, festiwalu opolskiego i sylwestra w Zakopanem – przyszła pora na upolitycznienie arytmetyki. I to w dodatku nie takiej zwykłej, z elementarza, tylko nieco poważniejszej, bo z kostnicy.

Problem jest ogólniejszy i właśnie czytam o raporcie CIA, z którego wynika, że Chiny celowo zaniżały liczbę ofiar koronawirusa, choć zostały zaatakowane pierwsze, są gęsto zaludnione i szczyt epidemii mają już za sobą (jak twierdzą). Podobne podejrzenia wysuwa się pod adresem Korei Północnej, Iranu i Rosji. My oczywiście dorzucamy parę przykładów z naszej Europy Środkowej (która według pewnych intelektualistów sama istnieje w sposób wysoce wątpliwy i nie da się dokładnie policzyć). Krótko mówiąc, oglądamy globalną planszówkę, na której politycy grają sobie trupami z pandemii jak w karty. Trzy dziewiątki, na wierzch as – i buda.

Politycznej arytmetyce przejmujące świadectwo daje Józef Czapski w „Na nieludzkiej ziemi”, relacjonując swoje bezskuteczne poszukiwania paru tysięcy polskich jeńców na terenie ZSRR w latach 1942-43. Tu byli, załadowano, wywieziono i ślad po nich zaginął. Ilu? Gdzie tam, panie – nie wiadomo ilu! Dużo, ale nikt nie liczył. No, może i liczył, ale przecież nie po to, żeby teraz wszyscy wiedzieli. Tak, a niektórych załadowano na barki i popłynęli sobie Morzem Białym w jeszcze bielszą krainę. Może i parę tysięcy, bez znaczenia, u nas, panie, miliony zniknęły. Porażające. Jeden człowiek uparcie szuka tysięcy niepoliczonych. A przecież Pan Cogito mówi wyraźnie: „policzyć dokładnie/ zawołać po imieniu/ opatrzyć na drogę”. Wiem, inna sprawa i inna skala, ale przemocowy dyskurs polityki wobec arytmetyki jakby podobny.

Każdy po swojemu konstatuje schyłek własnego świata. Z mieszaniną współczucia, zażenowania i rozbawienia obejrzałem relację pewnego nowojorczyka, który z samochodu nagrał na komórkę scenę ładowania zwłok do chłodni. Chyba z pięćdziesiąt razy w ciągu półtorej minuty powtórzył przy tym roztrzęsionym głosem: „This is for real! This is for real!”. „To jest naprawdę! Serio”! Nie mógł się uporać z faktem, że to, co widzi, rzeczywiście się dzieje. W zasadzie scena była całkiem sensowna: tyły szpitala zakaźnego w Nowym Jorku, wysoki wskaźnik śmiertelności dziennej – o czym media bębnią w kółko – i ciał jest tyle, że lepiej je ładować do jednej ciężarówki niż do dwudziestu karawanów, których zresztą nie ma. Powinno być zrozumiałe. Autorem filmiku do tego stopnia jednak wstrząsnęło (nie wiem, czy bardziej się przeraził, czy podniecił), że go zatkało, a właściwie odetkało i gadał bez przerwy to samo. Coś tam raz rzucił o opiece boskiej, ale w zasadzie tylko: „This is for real”. Przez półtorej minuty! Jakby mu się cały świat zawalił na głowę! Poniekąd tak musiało być i dlatego przytaczam ten przykład. Ludzie żyli przez całe dekady w przekonaniu, że co jest dzisiaj, musi być również jutro. Najmniejsze naruszenia tej błogiej konsumpcyjnej równowagi wywoływały panikę, krach na giełdach, recesję i bezrobocie – i to były zasadniczo największe katastrofy. Mijały po miesiącu, roku i wszyscy wracali do bezmyślnego przeżuwania dobrostanu. A teraz nagle – trupy w ciężarówce. Trochę jak nowa produkcja hollywoodzka, a trochę jak koniec świata. Gdyby ten biedny, wstrząśnięty człowiek choć przez chwilę pomyślał, co ma przed oczyma, rozsądek powinien by go szybko uspokoić. Nie, rozsądek to nie dzisiaj. Dzisiaj przerażenie, katastrofa, zagłada, śmierć i spustoszenie. Czyli najnowszy film. Który dzieje się naprawdę. Chociaż nie do końca, bo tylko w mediach. Nie, naprawdę, tu, na ulicy, pod szpitalem nowojorskim. Niby naprawdę, ale przez szybę samochodu i na ekraniku komórki, czyli jednak trochę jak w kinie samochodowym, bo kiedy uruchomię silnik i odjadę, obraz zniknie. I tak w koło Macieju, od prawdy do złudzenia i z powrotem, aż do skołowania całkowitego i nieodwracalnego, z którego już się samochodem wyjechać nie da. No chyba że Larry Underwood na harleyu, tunelem, z martwego Nowego Jorku na otwartą przestrzeń, gdzie tylko słońce, wiatr i cisza. Już nieludzka.

Ten jęczący z wrażenia świadek miał jeszcze inny problem. Wiedział, że nagranie z komórki nie stanowi żadnego dowodu, bo internet pełen jest zmontowanych pseudosensacji i niełatwo odróżnić prawdę od ściemy. Powtarzał „this is for real” jak zaklęcie, które miało uwiarygodnić filmik, nadać mu rangę świadectwa. On sam siebie chciał utwierdzić w przekonaniu, że naprawdę widzi co widzi, bo w szoku człowiek ma zaburzoną percepcję. A że raz powiedziane szybko znika, powtarzał w kółko i półtoraminutowy film ma ścieżkę dźwiękową złożoną z jednego okrzyku. Ludzie, patrzcie! To niesłychane, ale dzieje się! A ja to widzę! Ludzie, ludzie! Oh, my God! To się dzieje! To się dzieje!

Zakrzykiwał strach, jasne. Ale przed czym? Że lada dzień jego również mogą tak pakować na sztywno do chłodni? Że śmierć jednak może przyjść NAPRAWDĘ? Okej, każdy głupi to wie od dzieciństwa, co innego jednak zobaczyć ją w realu, po drugiej stronie mojej ulicy, pod szpitalem mijanym codziennie w drodze do pracy i z powrotem. Półtorej minuty na twoich oczach pracownicy szpitalnej kostnicy ostrożnie, z przesadnym wręcz namaszczeniem wsuwają w otwarte wrota chłodni ciało nieboszczyka na szpitalnych noszach, zakryte prześcieradłem i ściśle opięte pasami. Dwadzieścia metrów od ciebie. Czego się boisz, że musisz krzyczeć i bełkotać jak w malignie?

Co było płaskie i bez wymiaru, pogłębiło się. Co nie miało siły i zniewalało wygodną nudą, zaczęło znowu szarpać i gryźć. Udawane komiksowe strachy i horrory z tanich kin, ociekające hektolitrami sztucznej krwi, zaczęły straszyć naprawdę. Człowiek pod nowojorskim szpitalem, z filmującą komórką w roztrzęsionej ręce, na otwartej ranie swego szoku przeżywał powrót z fikcji do rzeczywistości. Wracał z trudem, ale nieuchronnie. Dziura, wygnieciona tłustym tyłkiem w kanapie przed telewizorem, zmieniła się w egzystencjalną otchłań. Materiał, przez dziesięciolecia służący do lepienia monstrualnych bałwanów popkultury, wypełzł z magazynu surowy, nieobrobiony, taki, jaki był NAPRAWDĘ. Przewrotny i bezosobowy autor tego komiksu „for real” do samochodu naszego trzęsidupy dorysował dymek z napisem: „Dzisiaj on, jutro ty”.

www.unsplash.com/Kate Macate

Cały dzień media gotują się od nowego pomysłu PiS-u, by wybory prezydenckie odbyły się korespondencyjnie, za pośrednictwem poczty i listonoszy. Będziemy mieli prezydenta pocztowego, wesołego poczciarza w granatowym mundurku i czapeczce, co nawet do niego pasuje. Na międzynarodowych spotkaniach głów państw będzie stał pod ścianą w białych rękawiczkach i podawał ważne listy. Do Trumpa i Putina adresowane złotymi literami. I uśmiech, uśmiech, ten jest najważniejszy. Na razie stanęło na dwóch propozycjach: Gowina, by przedłużyć kadencję Dudy o 2 lata, oraz Kaczyńskiego, by głosować listownie 10 maja. Jedna lepsza od drugiej. Boję się myśleć co będzie, gdy nasza władza weźmie się, dajmy na to, za projektowanie respiratorów…

Piąty dzień boli mnie głowa. To już nawet nie jest migrena, tylko gorący ćwiek wbity w potylicę, który ćmi i uwiera. Moja mroczna połowa.