Krzysztof A. Zajas
Dziennik czasu pandemii cd.
1 maja 2020 (13105 zarażonych, 651 zmarłych)
Pada deszcz. Taki porządny, z niebem w szare szmaty i zachodnim wiatrem, siekącym z ukosa. Beczki na deszczówkę w mig się napełniły. Gdybym na majówkę zaplanował przyjęcie z grillem w ogrodzie, tobym psioczył na czym świat stoi, że tyle czasu było pogodnie, a teraz akurat musi lać. Ale nie zaplanowałem i nie psioczę, przeciwnie, łażę po trawie na bosaka i moczę głowę wdychając mokre, liściaste powietrze. Rozładowanie napięcia. Zwilżenie suchych zmysłów. Nawodnienie wyschłego strumienia myśli. Deszcz potrafi być psychiczny, naprawdę.
Może jednak przesadzałem z tymi biblijnymi plagami. Koronawirus jakoś przycichł, lęki i mroczne wizje zastąpiła nuda, po niedzieli otwieramy galerie i biegniemy znowu kupować. Już tłumy klęczą w starterach z napiętymi ścięgnami, w poniedziałek rano chorągiewka w górę i lecimy. Media obiecywały, że po pandemii będą jakieś straszliwe obniżki cen i wyprzedaże wszystkiego prawie za darmo, więc chętnych nie braknie. Oby nie doszło do rękoczynów. Susza również spuściła z tonu, pada deszcz, rzeki pewnie wkrótce się napełnią i dziennikarze przestaną się włóczyć z kamerami po wyschniętych korytach, biadoląc nad klimatyczną katastrofą. Pożary pogasły i podobno nie wyrządziły takich szkód, jakich się obawiano. Może faktycznie przesadzałem z tymi apokaliptycznymi wizjami. Bajania o końcu świata raz pasują do świata lepiej, raz gorzej. I tak jest od zarania dziejów.
Kraków, fot: www.unsplash.com/Erik Kossakowski
Wczoraj byłem na chwilę w mieście. Kraków pełen samochodów, a na weekendowych wylotówkach wręcz korki. Spragnieni normalności krakowianie wypełzli z dusznych mieszkań i ruszyli na powietrze. I dobrze. Wprawdzie ten i owa ostrzegają, że koronawirus przenosi się w powietrzu, ale powszechna świadomość banuje takie wieści. Nigdzie nie widać dżumy ani cholery, karetki na sygnałach nie krążą wściekle po mieście, żadne trupy na chodnikach nie zalegają – czego się bać? Natomiast w okolicach Rynku nadal upiorne pustki. Widać, co się stało z miastem pod wpływem rozpasanej turystyki i co się dzieje z nim teraz, kiedy tej turystyki zabrakło. Jak stadion po meczu. Albo Błonia po papieskiej mszy. Dopiero były tłumy, przejść się nie dało, nieprzebrane rzesze ludzi kręciły się w jakimś zapamiętałym flaneurowskim obrzędzie – a teraz pustka. Kubki po kawie turla wiatr. Paru ostatnich stałych mieszkańców Śródmieścia rozgląda się w zdumieniu po swojej-nieswojej okolicy, jakby nie do końca wierzyli w obudzenie po długim i dręczącym śnie. Trauma nagle opróżnionego kontenera.
Intryguje mnie masowy wymiar informacji. Nikt nic nie wie, faktów za oknem nie widać, cokolwiek do nas dociera, jest zbiorem bitów w necie – a wszyscy śledzą z wypiekami na twarzach i potem wyciągają mądre wnioski oraz wygłaszają opinie. Sieć roi się od rozmaitych porad i instrukcji, jak przetrwać kwarantannę, jak sobie radzić ze stresem i lękiem, jak nie dać się nudzie i nie stracić formy fizycznej, jak podtrzymać relacje międzyludzkie, jak nie utyć… A ty siedź, człowieku, od rana do wieczora i zajmuj się swoim samopoczuciem, żebyś przypadkiem na chwilę nie poczuł grozy bytu. A co by się, kurde, stało, gdybyśmy na chwilę ją poczuli? Gdyby groza bytu walnęła nas po łbach i nieco przywołała do porządku w tym zapamiętałym przeciamkiwaniu swoich dni? Co jest złego w tym, że się trochę przestraszymy i przekonamy, że życie nie sprowadza się do kupowania żarcia w Macu i wywalania papierowych toreb przez okno pędzącego samochodu? Że tu nie chodzi o prowadzenie za rączkę od kołyski do trumny?
Obawiam się, że niestety o to chodzi. Tworzenie powszechnej iluzji prawdy, faktu, wiedzy – nie służy informowaniu nas o czymkolwiek dla samej informacji, tylko utrzymaniu nas na smyczy mediów. Ich bez nas nie ma. A nas bez nich. Nie widzimy, nie słyszymy i nie mamy głosu, jak te trzy chińskie małpki. Koronawirus w fenomenalny sposób uaktywnił i wzmocnił media internetowe, a jednocześnie objawił ich par excellence wirtualny charakter. Oraz handlowy, ponieważ informacja stała się towarem. Niby wszyscy o tym wiedzą, ale trzeba trochę krytycznego wysiłku, by sobie uświadomić cały ogrom konsekwencji. Na przykład taką, że w zasadzie każda wiadomość jest na sprzedaż, została kupiona bądź dopiero ma zostać kupiona. I nie chodzi tylko o tak zwane brukowce. Deklaracje rzetelności, służby prawdzie i uczciwości, misji społecznej – również mają w tle rachunek rynkowy. Albo zarobię na tym i się utrzymam, albo stracę i wypadnę z obiegu. Memowe szydery, przewrotne filmiki na youtube i wulgarne rapy popluwające na cośtam zmierzają do jednego: zdobyć poklask, publiczność i zarobić. Proste i brutalne.
Brutalne dlatego, że wszechobecny klientyzm w tym układzie zmierza do zaspokojenia moich oczekiwań, a nie do ich zmiany. Że mam nie tyle się uspokoić zdobytą wiedzą, co podjarać wrzutką i natychmiast szukać następnych podobnych. Kręci się niekończona karuzela powierzchownych doznań, momentalnych drgnień, które się w żadną mapę poznawczą nie układają. Dużo mówią o pokręconej psychice konsumenckiej, ale o świecie – nic. Na początku pandemii żywiłem złudzenia, że izolacja oderwie nas od sieci, zrzuci z krzesełka na karuzeli i lądując tyłkami na trawie posmakujemy wreszcie prawdziwej ziemi. Ale nie. Przeciwnie, gdy tylko otrząsnęliśmy się z szoku, szybko biegiem do krzesełek i dalejże w ruch, jeszcze szybciej, wyżej, jeszcze więcej. Sieciowa kręcioła wiruje, byle uciec od realu. Internet święci triumfy. Czy my również – nie wiem.
Wiem, internet jest jak świat. Zawiera wszystko, łącznie z przedustawnym chaosem i końcową apokalipsą. Każdy może z niego wziąć, co mu się podoba, nie ma ograniczeń. Ten potoczny mit ma jednak dosyć poważne mankamenty, na przykład taki, że ze wszystkich naszych zmysłów pielęgnowane tam są jedynie wzrok i słuch. Pozostałe – węch, smak, dotyk – są nieobecne w naszych doznaniach, a tym samym zepchnięte na margines. Nieużywane. Widoczek bez aromatu kwitnącej łąki i muśnięcia wiatru na policzkach jest tylko kolorowym maziajem o zapachu dusznego pokoju. Tworzy zastępczość, ale raczej udaje niż daje. Sorry, ale dwa zmysły zamiast pięciu, to jednak ograniczenie.
Wyrzucam z siebie te antysieciowe diatryby na marginesie aktualnej lektury. U Kinga znalazłem dające do myślenia zdanie o tym, że większość ludzi nie zważa na istotne szczegóły wokół siebie i idzie dalej, zaprzątnięta „kolejnym dniem wyrzuconym na owo tajemnicze śmietnisko, na którym lądują przeżyte dni” (Jest krew, s. 143). Nagle ujrzałem mój dzień jako zmarnowany i wyrzucony na tajemnicze śmietnisko, gdzie leżą również wszystkie poprzednie. Jasna cholibka, wszystkie? Co miałem zrobić, żeby choć jeden z nich nie był zmarnowany? Przestać oglądać strony w necie? Ale wtedy w ogóle już nic nie będę wiedział! „Jutro dzień/ jeszcze jeden/ zrób co możesz” – mówi anioł w wierszu Miłosza, ale kto dzisiaj wierzy w anioły? I od razu telepka: zostaw to beznadziejne surfowanie i zrób coś ważnego. Nie marnuj dni, masz ich coraz mniej. Dramatycznie mniej. Być może już całkiem niewiele. Zrób coś ważnego!
Zrobiłem. Polazłem na bosaka do ogrodu.
Parę dni temu w moim dzienniku walnąłem się i umieściłem Antares w gwiazdozbiorze Raka, zamiast Skorpiona. Zwierzątka na oko podobne, ale inna grupa w ogóle. Skąd mi się to wzięło? Chyba stąd, że szukałem figury tego, co się teraz z nami dzieje. Idziemy do tyłu.
3 maja 2020 (13693 zarażonych, 678 zmarłych)
Dzisiaj wieczorem miałem wykład o najnowszym czteropaku opowiadań Stephena Kinga pt. Jest krew. Portal smakksiazki.pl i Jakub Ćwiek zorganizowali Viralowe Targi Książki w internecie, a ostatnim punktem dwudniowego programu był mój wykład. „Wykład” to zbyt wielkie słowo – raczej prelekcja, pogadanka o nowych tekstach ulubionego pisarza, z mocnym wątkiem autobiograficznym i autotematycznym, bo i o mnie, i o pisaniu trochę. Próbowałem przekonać słuchaczy i słuchaczki (nie wiem, na ile skutecznie), że Kinga od reszty producentów popkulturowej grozy różni to, iż jest prawdziwym pisarzem. Nie dostawcą popkultu na tony, byle wycisnąć kasę strasząc czym się da, ale właśnie pisarzem, czyli autorem tekstu z co najmniej podwójnym kodowaniem. Co dosłowne, jakimś zręcznym sposobem układa się zarazem w metaforę, czyli opowieść o każdym z nas. Niby dykteryjka o telefonie do nieboszczyka, a tak naprawdę wzruszająca historia o naszym pragnieniu utrzymania kontaktu z bliskimi zmarłymi. Niby opowiastka o szczurze podstępnie spełniającym życzenia, a właściwie studium niemocy twórczej i transgresji pisarza, który stoi przed dramatycznym wyborem: pisanie lub życie. Niby polowanie Holly Gibney na kolejnego outsidera, a w gruncie rzeczy moralitet o rytualnym zabijaniu odwiecznego Zła.
Facet uwodzi mnie językiem (uuch, jak to brzmi). Najprostszą scenę potrafi napisać jak wyrafinowany poemacik, który chłonę z mieszaniną wysokiego zachwytu i niskiej zawiści. Rzadko zazdroszczę innym, każdy ma swoje życie, ale chciałbym choć raz sięgnąć jego warsztatu. Nie żeby od razu Ręka mistrza czy To, ale jedno takie opowiadanko jak Szczur. Powiedziałem w prelekcji, że King przestał uprawiać grozę za pięć groszy, rodem z tanich produkcji dla młodzieży, i pisze jak klasyk anglosaskiej prozy. Do pewnego stopnia zawsze tak pisał, to drugie dno można wyczuć wszędzie, tylko czytelnikom się nie chciało zwykle tam schodzić, bo wystarczy strach, ogryzanie paznokci i przegryzanie popkornem. Ponoć taki jest los wielkich – ludzkość dostępuje tylko cząstki ich niezmierzonego bogactwa. Tyle, ile udało jej się wyczytać. Reszta spoczywa w krypcie z inskrypcją: „Niewyrażone”.
Myślę, że miał kompleks Prawdziwego Pisarza, bo tego tytułu przez całe życie krytycy mu odmawiali. Ja mu go przyznaję i podtrzymam w każdym starciu. Niech ktoś rzuci rękawicę.
4 maja 2020 (14006 zarażonych, 698 zmarłych)
Miałem nosa – ruszyli. Od rana sieć pełna zdjęć spod galerii handlowych i supermarketów. Pełne parkingi, tłumy pod drzwiami, kolejki na kilkaset metrów. Rzucili się jak horda wygłodniałych dzikusów na upolowanego mamuta. Dosyć mnie w tym zastanawia atrakcyjność Ikei po przymusowym siedzeniu naszego Narodu w domu. Z głodu porozbijali szafki w kuchni? Porysowali blaty stołów zębami połowic i pociech? Połamali łóżka w sypialniach od długiej i nieopanowanej chuci? W każdym razie masowa tęsknota do nowych mebli zdradza wezbraną w Narodzie pożądliwość nowych wystrojów wnętrz, powinienem zatem pogratulować mu gustu i schludności. Ciekawe, czy rzuci się również na te hotdogi za złotówkę przy wyjściu. Wtedy jeszcze musiałbym pogratulować kulinarnej finezji. Jacyś ryzykowni dowcipnisie zgłosili podłożenie bomb w Galerii Krakowskiej i w Solvayu, trzeba było ewakuować. Co za pech! Ledwieśmy przyszli i się rozejrzeli, co i jak, a tu trzeba wychodzić pod eskortą antyterrorystów. Masakra.
www.unsplash.com/Ali Yahya
Sześć dni do pseudowyborów pocztowych i nadal nikt nic nie wie. Także rządzący. To są takie jaja, że nie pamiętam podobnych! Nawet komuniści, którzy robili cyrk z wyborów, jednak nad porządkiem i terminami panowali. Od lat powtarzam: nie chodzi o to, że prawica, katole i nacjonaliści, ale o to, że PiS po prostu nie umie rządzić. To są nieudacznicy i amatorzy, powyciągani z jakichś głębokich zapleczy partyjnych, daleko od szosy, którzy mają problemy z tak podstawowymi ludzkimi umiejętnościami, jak mówienie i zachowanie się w publicznym miejscu. Jak mają dobrze rządzić państwem! A teraz jeszcze koronawirus im dodatkowo we łbach pomieszał i nie wiedzą, czy udawać, że nic się stało, czy się barykadować. Czy może już uciekać. I nic w tym wypadku nie znaczy fakt, że ktoś tam ich wybrał. Absolutnie nic! Jak nie umiesz rządzić, człowieku, to idź do domu i najpierw się czegoś naucz. To takie proste! I takie trudne.
Ech, szkoda nerwów, idę z Aksą na łąki.
Byliśmy, pobiegaliśmy. Słońce zachodziło matowo, krwawo, na deszcz. Ulga. Biegam tak z moimi kolejnymi psami od pół wieku, od pacholęctwa niewinnego wiejskiego, z jedną Azą, drugą Azą, potem z Korą i jeszcze paroma innymi. Teraz jest Aksa. Zawsze suka. Czarna albo podpalana. „Dzieciństwo moje szło przez pola z psem”, pisał Tadeusz Nowak w jednym z wczesnych wierszy i powtarzam sobie te słowa kładąc się na trawie ot tak, po nic, żeby poleżeć i popatrzeć na niebo. Ksysio Marzyciel. Dużo się w dzisiejszej humanistyce gada o rozchwianej tożsamości, o dezintegracji podmiotu, redukcji osobowości i tym podobnych trudnościach identyfikacyjnych, sam zresztą również o nich nauczam biedną od tych rozchwiań młodzież. I faktycznie, z nosem w mądrych książkach odczuwam podobnie. Na łąkach jest jednak inaczej. Opada pancerz wiedzy i świadomości, jest tylko bieganie, oddychanie, patrzenie, wołanie psa. To samo od pół wieku. I ja jestem ten sam, na pewno, moje odczucia identyczne jak wtedy, i wtedy, i wtedy. Łąka i pies to wyznaczniki ciągłości mojej osoby, czymkolwiek by ona nie była. Piszę to zastrzeżenie dlatego, że na łące żadne pytania o definicje i znaczenia nie padają. Więcej, one w ogóle nie istnieją. Jestem i tyle, nieważne kim. Może biegam z psem na łąki właśnie po to: żeby przestać pytać o siebie i po prostu być. To takie proste. I takie trudne.