Dziwna jakaś przekora nie pozwala mi na pisanie o reorganizacji polskiego rządu, po której Jarosław Kaczyński obejmie funkcję porównywalną tylko do roli Kim Ir Sena jako przewodniczącego Komisji Wojskowej w KRLD. Ta sama przekora nie pozwala mi też napisać o wydaleniach rosyjskich dyplomatów z państw europejskich, w których szpiegowali „pod przykryciem dyplomatycznym”. Nie czuję się też na siłach, by pisać o kolejnych sporach społeczności wywiadowczej USA z Donaldem Trumpem, który najwyraźniej nie ma nic przeciwko temu, żeby prezydenta Stanów Zjednoczonych ponownie wybrali rosyjscy hakerzy i specjaliści od dezinformacji.
Za to – jako nieuleczalnego maniaka czytania książek – dopadła mnie jakaś potrzeba napisania o urządzeniach służących do wywiadu elektronicznego. W szczególności szpiegowskich samolotów i dronów.
Najbardziej zaintrygowała mnie informacja o tym, że już nie tyle rozwój możliwości bezzałogowców jest głównym zadaniem ich konstruktorów. To co się teraz liczy przede wszystkim w wyścigu „kto lepszy”, to umiejętności ich wykrywania i niszczenia, a z drugiej strony utrudnianie ich wyśledzenia i miniaturyzowania.
A co to są w ogóle te drony i po co się je buduje? Chyba nie trzeba czytać eksperckich opracowań i instrukcji obsługi. Zupełnie wystarczająco wyjaśnia to Tomasz Sekielski w powieści „Sejf”:
„Bezzałogowe samoloty były idealnym narzędziem do rozpoznawania terenu i namierzania oddziałów wroga. Wykorzystywano je właściwie w każdej operacji specjalnej. Polski wywiad dysponował maszyną MQ-9 Reaper produkowana przez Amerykanów z General Atomics Aeronautial Systems – nowością pośród latających dronów. Jej pułap maksymalny wynosił 15 tysięcy metrów, zasięg sześć tysięcy kilometrów, bez lądowania mogła przebywać w powietrzu 28 godzin, pod skrzydła podczepić można było ponad 1300 kilogramów uzbrojenia. Standardowe wyposażenie stanowiły kamery do prowadzenia obserwacji w dzień i w nocy, dalmierz laserowy i laserowy wskaźnik celów. Już od ponad trzech godzin Żniwiarz z wysokości kilku tysięcy metrów patrolował okolice Koterki i Siemiatycz, na tym pułapie właściwie nie do zauważenia przez postronnych obserwatorów. Całkowitą niewidzialność zapewniały mu systemy antyradarowe.”1
Jednakże książka Tomasza Sekielskiego nie jest wystarczająco nowa, żeby zauważyć, że opisywany pojazd to prawdziwy dinozaur. Zarówno według kryteriów wielkości (ponad 1300 kilogramów uzbrojenia), jak i funkcjonalności – współcześnie unika się łączenia misji bojowych i rozpoznawczych – stąd budowane są inne typy statków do różnych celów. Ta specjalizacja jest dość w stosunku do dotychczasowej historii bsl-ów. Dlatego tez i wielu autorów nie wnika w te różnice zadań.
Jednym z najbardziej znanych (bo też i najstarszych) bezzałogowców jest Global Hawk. Jego możliwości dość precyzyjnie omawia Frederick Forsyth, były pilot i kurier wywiadu brytyjskiego.
„Global Hawk ma wyjątkowo długi czas lotu – aż trzydzieści pięć godzin. Jeśli nie oddala się zbytnio od bazy, jest w stanie krążyć nad celem przez trzydzieści godzin. Lecąc na pułapie dwudziestu tysięcy metrów, niemal dwukrotnie wyżej niż samolot pasażerski, w ciągu dnia może przeszukać ponad sto tysięcy kilometrów kwadratowych. Albo zawęzić promień poszukiwań do dziesięciu kilometrów kwadratowych i przekazywać obraz ostry jak brzytwa.
Hawk nad Kismaju wyposażony był w radar ze sztuczną przesłoną, czujniki elektrooptyczne i na podczerwień oraz radiolokator, pozwalające mu działać w dzień i w noc, przy dobrej pogodzie i w chmurach. Mógł także <słuchać> najcichszych transmisji nadawanych przy minimalnej mocy oraz <wyczuć> zmiany źródeł ciepła spowodowane przez poruszających się poniżej ludzi. Zebrane w ten sposób dane wywiadowcze w ciągu nanosekundy przekazywano do Nevady.”2
O ciekawym urządzeniu informowały niedawno serwisy specjalistyczne. Izraelska firma SPEAR, pracująca na potrzeby sił zbrojnych opracowała model Ninox40, który może startować z ręki żołnierza czy szpiega. Waży 250 gramów i wraz ze specjalną tuleją mieści się, na przykład w lufie małego granatnika podwieszanego do powszechnie stosowanych w armiach karabinków automatycznych.

Fot: SPEAR.
Wbrew pozorom, tak zminiaturyzowane drony, to w literaturze szpiegowskiej, nic nowego. Pisał o nich Vladimir Volkoff już w 2003 roku w „Spisku”. Nietrudno się zdziwić, że porównywał je do karaluchów, czy innych latających robali.
„Postawił zabawkę na owalnym stoliku w miedzianej ramie, przodem do otwartego okna.
Z wyglądu przypominała ona wielkiego, ciemnobrązowego karalucha o długości mniej więcej siedmiu centymetrów, z trójkątną głową przechodzącą w płaski korpus, błoniastymi skrzydłami składającymi się niczym wachlarz pod rogowymi pochewkami, z nitkowatymi, długimi czułkami i sześcioma kosmatymi odnóżami.
Husajn otworzył blat mahoniowego sekretarzyka, położył na nim laptopa i uruchomił go.
Z niewielkiego pudełka wyjął przedmiot przypominający drążek zmiany biegów. Był to joystick.
Podłączył joystick do komputera i uruchomił program <Owady>.
Ekran zamigotał i Husajn ujrzał na nim szczegóły pokoju, w którym się znajdował – otwarte okno, kawałek szafy z lustrem, grafikę przedstawiającą Napoleona przekraczającego Alpy. To właśnie <widział> jego karaluch.
Wziął do ręki joystick i delikatnie, milimetr za milimetrem, przesunął go do przodu.
<Cockroach> zamachał przezroczystymi skrzydłami i z ledwie słyszalnym pomrukiem uniósł się w powietrze.
To, co <widział> karaluch, natychmiast pojawiło się na ekranie, a Husajn, ograniczając prędkość jego lotu do minimum, najpierw kazał mu kilkakrotnie oblecieć dookoła obwieszony wisiorkami żyrandol. Ćwiczył się w tym pilotażu przez całe dnie, ale i tak potrzebował teraz kilku chwil, żeby uchwycić relacje zachodzące między pozycją mikrodronu a przedmiotami, których obraz przekazywał. (…)
W końcu <Cockroach> wyfrunął przez okno, poleciał w stronę Mojki, musnął jej powierzchnię, minął się z kilkoma muchami, przestraszył parę wczesnych komarów, przeciął kanał, osiągnął poziom granitowego nabrzeża i zaczął wznosić się w powietrze. (…)
W końcu mikrodron wleciał przez okno do pokoju i przysiadł na stoliku, z którego rozpoczął swoją podróż. Komputer zarejestrował wszystkie przekazane przez niego obrazy.”3
Vladimir Volkoff do śmierci (w 2005 roku) raczej nie zetknął się z takim urządzeniem, ale wyjątkowo trafnie przewidział jego możliwości.
Co ciekawe nie tylko miniaturyzacja jest sposobem na ukrycie zbliżającego się bsl przed instalacjami, które mają go wykryć. Rosjanie, w lecie 2020, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do mediów trafiły pierwsze zdjęcia Ninox’ów ogłosili, że rozpoczęli produkcję bezzałogowców w technologii stealth. Mają one wejść do wyposażenia wojskowego w 2024 roku, ale specjalne powłoki, które uniemożliwiają namierzenie drona przez radary, były już najprawdopodobniej testowane w Syrii i tureckie radary nie były w stanie wykryć nawet dużych i uzbrojonych obiektów.
Z drugiej strony mniej więcej tyle miejsca, co nowoczesnym technologiom ukrywania dronów, poświęcają media metodom ich wykrywania. Tylko w sierpniu 2020 dwa państwa ogłosiły postępy w produkcji urządzeń do utylizacji bsl’ów. I w tej sprawie Rosjanie są w czołówce stawki. Opublikowali parametry zestawu „Rać”, który wykrywa obce obiekty z odległości 3,5 kilometra. Odpowiednio skonfigurowany system radiolokacji przechwytuje ich sygnały właśnie z takiej odległości. Dodatkowym wsparciem jego możliwości są urządzenia optoelektroniczne. Możliwości uszkodzenia drona przez system Rać zaczynają się 2,5 kilometra od chronionego miejsca. Najpierw promieniowanie mikrofalowe ma uszkodzić system nawigacji, łączności i reszty elektroniki, a kiedy to nie wystarczy, oślepionego i ogłuszonego intruza dobija się laserem, który działa skutecznie w promieniu do jednego kilometra.
Obok Rosjan swoje plany ujawnili (częściowo) Niemcy. System, który zamierzają wprowadzić, nazywa się „Guardion”. Wykrywa on zbliżające się bezzałogowce radiowo i radarowo, a także wychwytując fale dźwiękowe i w ostateczności wizualnie. Następnie rozwala im system łączności i nawigacji. Na zakończenie uszkadza je fizycznie silnym impulsem promieniowania elektromagnetycznego i jest zdolny do przechwycenia obiektu specjalną siatką wystrzeliwaną z wyrzutników.

www.unsplash.com/Grant Ritchie
Może właśnie z powodu rozwijającej się techniki przechwytywania i niszczenia dronów, różne agencje wywiadowcze i siły zbrojne nie rezygnują ze statków pilotowanych przez ludzi. Wygląda na to, że człowiek nadal może szybciej niż maszyna zauważyć zagrożenie i nawet spontanicznie podjąć środki zaradcze. Tylko w mijającym roku, przynajmniej dwa razy, głośno było o samolotach szpiegowskich. Chociażby dlatego, że amerykański U-2 (one naprawdę jeszcze latają) wleciał w strefę ćwiczeń chińskiej artylerii rakietowej nad zatoką Bohai w północno-wschodnich Chinach. Wtargnął w przestrzeń „no fly zone”, której nie można naruszać bez specjalnej notyfikacji. Wzmianki o regularnych lotach samolotów rozpoznania elektronicznego nad morzem Czarnym, Bałtyckim lub Barentsa, a także wzdłuż wybrzeży Alaski stały się tak rutynowe, że nie wzbudzają już większego zainteresowania mediów.
Dużo poważniejszą dyskusję o zastosowaniach samolotów szpiegowskich do inwigilacji protestów ruchu „Black Lives Matter”, wywołały organizacje praw człowieka w USA. Przynajmniej od czerwca do sierpnia 2020, samoloty wyposażone w zaawansowany sprzęt rozpoznawczy, wykonały setki godzin lotów nad amerykańskimi miastami, w których odbywały się manifestacje. Najczęściej obserwującym, a zarazem obserwowanym samolotem były Cessny Citation, należące do FBI i wyposażone w sprzęt do identyfikowania twarzy, tablic rejestracyjnych a także połączeń telefonicznych i innych środków łączności, z dużej odległości.
Obserwatorzy ustalili także samoloty innych formacji rządowych. Gwardii Narodowej, US Army (ze wskazaniem na Defence Intelligence Agency, czyli wywiad wojskowy), NSA a nawet Drug Enforcement Administration.
O możliwościach takich statków powietrznych można się więcej dowiedzieć z literatury szpiegowskiej niż opracowań „fachowych”. Na temat protestów „Black Lives Matter” i metod ich inwigilowania powstanie jeszcze pewnie wiele powieści. A przynajmniej kilka już powstało z udziałem U-2 w co najmniej drugoplanowej roli. Pozwolę sobie zacytować jednozdaniową konkluzję Roberta Littela na ich temat:
„Nowy samolot wywiadowczy U-2 – szybowiec z silnikiem odrzutowym, wyposażony w kamery, zdolne z wysokości szesnastu kilometrów odczytać tablice rejestracyjne parkujących przed Kremlem samochodów.”4
Biorąc pod uwagę, ile czasu minęło od napisania tych słów w początkach XXI wieku, można sobie tylko wyobrazić jak bardzo posunęła się precyzja urządzeń zainstalowanych w samolocie i to, że może on odczytać nie tylko tablice rejestracyjne, ale także policzyć ślady po rozgniecionych w czasie jazdy muchach.
Ale szpiegowanie z powietrza to nie tylko drony i samoloty. Wystarczy spojrzeć w górę w trakcie dużych imprez. Sportowych, muzycznych, a przede wszystkich związanych z polityką, w trakcie kampanii wyborczych. Zobaczymy staroświeckie pozornie balony. Są one dość popularne w Izraelu, do obserwacji większych grup ludzi, których aktywność może w każdej chwili zamienić się w poważne rozruchy (na taką okoliczność balony są kuloodporne). I w tym momencie warto wrócić do powieści Federicka Forsytha, z balonów da się obserwować nie tylko duże obiekty na ziemi. Można kontrolować cały interesujący obszar przygraniczny:
„Rząd amerykański sięgnął do kosztownych i pomysłowych technik obserwacyjnych. Między innymi rozmieszczono serię zamaskowanych balonów, które umocowano w miejscach na uboczu, gdzie teren jest własnością Waszyngtonu, został wykupiony bądź wynajęty.
W podwieszonych do balonów gondolach znajduje się zestaw ultranowoczesnego sprzętu radarowego oraz radiomonitorów, który obejmuje swym zasięgiem cały basen Morza Karaibskiego, od Jukatanu na zachodzie do Anegady na wschodzie i od Florydy na północy aż po wybrzeża Wenezueli. Każdy samolot, bez względu na wielkość, który wystartuje w obrębie tego akwenu, jest natychmiast dostrzeżony. Urządzenie podaje jego kurs, prędkość i wysokość. Każdy jacht, frachtowiec, krążownik czy transatlantyk jest po wyjściu z portu natychmiast odszukany i śledzony z nieba przez dalekie, niewidzialne oczy i uszy.”5
Tradycjonaliści szpiegowania prawdopodobnie stwierdzą, że te wszystkie latające urządzenia, to zawracanie głowy. Że nie ma to jak porządna źródłowa informacja, pozwalająca zrozumieć plan działania i jego kontekst. Nowocześni analitycy się pewnie z tym nie zgodzą. Pewna informacja źródłowa, dostarczona na czas, to ogromna rzadkość. Dlatego trzeba sobie radzić także w sytuacjach, kiedy da się sfotografować rozmówców, ale o tym co było przedmiotem rozmowy, można się tylko domyślać. Dlatego można się spodziewać, że i drony i inne samoloty szpiegowskie, mają przed sobą długą i bogatą przyszłość.
Piotr Niemczyk